2023.08.10 Queenstown, NZ (dzień 11)

Niestety to już jest nasz ostatni dzień w Queenstown. Jutro wylot do Auckland a następnego dnia do San Francisco.

Czas stanowczo za szybko leci. Ale cóż, trzeba korzystać z każdej chwili w tym górskim raju.

Dzisiaj mam narciarską wisienkę na torcie. Jedziemy do resortu The Remarkables. Przez wielu uważany za najlepszy resort w okolicach Queenstown. Zanim to jednak nastąpi musimy wrócić się na lotnisko i oddać samochód. Na szczęście jest to po drodze i dwa razy nie musimy stać w korkach.

Samochód oddany i scone na lotnisku zjedzony. Tak, mają tutaj chyba najlepszy scone jaki jadłem w życiu. Zrobiony z pomarańczami i daktylami. Już za nim tęsknię. Ilonka mówiła, że podobny upiecze w domu.

Jest chyba niewiele lotnisk na które można wejść/wyjść pieszo. To w Queenstown do takich należy. Dobrze się składa, bo autobus jadący do resortu The Remarkables ma przystanek zaraz obok lotniska. 10-12 minut na nogach i już byliśmy na przystanku.

Trochę się ludzie patrzyli na mnie jak po oddaniu samochodu chodziłem po lotnisku z nartami, w kombinezonie i kasku. Pewnie myśleli, że ja tak już przyleciałem.

Jak zwykle podróż autobusem trwała 45-60 minut i po niezliczonej ilości ostrych serpentyn wyjechaliśmy na 1,610 metrów. Dla przypomnienia Queenstown jest na 310 metrów. To tak jak by wyjechać z Krakowa do Czarnego Stawu nad Morskim Okiem w 45 minut. Powiem wam, ciekawe przeżycie!

Tutaj była wspaniała zima. Idealnie bezchmurne niebo, brak wiatru i w nocy spadł śnieg!

W końcu idealne warunki na narty! Nie tracąc ani minuty wsiadłem na pierwszy lepszy wyciąg, a Ilonka ubrała raki i ruszyła w góry.

Wiem gdzie Ilonka idzie to postaram się tam później jakoś na nartach dojechać. Spadła duża ilość śniegu, więc wszystko jest otwarte.

Pierwsze parę zjazdów zrobiłem non-stop. W końcu miękko, bez lodu i szeroko. Do wyciągów wjeżdżałem z kolejki dla pojedynczych. Nie czekałem na „zaproszenie” na krzesełko, więc praktycznie bez kolejki wsiadałem.

Dzisiaj mieliśmy szczęście do pogody. Chmury zostały w dolinach, a cały resort był ponad chmurami

Czasami się podnosiły, a czasami praktycznie znikały. Jaka ta nasza przyroda jest niepowtarzalna i cudowna.

Ilonka mi napisała, że dochodzi już do jeziora. Z góry wypatrzyłem jak tam dojechać. Ciekawymi rejonami praktycznie bez podchodzenia udało mi się tam dojechać.

Rejon jeziora Alta jest taki cichy i spokojny. Parę śladów narciarskich i górołazów. Czasami ktoś przejedzie na nartach, ogólnie nie ma tu nikogo. Idealne miejsce na odpoczynek w słoneczku z cudownymi widokami.

Po przerwie Ilonka postanowiła dalej zwiedzać te cudowne rejony, a ja postanowiłem troszkę się powspinać.

W sumie są tu tylko 3 główne wyciągi. Ze szczytu każdego z nich jest parę szlaków dla narciarzy co szukają czegoś więcej niż tylko wyjazd wyciągiem i zjazd w dół.

Niestety nie mam czasu żeby każdą trasą wyjść. Wybrałem wspinaczkę z wyciągu Shadow Basin.

Nie bardzo stroma, a wychodzi na przełęcz z której widać cały Queenstown. A także zjazd jest ciekawy i tylko dostępny dla ludzi którzy wyjdą do góry.

Podejście nie było aż takie meczące, chociaż zadyszki dostałem. Ale w sumie podchodzić w butach narciarskich w głębokim śniegu do góry przez około 15-20 minut na 2,000 metrów to można się zmęczyć. Warto było. Widoki były cudowne.

Z jednej strony szczyty pokryte białym śniegiem, a z drugiej w dole zielone Queenstown i niebieskie jezioro Wakatipu.

Ciekawie jest wkomponowany międzynarodowy port lotniczy (międzynarodowy bo lądują tutaj też samoloty z Australii).

Można by tak godzinami wpatrywać się w te Alpy, albo obserwować samoloty startujące 1.5km niżej, ale niestety nartki czekają!

Zjazd w dół był podwójnym diamentem, ale nie jakiś trudny. Idealna pogoda i suchy śnieg ułatwiły zjazd.

Nie miałem już za wiele czasu na inne wspinaczki, więc resztę dnia spędziłem tradycyjnie jeżdżąc po trasach albo obok nich. Zostaliśmy w resorcie prawie do końca. Za dobre warunki były żeby wcześniej zjeżdżać.

Niestety większość ludzi zrobiła to samo i musieliśmy swoje odstać w kolejce do autobusu. Ale warto było. Dzisiaj był mój najlepszy dzień narciarski w NZ!

Czy kiedyś wrócę do NZ? Na pewno tak! Czy na narty? Raczej nie. Mieszkając w Stanach czy Europie ma się wiele większych i ciekawszych resortów znacznie bliżej. A jak w lato jest za gorąco i chcesz się ochłodzić to Chile czy Argentyna mają lepsze resorty niż Nowa Zelandia i też są bliżej. Natomiast raz w życiu polecam. Doświadczenie, które zostanie w pamięci na całe życie. No i to chodzenie po lotniskach z butami narciarskimi w lato jest interesujące…

Słońce trochę stopiło śniegu na drodze. Samochody z napędem na 4 koła (tak jak nasz autobus) nie musiały zakładać łańcuchów na koła. Natomiast wszystkie z napędem na dwa koła musiały. W związku z tym zjazd w dół znowu zajął trochę czasu. Z łańcuchami musisz jechać wolno.

Dzisiaj już niestety żegnamy się z Queenstown. Ostatni spacer po mieście, ostatnie pożegnanie z barmanem w naszym ulubionym barze, no i ostatnia kolacja. Na dzisiaj wybraliśmy knajpę Jervois Steak House. Ciężko było zrobić rezerwację.

Z tego że Nowa Zelandia słynie z pysznej jagnięciny to już chyba wszyscy wiedzą. Jadaliśmy ją prawie codziennie.

Steaki są tutaj mnie popularne. Nie wiemy dlaczego. Przecież jest tyle pastwisk w NZ na których pasą się tysiące krów.

Wiem, żeby było dobre mięso to nie może być byle jaka krowa. Musi być odpowiedniej rasy i oczywiście na odpowiedniej diecie. To tak jak z szynką iberyjską. Świnka musi być z rodowodem, papierami i jadać orzeszki codziennie.

Nie sądzę, że w NZ nie ma takich krów. Pewnie myśmy na nie jeszcze nie trafili. Obiecujemy wzmorzyć intensywność naszych poszukiwań jak następny raz będziemy w tej części świata.

Jervois słynie jako najlepszy Steak House w Queenstown. To pewnie dlatego ciężko było dostać stolik. Ale udało się. Ilonka to ogarnęła i siedzimy przy stoliku i czekamy z niecierpliwieniem na menu. Ciekawe jakiego rodzaju krówki tutaj mają.

Kelner przyniósł menu i listę win oczywiście.

Tak jak przypuszczaliśmy, główne menu składało się ze steaków. Krówki były z 3 krajów. Nowa Zelandia, Australia i Japonia. Najwyższa jakoś mięsa była z Australii i Japonii. NZ też miała swoje Wagyu Steaki ale nie były najwyższej jakości.

To może teraz dla przypomnienia troszkę o jakości i klasyfikacji najlepszych steaków na świecie.

Wagyu mięso może pochodzić z każdego kraju. Oczywiście to nie znaczy, że każdy kraj posiada najwyższej jakości mięso. Jak do tej pory tylko Japonia ma odpowiedni system i procedury do kwalifikacji mięs. Australia i Stany mają swoje oddzielne klasyfikacje na wysokim poziomie. Ponoć dalej nie są aż tak przestrzegane i kontrolowane jak Japońskie, ale są blisko. To nie znaczy, że mięso jest gorsze. Ponoć jest inne w smaku, wyglądzie i w ilości tłuszczu. Reszta krajów nie posiada odpowiedniej rasy bydła, umięjętności, przepisów i pieniędzy żeby wychodować krówki na poziom tych 3 krajów z czołówki.

Po dogłębnej analizie menu zamówiliśmy Wagyu z Australii i czerwone wino Pinot Noir oczywiście z Nowej Zelandii. Dlaczego mięso z Australii? Bo cena Wagyu z Japonii była chora.

Dlaczego Pinot Noir do wołowiny? Dwa powody:

Po pierwsze Wagyu jest tak delikatne, że spokojnie Pinot Noir sobie z nim poradzi.

Po drugie PN z Central Otago (środkowa część południowej wyspy) z Lowburn jest cięższe i ma odpowiednią ilość taniny która idealnie pasuje do takiego rodzaju mięsa.

Wagyu dzieli się na 3 kategorie: A, B, C. Gdzie A jest najlepsze.

Kategoria A dzieli się na 5 podkategorii (1 do 5). Gdzie oczywiście 5 jest najwyższe.

Do tego dochodzi jeszcze Marbling (marmurkowatoś). Ogólnie chodzi o zawartość tłuszczu w mięsie. Im więcej tym mięso jest miększe i lepsze. Marbling jest w skali od 1 do 12. Żeby mięso miało kategorię A5 to musi mieć przynajmniej Marbling 8.

Zamówiliśmy Wagyu A5-8 z Australii. Było na menu A5-12 z Japonii ale tak jak pisałem wcześniej, cena była „trochę” niepoważna. A po drugie za mało jadam takiej jakości mięsa i pewnie bym nie wyczuł różnicy. To tak jak ktoś kto mało pija dobrych win za bardzo nie wyczuje różnicy w Burgundy za $50 od Burgundy za $150.

Dla przykładu słynne Kobe beef.

Kobe jest to odmiana Wagyu beef.  To tak jak Szampan, musi być z Szampanii zęby mógł się nazywać Szampan. Wszystko inne to jest wino musujące.

Żeby mięso mogło być nazywane Kobe to musi spełniać wiele warunków. Oczywiście nie znam wszystkich ale podstawowe to:

  • musi być z rejonu Kobe

  • krówki muszą być odpowiedniej rasy

  • oczywiście mieć odpowiednią dietę

  • odpowiedni wiek i wagę

  • najniższa kategoria mięsa musi być A4 - 6

Dużo tego, nie? A pewnie to jest tylko początek tej długiej listy. Więc teraz już wiecie dlaczego najlepsze mięsa są tak drogie i cieżko dostępne.

Wystarczy tego pisania, jedzenie stygnie.

Czy to mięso jest pyszne. Tak, jest przepyszne! Rozpływa się w ustach długo zostawiając pyszny smaczek. Jest bardzo soczyste i aromatyczne. Smak jest tak intensywny, że nawet mały kawałek mięsa w ustach wystarczy żeby poczuć ten unikatowy smak. Do tego jak wino jest dobrze dobrane to raj na ziemi. Gdyby nie cena to można by jeść codziennie.

Myśle, że jak następnym razem będę w Japonii to odwiedzę rejon Kobe. Chyba nie muszę pisać dlaczego….

Ale już pewnie od dzisiaj zacznę zbierać pieniądze na kolację.

Jak narazie to musimy się zbierać do hotelu i się pakować. Jutro już niestety wylot z Queenstown.

Smak mięsa i doświadczenie na długo zostanie w naszym umyśle.

Previous
Previous

2023.08.11-12 Auckland, NZ (dzień 12-13)

Next
Next

2023.08.09 Wanaka, NZ (dzień 10)