2024.02.24-25 Catamount, NY

Po wakacjach w cudownym Vail przyszła kolej na lokalny wyjazd na granicę stanu Nowy Jork i Massachusetts. Normalnie Darek opisuje dni narciarskie ale tym razem chyba więcej do opowiadania jest z perspektywy osoby która przesiedziała cały czas w barze.

Catamount to mały resort narciarski który jest uwielbiany przez rodziny z dziećmi. Ludzie którzy mają rodziny często mieszkają na obrzeżach NYC więc mają stosunkowo blisko resorty jak Catamount. Resort ten ma też zwolenników wśród ludzi którzy traktują to jak siłownię i zamiast iść do dusznej siłowni wolą podjechać na parę zjazdów i spędzić dzień na świeżym powietrzu.

No więc pierwsze co uderza w oczy to ilość ludzi z czapeczkami, koszulkami z dużych resortów narciarskich w Kolorado czy Kalifornii. Pomyślisz ale czemu oni tu są? Pewnie z tego samego powodu co i my. Żeby spędzić czas rodzinnie, podszkolić dzieciaki jazdy na nartach albo po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie wszyscy jednak z tego powietrza korzystają. Część ludzi jak ja siedziała w tak zwanej świetlicy komputerowej. W Catamount są dwie sale gdzie można usiąść i odpocząć, albo popracować. Jedna ma muzykę na żywo, bar i jest zdecydowanie nastawiona na przerwę. Druga jest cichsza, bez baru ale za to uwielbiana przez ludzi z laptopami. No tak dzieciaki na narty z jednym rodzicem a drugi musi zarabiać, żeby ktoś się mógł bawić. U nas było podobnie przy czym mnie akurat podatki dojechały i musiałam przygotować dużo dokumentów do rozliczenia.

Na szczęście szybko się uwinęłam i zanim chłopaki zjechali na drugą przerwę to przeniosłam się do tej bardziej imprezowej części… a tam były ciekawe wynalazki.

Zacznijmy od jedzenia. Ja rozumiem, że na nartach spala się kalorie i, że było południe więc czas coś przekąsić. My też mieliśmy swoje kabanosy, serki i Delicje. Ale byli ludzie którzy nas pobili… całe pojemniki, garczki i termosy przytachali z jedzeniem i piciem. Zaznaczę, że tu można kupić jedzenie i picie. Niby własne lepsze… ale żeby aż takie termosy dźwigać. Interesujące…

No nic różne są kultury i ciężko zrozumieć niektórych. Jak na przykład kolejną parę która siedziała przez ok godzinę… godzinę przy mnie choć oni już byli jak przyszłam. Siedzieli na przeciwko siebie, pomiędzy nimi pusty plastikowy kubek, na głowie kask i całe przygotowanie żeby iść na narty ale oni siedzieli… jak w jakimś transie bo nawet nie rozmawiali ze sobą. To nam trochę przeszkadzało bo akurat chłopaki przyjechały na drugą przerwę i chcieliśmy usiąść przy stoliku a tu wszystkie zajęte. Jak jesteście ciekawi to tak… w końcu poszli na te narty ale zajęło im to naprawdę długo, żeby się zebrać.

Jak już przechwyciliśmy stolik to mogliśmy zagrać w karty (Go Fish), zjeść kabanosa i pogadać o dniu na nartach. Pogoda dopisywała więc chłopaki się nawet wyjeździli. Jak na jeden dzień to resort jest fajny. Chłopaki po lunchu poszli na ostatnie zjazdy a ja przesiadłam się do baru… akurat leciał hokey. Zaczęłam oglądać bo stwierdziłam, że w sumie to ciekawa gra. Wywijać na tych łyżwach, trafić w taką małą bramkę z bramkarzem ubranym tak, że podwaja swoją objętość to nie jest łatwo. No i tak już moje zaciekawienie tym sportem wzrastało aż się zaczęli bić. Ale tak dość mocno, a sędzia nic tylko patrzy. Dopiero jak się położyli na łopatki to sędzia ich rozdzielił i wyprosił z boiska…. hmmm. …. jakoś nie kojarzyłam, że hokej połączyli z boksem i teraz masz dwie konkurencje sportowe w jednym.

Moje zauroczeniem hokejem było szybkie, prawie tak szybkie jak chłopaków druga połowa dnia. Niestety słoneczko zachodziło i robiło się dość zimno więc około 3 pm zjechali do bazy na pożegnalne piwko i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku. My z Darkiem postanowiliśmy zostać w okolicy i wynajęliśmy sobie hotel w miasteczku Hudson.

Hotel The Wick (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) należy do sieci Marriotta i dlatego go wybraliśmy. Dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że hotel znajduje się w budynku starej fabryki świeczek i mydeł. Lubię jak zaadoptują stare fabryki czy inne budynki na biura, hotele czy apartamenty. Google jest w tym mistrzem i prawie wszystkie jego biurowce to albo stary terminal kolejowy (St. John’s Terminal) albo fabryka ciastek (Chelsea Market). Tym razem nie Google a Marriott przejął fabrykę i zrobił bardzo fajny hotel. Dostaliśmy nawet upgrade do większego pokoju więc mieliśmy apartament na jakieś 50 metrów kwadratowych z super wysokimi sufitami.

Niestety potężne okna, duży metraż i wysokie sufity nie były przez nas chwalone jak się obudziliśmy na drugi dzień ale to za chwilę. Póki co cieszyliśmy się, że mamy fajny hotelik i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miałam parę restauracji na uwadze ale niestety te fajniejsze były pełne. Jednak trochę turystów się tu zjechało. A nie dziwię się. Hudson to bardzo urocze, małe miasteczko blisko gór. Może nie jest centralnie w górach położone ale do Catamount jest jakieś 20 min i podobnie w góry Catskills. My poszliśmy do restauracji która była 3 na mojej liście i się okazała ok. Pewnie dlatego też dostaliśmy stolik bez problemu. Co ten internet robi ze światem. Ale nie ma co narzekać, jedzenie było dobre.

Po kolacji spacer jest wskazany więc przez jakieś łąki poszliśmy w kierunku jakiś baraków gdzie miał być browar… no i był. Siedliśmy przy barze w części dla turystów jak się potem okazało. Bar był długi i bliżej drzwi wybitnie siedzieli turyści którzy się bali wejść dalej (tak jak my) a dalej w głąb sali lokalni rozrabiali i wraz z barmanami bawili się w DJ-ów. Ale dobrze im to wychodziło bo akurat puszczali nasze standardy z lat 80-90s.

Nie siedzieliśmy długo bo i zmęczenie nas dopadało i chcieliśmy się wyspać po ciężkim tygodniu pracy i przygotować na hike na drugi dzień. Wróciliśmy do hotelu i jakoś tak było zimno… ale stwierdziliśmy, że ustawimy grzanie na więcej i się zagrzeje.. no właśnie ale 50 metrów kwadratowych z mega wysokimi sufitami łatwo się nie grzeje. Zadziałała zasada, że najlepiej śpi się w chłodzie więc my noc przespaliśmy, ale jak się obudziliśmy rano ze zgrzytaniem zębów i zobaczyliśmy, że na termostacie jest tylko 13C to bardzo szybko się ubieraliśmy i lecieliśmy na ciepłą kawę.

Niestety okazało się, że hotel miał awarię ogrzewania. Nie jest to najfajniejsza rzecz w środku zimy. Nie tylko nasz pokój złożył skargę i na szczęście się zreflektowali i dali nam zniżkę. Powinni w ogóle dać pokój za darmo no ale cóż… może zarobią na lepsze ogrzewanie.

Zimno wygoniło nas z hotelu do samochodu i dalej na szlak w góry. Na dziś wybraliśmy Overlook Mountain. Podobno fajny spacerek w lesie, taki na 3-4 godzinki z widokami. Można tam podobno też spotkać resztki samolotu który kiedyś się tu rozbił i ruiny hotelu. Brzmiało super więc wpisaliśmy w GPS destynację i ruszyliśmy z kopyta…

Jechaliśmy do góry i jechaliśmy aż się nie zorientowaliśmy kiedy dojechaliśmy w Himalaje. A mówią, że na wschodzie nie ma wysokich gór.

Wg. Google zaraz na przeciwko szlaku jest Tybetańsko-Buddyjska księgarnia. Mi to wygląda na trochę więcej niż tylko księgarnię. Pewnie jest to cały kompleks a księgarnia to tylko mały dodatek i jedyna rzecz dostępna dla zwykłych ludzi z ulicy.

My na Tybet jeszcze siły nie mamy więc skromnie ruszyliśmy w kierunku szlaku na górę o miłej nazwie Overlook (Widok). Wzięliśmy ze sobą raczki bo wyczytaliśmy, że mogą być połacie lodu. I tak w sumie było od samego początku. Śnieg i lód na przemian z ziemią a potem już tylko śnieg i lód. Widać od razu gdzie słońce przyświeca a gdzie nie.

Szło się bardzo przyjemnie. Trasa dość szeroka delikatnie wspinała się do góry. Pewnie to była stara droga do hotelu. Na trasie mijaliśmy nawet trochę ludzi. Nie dziwne, słoneczny dzień zachęca aby wyjść na spacer przed obiadkiem.

Wraku samolotu niestety nie znaleźliśmy ale hotel jak najbardziej był na naszej trasie.

W początkach XIX wieku rejon Catskill był bardzo popularny wśród arystokracji. Piękne widoki na rzekę Hudson, lasy, górki i chłodniejszy klimat zachęcały arystokrację do spędzania tu letnich miesięcy. Napływ turystów, jak to zazwyczaj bywa, przyciągnął inwestorów i tak w 1833 powstał tu hotelik. W 1871 rozbudowano go i powstał hotel z 300 pokojami. Niestety cztery lata później spłonął w pożarze. W 1878 ponownie go odbudowano. Dość duża konkurencja jednak sprawiła, że hotel przeszedł w ręce innego właściciela który postanowił go przebudować. W 1917 roku Morris Newgold przebudował hotel i niestety historia się znów powtórzyła i po czterech latach znów się spalił. W trzeciej próbie odbudowy Morris użył więcej betonu/cementu aby zredukować prawdopodobieństwo pożaru. Dodał on również stadninę koni i osobny domek dla siebie i rodziny. Niestety ze względu na brak budżetu hotel nigdy nie został ukończony. Ruiny hotelu teraz po mały przejmują drzewa i rośliny a górołazy mogą tylko uruchomić wyobraźnię i przenieść się do początków XX wieku kiedy to miejsce tętniło życiem.

Hotel znajduje się mniej więcej w 3/4 szlaku do szczytu. Na szczycie jest wieża pożarowa która nie wiem w którym roku była wybudowana ale jak w XIX wieku to za bardzo nie uchroniła hotelu przed spaleniem. Ze szczytu widoków za bardzo nie ma bo jest zadrzewiony ale wyjście na wieżę pozwala podziwiać połoniny Catskill.

Zejście nie zajęło nam długo. W sumie cały szlak tam i z powrotem zajął nam nie całe 3h. Ale fajnie tak było rozprostować kości i dotlenić się. Zanim wjechaliśmy na autostradę, wiedząc, że pewnie czekają nas korki postanowiliśmy zjeść lunch w miasteczku Woodstock.

My w Woodstock byliśmy paręnaście lat temu więc teraz nie chodziliśmy po miasteczku ale tak, to jest to słynne miasteczko od festiwalu muzycznego z 1969 roku. Co prawda sam festival był na farmie w Bethel, oddalonej 69 mil od Woodstock to nazwa Woodstock przyjęła się, i każdy ma tylko jedno skojarzenie.

Przy takiej historii nie pozostaje im nic innego jak rozwijać muzykę i utrzymywać muzyczny klimat miasteczka. Kiedyś były tam porozstawiane gitary, teraz gitar nie widzieliśmy ale widać, że muzyka nadal gra tu w duszy każdego i brunch zjedliśmy przy miłej muzyce na żywo.

Pearl Moon to restauracja którą polecamy w Woodstock. Fajne jedzonko, muzyczka i ogólnie miła atmosfera. Najedzeni byliśmy gotowi na korki w kierunku NYC których się spodziewaliśmy. Nie było nawet tak źle i koło czwartej byliśmy już na Manhattanie oddając auto.

Rzadko widuje się ludzi z nartami w metrze. Ale Darek lubi być ten pierwszy więc po oddaniu auta jak każdy Nowojorczyk poszliśmy na metro i w 30 minut później byliśmy już na bez śnieżnej Astorii. Zapomnieliśmy już, że małe miasteczka na wschodnim wybrzeżu też mają swój klimat i historię. Tak więc to był miły weekend, żeby sobie przypomnieć, że na własnym podwórku też może być fajnie, inaczej ale fajnie.

Previous
Previous

2024.04.06 Breckenridge, CO (dzień 1)

Next
Next

2024.02.12-16 Vail, CO