2023.08.06 Queenstown, NZ (dzień 7)

Darek od jakiegoś czasu mówił, że ciężki dziś nas spacer czeka. No to poprosiłam go ładnie o nazwę szczytu na który się wspinamy i wpisałam w All Trails. Ben Lomond…nasza dzisiejsza destynacja.

Ops… 5,100 ft różnica wzniesień? Ponad 1600 m… i my to mamy zrobić w jeden dzień? Nie pamiętam kiedy ostatni raz robiliśmy szlak 5tys ft, różnicy wzniesień. Było parę długich hików w naszym życiu…
San Jacinto (4,353 ft - nie było jeszcze wtedy bloga) - ten zapamiętaliśmy na długo, w zimie, po śniegu… ehh ale wtedy młodzi byliśmy. To było 10 lat temu.

Mulhacen (wg. all trails 6,500 ft) - wyjście rozłożyliśmy na dwa dni… ale zejście już nie, oj bolały nogi, bolały.

Triglav (6600 ft / 2020 m) - Darka wyczyn życia. Zrobił to w jeden dzień. Prawie nikt tego nie robi w jeden dzień. Potem zabrakło piwa w barze, żeby ugasić jego pragnienie.

Jeju (4600 ft / 1400 m) - oj tam było jeju jeju… wulkan Hallasan na wyspie Jeju w Korei Południowej.

North Cascades NP (4500 ft / 1350 m) - tyle było świstaków, że o bólu nóg się zapomniało.

Rozumiecie już skąd nasza reakcja… to będzie długi dzień. Ale trzeba się sprawdzić. Wszystkie wymienione powyżej szlaki zrobiliśmy przed 2020 rokiem… ostatni Jeju w 2019. Zobaczmy więc co cztery lata z nami zrobiły i czy mamy jeszcze w sobie siłę na 4500ft plus.

Śniadanie przywitało nas pozytywnie

“Jesteś w wspaniałych miejscach. Dzisiaj jest twój dzień. Twoja góra czeka. Więc... ruszaj w drogę.”

“You’re off to great places! Today is your day! Your mountain is waiting. So… get on your way!”
— Dr. Seuss

No to ruszyliśmy…

Zaczęło się nieźle. Trasa wychodziła prawie spod naszego hotelu a tak naprawdę zaczynała się od cmentarza. To że mamy trochę dziś do przejścia to wiemy ale żeby od razu cmentarz był potrzebny na dole? Pierwsza część trasy idzie pod kolejką. Na górę można wyjechać kolejką albo wyjść trasą Tiki. My wybraliśmy nóżki bo po pierwsze to ja strasznie nie lubię płacić za kolejki bo uważam, że zdzierają kasę a po drugie trzeba ćwiczyć. Prawdziwy jednak powód był taki, że jak dobrze pójdzie to my na górnej stacji kolejki będziemy zanim ją w ogóle otworzą. Przynajmniej taki mieliśmy ambitny plan do póki nie spotkaliśmy krzesełka na swojej drodze…

Krzesełko a rzaczej krzesło rodem z Alicji w Krainie Czarów, wciągało… ale nie było widoku więc szybko je olaliśmy i poszliśmy dalej w górę. W końcu wspinamy się dla widoków więc nie wolno tracić czasu na jakieś przerwy.

Pierwsze widoki pojawiły się po około godzinie ale szybko znów weszliśmy do lasu i podziwialiśmy tylko piękne, potężne drzewa, albo to co się działo na drzewach…

Queenstown jest stolicą sportów ekstremalnych. Zwłaszcza tych które wymagają gór, wzniesień, mostów. To tu powstało Bungee Jumping. Trasy dla rowerów górskich, zip-line, i inne cuda, które nawet nie wiem jak się nazywają wszystko tu jest. Darek nie mógł się nadziwić, że oni jak te małpki latają na zip-linach tak wysoko w drzewach.
Nad Queenstown góruje Bob’s Peak na które właśnie wyjeżdża gondola a my się wspinamy. To jest taka ich Gubałówka. Dużo atrakcji dla dzieci i nie tylko.

Nam wyjście zajęło nie wiele ponad godzinę. Ale to był tylko początek. Bez śniegu, zig-zakami po leśnej dróżce nie było trudno wyjść. Póki mieliśmy siły to nie traciliśmy czasu na przerwy i ruszyliśmy w poszukiwaniu szlaku na Ben Lomond. Spytaliśmy się jakiegoś pracownika gondoli a on swoim bardzo ciężkim akcentem próbował nam wytłumaczyć gdzie się szlak zaczyna. Darek go nie zrozumiał, ja zrozumiałam ale i tak zrobiłam swoje (prawa czterdziestolatków)… najważniejsze, że na szlak trafiliśmy i mogliśmy odejść od tego tłumu. Coś czuję, że popołudniu jak będziemy schodzić to tu będzie niezła loża szyderców.

Szlak prowadził szeroką dróżką w lesie. Zero śniegu, cisza, spokój i pomału można się podnosić. Wiedziałam, że długo ta sielanka nie potrwa bo gdzieś w końcu trzeba zrobić ten kilometr do góry. I tak jak pomyślałam tak się stało… z lasu w miarę szybko wyszliśmy i pokazały nam się pierwsze widoki.

A potem było już coraz wyżej i coraz ładniej. Do momentu jak nie weszliśmy w chmury ale do chmur nam jeszcze trochę brakowało więc póki co rozkoszowaliśmy się widokami.

Powinnam wspomnieć, że tutaj Darek mnie trochę wystraszył z tymi 5000 ft więc aparatu nie wzięłam. Telefon też robi fajne zdjęcia na szczęście. Zasada jest bowiem prosta… im dalej chcesz zajść tym lżejszy miej plecak. Niestety nadal trzeba z sobą mieć parę rzeczy jak wodę czy kurtkę przeciwdeszczową i puchową. Bo do góry się fajnie idzie w samej koszulce ale mała przerwa i od razu się chłodno robi. Więc warto mieć z sobą jakąś kurtkę puchową.

Mniej więcej pół godziny od górnej stacji kolejki pojawił się śnieg. Był on mokry, ubity po wcześniejszych górołazach i nadal szło się dobrze nawet bez raków czy raczków.

Na dziś zapowiadali deszcz. Jak to się mówi nie ma złej pogody jest tylko człowiek źle przygotowany to mieliśmy ze sobą spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. Na szczęście jednak nie padało i pogoda nam dopisała. Chmury się pojawiały i znikały ale przez większość czasu widoki były przepiękne i można było podziwiać odległe góry i jeziora.

Po około 3h od rozpoczęcia hiku wyszliśmy na tak zwane siodło. Jest to grań między szczytami z której rozpościerają się piękne widoki na wszystkie strony świata.

Ponad 3tys ft za nami a do szczytu jeszcze niecałe dwa tysiące. Dobrze, że widoki były to mogłam odpoczywać pstrykając zdjęcia.

Zanim jednak ruszyliśmy na szczyt to zrobiliśmy sobie przerwę. Trzeba pamiętać, że robimy to dla przyjemności. Tutaj troszkę czuliśmy, że siły nie są te co na dole. I tak cieszyłam się z czasu jaki mieliśmy wychodziło troszkę więcej niż 1tys ft na godzinę. Całkiem nieźle. W naszych lokalnych górkach Adirondacks jest to nie do zrobienia. Przygotowanie trasy robi jednak swoje. Tutaj trasa jest pięknie przygotowana i prowadzi jednostajnie w górę. W Adirondacks to jest jeden wielki burdel, błoto i bajzel. Z chodzeniem po górach na wschodnim wybrzeżu jest trochę jak z nartami. Jak to się mówi, życie jest za krótkie, żeby pić tanie wino… ja dodam, że życie jest za krótkie, żeby taplać się w błocie w Adirondacks.

No i najważniejsze. Tu nie ma misiów, rysiów i innych pum (mountain lion). I jak tu nie kochać Nowej Zelandii?

Po przerwie na batonika i wodę ruszyliśmy na szczyt. Tutaj zaczęliśmy pomału mijać ludzi. Część schodziła, część nas prześcignęła, część my dogoniliśmy. Ogólnie na szlaku było ok. 10 ludzi (różnych narodowości - Anglia, Chile itp.) plus my. Idealnie. Idealnie, żeby szlak był wydeptany ale nadal żeby czuć przestrzeń i samotność gór. W lecie tu pewnie jest tak tłoczno jak na szlakach w Tatrach. Choć Ben Lomond nie należy do “Great Walks” (top szlaków) to i tak pewnie są tu tłumy bo blisko miasta, bo blisko kolejki.

Tam gdzie my idziemy kolejka nie wyjeżdża więc nie pozostało nic innego jak się zabrać do roboty. Trochę marudziłam, że przecież i tak tam nic nie zobaczymy bo chmury coraz więcej zasłaniały ale Darek wyskoczył ze swoim standardowym hasłem… “Wyjdziemy nad chmury, zobaczysz!”.

Nad chmury nie wyszliśmy ale chmury czasem nas omijały. Na szczęście ruchy powietrza (choć nie było wiatru) były na tyle silne, że chmury się przemieszczały i w miarę często można było się znów napawać widokami.

Od siodła na szczyt trasa nie jest utrzymywana więc częściej tu się zapadaliśmy w śnieg albo musieliśmy używać rąk, żeby jakieś kamienie obejść. Nadal nie było to nic strasznego a my i tak po zrobieniu ponad 4tys ft nie spieszyliśmy się nigdzie. Czas mieliśmy nie najgorszy więc dreptaliśmy do przodu, każdy w swoim tempie.

Około 1:30 stanęliśmy na szczycie. Czyli po 5h wspinania się. Chyba rzeczywiście zrobiliśmy 5tys ft. Nasze nogi to czuły. A tu jeszcze zejść trzeba. Ale jak to się mówi, robimy to dla przyjemności.

A co było na szczycie? Nic nie było… bo nad chmury nie wyszliśmy, a chmury lubią się kumulować przy szczytach.

Ale to nic… i tak cieszyliśmy się, że nie padało, że pogoda nam dopisała, i że przez całą drogę do góry mogliśmy podziwiać piękne widoki. Nie było potrzeby siedzieć na szczycie. Troszkę zimno więc zawróciliśmy mając nadzieję, że niżej słoneczko wyjdzie i nas ogrzeje.

Czasem trzeba zejść pod chmury, żeby było pięknie.

Schodzenie to sama przyjemność… no prawie. Przy schodzeniu widoki są zazwyczaj ładniejsze, przy schodzeniu człowiek się mniej męczy, przy schodzeniu jest się bliżej piwa… tylko kolana i nogi mogą pod koniec marudzić, bo wyjść to jedno ale schodzić non-stop w dół przez około 2h to jest pewne obciążenie na nogi. Dlatego skoro zdobyliśmy szczyt to stwierdziliśmy, że z powrotem może weźmiemy kolejkę… jeśli będzie taka możliwość.

Słoneczko nas rozpieszczało w drodze powrotnej. Nie było już chmur i mogliśmy podziwiać Queenstown w dole i otaczające go góry. Fajnie jest położone to miasteczko, nie? Nie dziwne, że jest to stolica wszelkich sportów.

To jest właśnie klasyczna Nowa Zelandia, góry, jeziora i gdzieś pośrodku ty, mały człowieczek.

Darek cały czas powtarzał na szlaku czy ja wiem gdzie ja jestem. Prawda jest taka, że oczywiście wiedziałam, że jestem w Nowej Zelandii. I Nowa Zelandia nie jest już dla mnie taka nie dostępna bo jestem tu drugi raz w życiu. Ale jednocześnie patrząc na ten piękny krajobraz to myślałam, że jestem w jakimś nie dostępnym miejscu. Jakby ktoś mnie na chwilę przetransportował do świata który tak naprawdę na planecie ziemi nie istnieje… a jednak.

Ktoś może powiedzieć, czy chce nam się lecieć tyle godzin. No nie chce… ale może właśnie dlatego Nowa Zelandia jest taka piękna, dziewicza, bez tłumów (przyjemniej na szlakach) bo jest daleko. Wyobraźcie sobie jakby te góry były bliżej NY. Pewnie by były tak rozdeptane i zniszczone jak Adirondacks albo pełne turystów jak Tatry.

Na dół zjechaliśmy kolejką. Na zjazd nie trzeba było kupować biletu więc szybko wskoczyliśmy w wagonik i byliśmy już w hotelu. Dziś się troszkę spieszymy. Mamy parę rzeczy które są zaplanowane na konkretną godzinę. Po pierwsze Darek musi wynająć narty bo jutro czeka go zdobywanie piątego kontynentu na którym zjedzie na nartach. No, a wieczór zakończymy czymś o czym nie możemy przestać mówić i myśleć przez ostanie 7 lat.

To był piękny dzień w górach. Jutro też będzie pięknie - nie ma innej opcji. Trzeba jednak skołować Darkowi narty. Znaleźliśmy lokalną wypożyczalnię gdzie na drzwiach pisze… jesteśmy otwarci jak się świecą światła. I taki klimat małego miasteczka rozumiem. Jak zgaszone to pewnie sami pojechali na narty i kto nie zdążył to jego strata.

Narty stoją więc można przejść do punktu kulminacyjnego dnia.

Dawno, dawno temu a dokładnie 31 października 2016 roku zabrałam Darka na kolację urodzinową. Akurat wypadało to po też cudownym dniu w górach a wybór restauracji padł na Botswanę. Tak tą samą co byliśmy w Auckland. Ale ta w Queenstown była pierwsza. Pierwsza dla nas i pierwsza na świecie. Już z NY zrobiłam rezerwację na dwie kolacje bo nie mogliśmy tu nie wrócić. To właśnie tu zrozumieliśmy co znaczy dobra jagnięcina i od tego momentu w głowach (albo brzuchach) nam się poprzewracało. Ale kto nie spróbował ten nie zrozumie.

Cieszymy się, że za dwa dni znów tu wrócimy. Tym razem wybraliśmy sobie stolik i pani potwierdziła, że właśnie ten co chcemy nam przypisali. Jak to miło jak ludzie czytają w naszych myślach i spełniają nasze marzenia zanim o nie poprosimy. Mówię wam, że ta Nowa Zelandia to magiczne miejsce.

Previous
Previous

2023.08.07-08 Queenstown, NZ (dzień 8-9)

Next
Next

2023.08.05 Nowa Zelandia (dzień 6)