2025.07.20 Quandary Peak, CO (dzień 3)

Po wczorajszym hiku w rejonach resortu narciarskiego A-Basin zaostrzył nam się apetyt na coś większego, wyższego. Trzeba w końcu zacząć zdobywać te słynne czternasto-tysięczniki w stanie Colorado!

Colorado posiada 58 szczytów powyżej 14,000 stóp (4,267m.). W sumie to jeszcze żadnego z nich nie zdobyliśmy. Kiedyś tam na jeden wyjechałem samochodem, ale przecież to się nie liczy.
Teoretycznie na wszystkie można wyjść, w praktyce to jest jednak trochę inaczej. Część z nich jest bardzo trudna i bez specjalistycznego sprzętu do wspinaczki i solidnych umiejętności nie polecam prób zdobycia tych szczytów.

Jako nasz pierwszy 14,000 wybraliśmy Quandary, 14,271 stóp (4,350m.). Dwa główne powody za tym stały: łatwość zdobycia i bliskość od naszego hotelu. Jest to jeden z łatwiejszych szczytów i proponują go początkującym wysokogórskim górołazom. Dalej jednym z głównych utrudnień jest brak tlenu, ale o tym później.

Tak gdzieś od połowy czerwca pokrywa śniegu znika albo jest na tyle mała, że bez raków można się wspinać.

Proponowany start jest gdzieś o 6 rano lub wcześniej. Zalecają tak wczesny start żeby nie być na szczycie po godzinie 12 w południe. Powód? Burze. W lato mogą tu występować burze z częstymi wyładowaniami. Raczej nie chcesz znajdować się na najwyższym szczycie w okolicy podczas wyładowań atmosferycznych.

Nie udało nam się wyjść o 6 (lubimy spać), ale już o 7 rano na parkingu ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy przed siebie. Dobrze, że zrobiłem rezerwację na parking bo inaczej nie ma szans zaparkować samochód. Jest limit miejsc i koniec. Wszystkie tereny wokół są prywatne i wszędzie jest zakaz parkowania, a policja non-stop jeździ i patroluje. Rok temu nie mieliśmy rezerwacji i nam się nie udało zaparkować, a jeździliśmy chyba z godzinę. Parkowanie gdzieś daleko już nie ma sensu bo niestety dokłada się wiele kilometrów do hiku.

Idealna, słoneczna pogoda, bezwietrznie i jakieś 8C. Znajdujemy się na wysokości 10,900ft (3,322m). W ciągu 5km musimy się podnieść o 3,400 stóp (1,000m.). Nie są to jakieś trudne numery, ale trzeba pamiętać, że powyżej 10,000 stóp każde kolejne 1,000 stóp to inny świat jeśli chodzi o poziom tlenu. A czy wiecie, że ilość tlenu w atmosferze jest zawsze taka sama, nie ma znaczenia wysokość i wynosi 21%. Różnica jest w ciśnieniu, im wyżej tym ciśnienie jest mniejsze, a co za tym idzie, zmniejsza się ilość cząsteczek tlenu w naszym oddechu. Czyli nie dość, że wykonuje się ciężką robotę w postaci wspinaczki do góry to jeszcze zapłata organizmowi za to jest mniejsza. Musi przynajmniej dwa razy więcej pracować, żeby dostarczyć nam wystarczającej energii na dalsze posuwanie się do przodu.

Szlak nie jest techniczny i nie potrzebujesz żadnego sprzętu poza dobrymi butami do trekingu, nakryciem głowy i kremu z wysokim filtrem.

Początek trasy idzie przez piękny i gęsty las iglasty, który daje znakomity cień zwłaszcza jak się wraca w godzinach popołudniowych. Lekko do góry, ale nie za stromo. Tak w sam raz żeby nabierać wysokości.

Tutaj już można było wyróżnić ludzi ze wschodniej i zachodniej części Ameryki. Ludzie tak jak my, ze wschodnich, nizinnych Stanów szli powoli i często odpoczywali. Zachodnie, czyli wysokogórskie stany szły do przodu jak burza, na tzw. lewym migaczu! My tak byliśmy gdzieś pośrodku. Dalej byliśmy wyprzedzani przez lokalnych, ale mijaliśmy grupy ze wschodu. Często pytałem się skąd są, to mówili że Nowy York, Boston, Północna Karolina, Texas, Floryda…

Szlak był zatłoczony (jak na szlaki w Stanach, które są z reguły puste). Dawno nie szedłem w Stanach tak pełnym szlakiem i to w obu kierunkach. Tak, niektórzy dalej chcą wyjść na szczyt na wschód słońca i już wracają o tej porze. Może nie było tak pełno jak w Tatrach w lato, ale pewnie już blisko.

Gdzieś po godzinie marszu doszliśmy do górnej granicy lasu, czyli do 11, 700ft (3,560m.) Jak tylko wyszliśmy z lasu to od razu słońce zaatakowało nas pustynnymi, wysokogórskimi promieniami. Bluzy już nie były potrzebne, natomiast krem na słońce i kapelusz jak najbardziej.

Wyjście z lasu wiąże się oczywiście z przepięknymi widokami, im wyżej tym ładniej.

Gdzieś tak od 12,000 stóp (3,650m) zaczęliśmy odczuwać wysokość, czyli mniejszą ilość tlenu w powietrzu. Na tej wysokości cząsteczek tlenu we wdychanym powietrzu jest aż o 40% mniejsza niż nad poziomem morza? Do tego też stopień nachylenia trasy się podniósł, co nie ułatwiało roboty. Musieliśmy zygzakami wyjść na grań. Szliśmy wolniej, ale dalej do przodu.

O 9:30 osiągnęliśmy grań. Wysokość jakieś 13,000 stóp (4,000m). Piękne widoki po obu stronach, lekki wiatr i zmęczenie. Idealne miejsce na odpoczynek, doładowanie kalorii i rozmowy z powracającymi o warunkach panujących wyżej.

Mieliśmy jakieś 2/3 drogi i wysokości za sobą. „Najlepsze” dalej przed nami. Obliczyliśmy, że jak chcemy zdobyć szczyt przed południem to musimy iść szybciej. Postanowiliśmy się rozdzielić. Ilonka pójdzie swoim, trochę wolniejszym tempem i zobaczy dokąd dojdzie, a ja dalej postaram się zdobyć szczyt!

O 9:45 ruszyliśmy granią w kierunku szczytu. Każdy swoim tempem.

Początek był łatwy, prawie po płaskim. Niestety przyjemności szybko się skończyły i zaczęły się schody, w dosłownym słowa tego znaczeniu.

Ostatni odcinek idzie granią stromo do góry po skałach i piargach. Nie aż tak stromo, że napęd na cztery trzeba włączać, ale trzeba patrzeć gdzie stawiać kroki.

Szło się wolno, głęboko i często oddychając. Nawet lokalni zwolnili tempo i „podziwiali widoki”. Nikt nic nie mówił, każdy starał się stawiać krok za krokiem. Była różnica między nami, idącymi w ciszy i skupieniu do góry, a głośnymi i zadowolonymi górołazami wracającymi w dół.

Miałem częsty kontakt z Ilonką. Co jakiś czas pisaliśmy sobie nasze wysokości i położenie. Na początku jeszcze mieliśmy wzrokowy kontakt między sobą, ale później niestety odległość między nami się powiększała i go straciliśmy.

Myślę, że około godziny 11 osiągnąłem magiczną linię 14,000 stóp (4,267m.). Stąd już łatwym szlakiem lekko pod górkę i w ciągu 15 minut stanąłem na szczycie Quandary, 14,271 stóp (4,350m.)

Ogólnie wspinanie się powyżej 13,000 stóp nie należało do łatwych ale myślałem, że będzie gorzej. Ustaliłem sobie tempo z jakim w miarę komfortowo posuwałem się do przodu. Częste i głębokie oddechy pozwalały na w miarę płynne uzupełnianie tlenu i jakoś się szło.

Na szczycie było trochę ludzi, jakieś 20-30 osób. Pogoda wciąż była super, nie zanosiło się na burze. Wiało trochę, ale dalej można było usiąść i odpocząć.

Porobiłem obowiązkowe zdjęcia, schowałem się w zawietrznej części szczytu, usiadłem, znalazłem kanapkę w plecaku i odpoczywałem.

Ilonka mi napisała, że jest w okolicach 13,500 (4,115m.), ale nie planuje dalej się wspinać. To jest jej szczyt. Nie ma siły iść dalej. Tutaj odpocznie, posili się i zacznie schodzić w dół.

Posiedziałem gdzieś z 45 minut i około południa ubrałem buty, mocno je zawiązałem na długie schodzenie i ruszyłem w dół.

Szło się dobrze, nawet bardzo dobrze, bo z każdym krokiem przybywało tlenu. Dalej spotykałem nierozważnych górołazów którzy o tej porze wspinali się do góry. Ich decyzja. Nie dało za bardzo się z nimi rozmawiać, bo wyglądali jakby się wspinali na jakiś czternastotysięcznik. Zasapani, spoceni i wpatrzeni w każdy krok.

Idąc w dół w końcu mogłem się rozglądać za zwierzyną. Miałem czas i energię, nigdzie się nie spieszyłem. Widziałem kozy górskie, świstaki, jelenie…..
Niedźwiedzi tu nie ma. Za wysoko dla nich, nie ma tu jedzenia. One wolą niższe, leśne tereny.

Nie chciało nam się schodzić osobno więc Ilonka poczekała na mnie koło górnej granicy lasów czyli gdzieś na 12,000 stóp

Teraz razem to praktycznie zbiegliśmy na parking po bardzo łatwej górskiej ścieżce.

Zaczynało lekko kropić. Mimo, że nie było jeszcze słychać wyładowań atmosferycznych to współczuje ludziom którzy teraz są na szczycie, albo gorzej, dalej się na niego wspinają. Tak, dalej mijaliśmy ludzi, którzy szli w górę! Jest to bardzo niebezpieczne. A po drugie schodzenie po mokrych skałach nie należy do przyjemności.

Parking osiągnęliśmy około godziny 14. Niestety nie mamy żadnej lodówki turystycznej w samochodzie, więc nie mieliśmy żadnych dobrych chłodnych napojów. Na szczęście 15-20 minut samochodem w dół i już byliśmy w Breckenridge. Tam jest nasz ulubiony bar BoLD.

Lubimy to miejsce. Co jesteśmy w Breckenridge to staramy się ich odwiedzać i wspomagać lokalnych. Dobre jedzenie, fajne i świeże lane piwka i ceny super. Zwłaszcza jak na resor narciarski. Maja tam też pyszne tacos. Porcja lunchowa a najesz się na cały dzień.

Wróciliśmy do naszego Ski Tip Lodge i w cieniu nad jeziorkiem odpoczywaliśmy i rozprostowaliśmy zmęczone nogi. Tak najedliśmy się w Breckenridge, że dalej nie byliśmy głodni, więc zrezygnowaliśmy z pysznego ale za to dużego obiadu w lodge i poszliśmy na piwo i coś małego do miasteczka Keystone.

Była niedziela wieczorem, więc miasteczko się wyludniało po weekendzie. Artyści pakowali swoje stragany i wracali do rzeczywistości. Usiedliśmy na tarasie w jednej z knajpek i przy czymś chłodnym obserwowaliśmy ich powolne ruchy. Robiło się chłodno, więc przyjemnie się siedziało i wspominało krótki ale zarazem intensywny weekend z przygodami. Jutro niestety powrót do dalej dobrze nagrzanego Nowego Jorku. Krótki lot, więc jakoś zleci, a wspomnienia zostaną na długo.
Po powrocie trzeba będzie szukać kolejnych ciekawych i wyzywających czternastotysięczników w Kolorado. Jeszcze “parę” zostało nam do zdobycia…..

Next
Next

2025.07.19 Keystone, CO (dzień 2)