2025.07.19 Keystone, CO (dzień 2)
Ten wyjazd mamy typowo górski. Cztery dni dwa szlaki. Wczoraj nam się nie udało nic wcisnąć a w poniedziałek też mamy coś do załatwienia w Denver więc niestety nie uda się 4 dni - 4 hiki ale i tak nie narzekamy. Darek znalazł piękne szlaki a w końcu liczy się jakoś a nie ilość.
Dzisiejszy szlak mieliśmy bliżej hotelu więc mogliśmy zacząć od śniadania hotelowego. Podobnie jak kolacja przywiązują tu wagę do świeżości i na szczęście nie było bufetu z wyleżałym jedzeniem i papierowymi jajkami tylko świeżo przygotowany omlet. Do tego sama jadania też całkiem przyjemna. Bardzo domowy klimat.
Zapowiadał się przepiękny dzień. Rano było troszkę chłodno ale na szlaku już szybko się rozbieraliśmy bo słoneczko wyszło i też w ruchu to człowiekowi ciepło. Na dziś mieliśmy szlak Lenawee który już kiedyś próbowaliśmy zrobić. Cztery lata temu niestety przeszkodził nam śnieg. Zasypał trasę i ciężko było iść jak non-stop człowiek się zapadał. Teraz jak patrzę na te zdjęcia to mam wrażenie, że chyba zgubiliśmy trasę.
Dziś śniegu nie spodziewaliśmy się, no może gdzieś w cieniu jakieś resztki zachowane. Na szczytach gór czasem widać z oddali śnieg ale po opisach ludzi wygląda, że nasz szlak jest dość popularny i wszystko zostało wydeptane i rozstopione. No tak, połowa lipca to chyba najwyższa pora, żeby już śnieg się roztopił.
Szlak jest bardzo popularny ale niestety przez rowerzystów. Na parkingu były tylko trzy inne samochody i dobrze bo parking mały więc jakby nam się nie udało zaparkować to musielibyśmy zostawić samochód niżej i mieć wtedy więcej do pokonania. Cały czas byliśmy wdzięczni za to miejsce parkingowe. Ale wracając do rowerzystów. Bardzo popularne jest robienie tej trasy rowerami. Wyjeżdżają rowerami używając tras narciarskich resortu A-Basin a potem zjeżdżają naszym szlakiem do Montezumy.
Ja tam nie wiem jak można po takich skałach jeździć rowerem ale pewnie dlatego ja nie jeżdżę tylko chodzę. Może spotkaliśmy około 10 rowerzystów. To jeszcze było dopuszczalne choć usuwanie im się ciągle z drogi było troszkę wkurzające, ale też była okazja żeby wyregulować oddech. Bo szlak może i łatwy to pod górę równo szedł.
Dobrze nam się szło. Wiedziałam, że dziś mamy wyjść na 12,500 ft (3,810 m). Koło 11-12 tys stóp wysokości spodziewałam się, że pewnie troszkę zwolnię ale zakładając, że szlak będzie stopniowo szedł do góry to nie przewidywałam większych trudności.
Trzeba po prostu znaleźć swoje tępo i równomiernie iść do góry krok za krokiem, metr za metrem. Zanim wyszliśmy z lasu zrobiliśmy sobie przerwę na czekoladę i orzeszka ale to w sumie była nasza jedyna przerwa przed szczytem.
Mniej więcej w połowie wysokości las się skończył i weszliśmy w kosodrzewinę. Wtedy pokazały się piękne widoki które dodatkowo motywowały, żeby iść dalej, wyżej. Bo przecież z każdym krokiem było piękniej.
Tak, tam gdzieś na przełęcz szliśmy. Na szczęście w górach wszystko zawsze wydaje się dalej i wyżej dopóki się nie wyjdzie. I nie pomyśli “oh wow… to ja tak daleko zaszłam?”.
Tu już trochę wiało ale nie jakoś mocno a wiaterek był nawet miły bo słońce troszkę przyświecało. Im bliżej przełęczy tym bardziej wiatr wygrywał, że słońcem i jak ludzie schodzili to widzieliśmy, że są trochę bardziej ubrani niż my.
Szlak szedł bokiem grani i był piękny widok na dolinę. Zakochałam się w tej dolince. Zdjęcia tego nie oddają ale ta przestrzeń, połączenie zieleni, białego śniegu gdzieś w oddali i czarnych/szarych skał to jest to coś co lubię najbardziej.
Tutaj też zaczęły się pojawiać zwierzątka. Spodziewaliśmy się kozic górskich ale niestety widzieliśmy tylko ich futro zwiewane przez wiatr i spadające na krzaki kosodrzewiny. Samej kozicy nie spotkaliśmy. Natomiast były świstaki. Pozytywne zaskoczenie bo jakoś bardziej mi się kojarzyły ze stanem Washington i Kalifornia a nie z Kolorado ale fajnie, że tu też są.
Na ten wyjazd nie brałam aparatu bo chciałam się skupić na wyjściu na szczyty a nie na dźwiganiu sprzętu więc zdjęcia świstaka nie mam ale i tak był daleko. To nie to co w Parku Narodowym North Cascades, gdzie świstaki latały nam między nogami.
Dokładnie w południe doszliśmy na przełęcz a co za tym idzie doszliśmy do granicy resortu narciarskiego. My wychodziliśmy od strony Montezumy gdzie można jechać na nartach tylko na dziko. Natomiast z drugiej strony jest cały resort A-Basin i wyciągami można wyjechać w to samo miejsce gdzie my doszliśmy. Teraz oczywiście nie ma nart ale za to trasy są używane przez wspomnianych rowerzystów i innych górołazów.
Wyjście na górę zajęło nam 3h. Całkiem dobry czas jak ludzi nie zaaklimatyzowanych na duże wysokości. Jutro wychodzimy wyżej więc zobaczymy jak nam pójdzie ale z dzisiejszego wyniku prędkości i samopoczucia byliśmy zadowoleni.
Na górze zrobiliśmy sobie większą przerwę na mini lunch, odpoczynek i zwykłe podziwianie gór. Bo przecież dla tych widoków człowiek się wspina, czyż nie?
Infrastruktura resortu jest zamknięta na sezon ale na szczęście ławeczki na tarasach zostawili więc mogliśmy sobie wygodnie usiąść. Kiedyś tu już byłam. Bardzo dawno temu, jakieś 13-14 lat temu. Wtedy w zimie wyjechałam wyciągiem do połowy i wychodziłam trasami narciarskimi. To były piękne czasy kiedy było mniej restrykcji i można było wszędzie chodzić bo było dużo mniej ludzi którzy to robili. Teraz na szlakach jest dużo więcej ludzi ale na szczęście nadal nie są to Tatry gdzie idą sznury ludzi.
Przerwa nam zeszła. Fajnie się siedziało i tylko jak słońce zachodziło za chmury robiło się chłodnawo. Pewnie było koło 10C (65F). Dla nas idealnie. Nie rozumiem dlaczego ludzie w lato lecą/jadą w rejony gdzie jest 35-40C jak tak może być pięknie, że w środku lata trzeba ubrać bluzę dresową.
Po około godzinnej przerwie ruszyliśmy na dół. Zejście na dół to sama przyjemność. Z górki na pazurki. Pierwsza część to fajna szeroka trasa z którą w miarę szybko się pokonuje bo nie ma żadnych skał, korzeni itp. Potem troszkę ich się pojawia ale ogólnie to cała trasa była bardzo dobrze przygotowana, no w końcu na rowerach tędy jeżdżą.
Schodząc w dół rowery było troszkę bardziej niebezpieczne bo się ich nie widziało ale na szczęście tylko dwa nas minęły. Było już koło 1-2 popołudniu to już rowerzyści zjechali. Oni mają szybsze tempo ale też pewnie wcześniej wyjechali, żeby zdążyć przed upałami. Bo im niżej się schodziło tym bardziej czuło się, że jest lato.
Im niżej się schodzi tym coraz więcej tlenu się dostaje więc i zastrzyk energii jest. Schodząc w dół nie robiliśmy przerwy. Jakoś tak dobrze się szło to po co się zatrzymywać. No chyba, że na minutę, żeby ostatni raz zapisać w pamięci te piękne widoki.
Wychodząc na górę mówiliśmy, że fajnie się będzie schodzić bo część szlaku jest w lesie to będzie chłodno. Nie wiem jak to się jednak stało ale schodząc w dół ten las wcale taki gęsty się nie okazał i jednak troszkę ciepło dawało się we znaki.
Około 14:30 zeszliśmy na parking. Czyli cały szlak zajął nam 5.5h. Całkiem nieźle jak na 2200 ft różnicy wzniesień i prawie 7 mil szlaku. Średnia wg. All Trails to 4h 15 min. My szliśmy 4h 30 min czyli wg. średniej. Może te częste przyloty do Kolorado jednak nam pomagają i wysokość jest nam coraz mniej straszna. Zobaczymy jutro na 14tys…
Póki co cieszyliśmy się z dzisiejszego dnia. O jutrze będziemy myśleć jutro. Piękny szlak dziś mieliśmy, cudowną pogodę i niesamowite widoki. Z parkingu do hotelu mieliśmy nie całe 15 min więc zapakowaliśmy się i dopiero nad jeziorkiem w hotelu ściągnęliśmy buty i przy piwku odpoczywaliśmy. Trochę ludzi się zeszło na apres… czyli drinka po godzinach. Wszyscy ładnie ubrani a my w zakurzonych spodniach po hiku. No cóż, my tu mieszkamy więc mamy swoje prawa. Ale grzecznie usunęliśmy się w bok i siedliśmy najbardziej w cieniu i najbardziej w lesie, żeby nie straszyć gości restauracji.
Po wczorajszej wtopie z winem stwierdziliśmy, że dziś zjemy w miasteczku Dillon. Jest ono bardzo blisko Keystone a ma więcej restauracji i sklepy. I tak musieliśmy jechać tam do sklepu bo jutro nie załapiemy się na śniadanie w hotelu. Musimy wyjechać z hotelu koło 6 rano a śniadania są dopiero od 6:30am. Tak więc pojechaliśmy do miasteczka po jakiś chleb i coś do chleba, żeby sobie zrobić kanapki w pokoju zanim uderzymy w góry.
Skoro już byliśmy w miasteczku to postanowiliśmy odwiedzić Browar Dam. Parę razy rzucił mi się w oko ale jakoś nigdy nie mieliśmy okazji tam zajechać. Piwo mają dość dobre ale jedzenie… typowe amerykańskie, barowe. Tanie, zapychające ale nie powalające. Niestety kanapka ze steak nie powaliła. Niestety pomimo, że rejon resortów w Kolorado staje się popularny to nad restauracjami muszą popracować. Już wiem czemu u nas w hotelu do restauracji zjeżdża tyle ludzi. Bo nie wiele mają tu konkurencji jeśli chodzi o dobre a nie barowe jedzenie.
Oczywiście po aktywnym dniu i z perspektywą, że jutro trzeba wstać koło 4-5 rano nie siedzieliśmy dziś długo. Nawet kominka nie odwiedziliśmy tylko grzecznie do pokoju, do spania bo na jutro potrzeba dużo sił.