
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 4
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 10
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 63
- USA - Nowy Jork 38
- USA: Northeast 53
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 69
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2025.07.17-18 Keystone, CO (dzień 1)
W Nowym Jorku lato na całego więc czas się ochłodzić. Ogólnie lubimy wyjeżdżać w lipcu ale tylko do miejsc gdzie jest chłodniej. Gdzie wieczorem można ubrać bluzę i usiąść na zewnątrz. W zeszłym roku mieliśmy piękne wakacje na Islandii. W tym roku Afryka trochę nam zabrała urlopu więc mogliśmy tylko rozważać przedłużony weekend. Najpierw myśleliśmy o jakiś parkach narodowych ale biorąc pod uwagę ceny biletów i czas przelotu to znów wygrało Kolorado.
W czwartek o czwartej zamknęłam laptopa i pobiegłam na metro….Darek też podekscytowany zostawił testowanie wina i wskoczył w metro numer 4 żeby się spotkać na terminalu czwartym. Czwórka nas zdecydowanie prześladowała.
Niestety czwórka do samego końca nam towarzyszyła ale nie zawsze szczęśliwie. Niestety nasz lot o numerze 424 był opóźniony o prawie 4h … tak więc czekaliśmy w lounge na lotnisku i tylko dostawaliśmy kolejne wiadomości o opóźnieniu, aż w końcu poszłam do obsługi, spytałam się czy my na pewno dziś wylecimy i zarezerwowaliśmy hotel przy lotnisku w Denver. Mam nadzieję, że ubezpieczenie pokryje bo chyba najdroższy pokój w jakim kiedykolwiek spaliśmy.
Tym razem jedziemy do Keystone. Jest to resort narciarski ale w lato to bardzo przyjemne miasteczko górskie z fajnymi szlakami w okolicy. Rzadko przyjeżdżamy tu w zimie bo jest to resort bardziej rodzinny ale w lecie w sumie czemu nie.
Doczekaliśmy się na nasz samolot. Wszystkie opóźnienia były przez opóźnione wyloty i przyloty z Miami. W lecie do Miami latać? Chyba, że uciekać z tamtego gorąca.
W końcu po 11 w nocy i my mogliśmy wsiąść do boeinga i uciec z Nowojorskich upałów. Lot do Denver zajął nam mniej niż czekanie na lotnisku na samolot. Problem tylko, że wylądowaliśmy o 2 rano czasu Kolorado czyli 4 rano w NY. Bardzo niebezpieczna godzina, żeby jechać w góry. Życie nie ma ceny więc hotel, pomimo, że dość drogi był bardzo dobrym wyborem i już o 2:30 chrapaliśmy w wygodnym łóżeczku.
Troszkę wyspani rano po pysznym śniadaniu wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w góry. Trochę dnia niestety straciliśmy ale dziś w planie mieliśmy przystosowywanie się do wysokości więc na szczęście nie musieliśmy zmienić planów drastycznie.
Tym razem z lotniska w góry pojechaliśmy inn trasą. GPS zasugerował, żebyśmy ominęli miasto i przejechali przez miasteczko Golden.
Trasa wcale nie dłuższa a zdecydowanie bardziej widokowa. Idzie fajnym kanionem. Co prawda trochę robót drogowych po drodze było bo robią trasę rowerową ale bardzo cieszyliśmy się z tej odmiany.
Wyjechaliśmy na autostradę 70 poniżej Idaho Springs. Kawałek przejechaliśmy autostradą która rzeczywiście była dość zakorkowana i drogą numer 6 ruszyliśmy na przełęcz Loveland. Przełęcz znajduje się na wysokości 11,990 ft (3,654 m), i wyjeżdża na nią normalna droga asfaltowa. W góry z Denver albo jedzie się właśnie przełęczą, albo tunelem. W tunelu nie mogą jeździć ciężarówki z łatwopalnymi substancjami więc droga przez przełęcz jest dość oblegana.
Szybki wyjazd na taką wysokość sprawia, że pierwsze kroki po wyjściu z auta są powolne i oddycha się jakby się przebiegło maraton. Z parkingu na przełęczy jest trochę szlaków. Po ilości samochodów można stwierdzić, że są one dość popularne. My też się kawałek przeszliśmy ale tylko na tak luziku, w jeansach i trampkach.
Z przełęczy zjeżdża się wprost na resort narciarski A-Basin i troszkę dalej jest resort Keystone w którym śpimy.
Na bazę tej wycieczki wybraliśmy Ski Tip Lodge. Nie wiele wczytywałam się w jego historię. Wpadł mi w oko bo miał dobrą cenę, bardzo fajne opinie więc czemu nie. Dopiero na miejscu podczas oprowadzania nas dowiedzieliśmy się, że ma on ważne miejsce w historii miasteczka i resortu Keystone.
Ski Tip Lodge, obecnie jest przytulnym pensjonatem typu Bed & Breakfast. Budynek został pierwotnie wzniesiony w latach 60. XIX wieku jako przystanek dla dyliżansów przemierzających Góry Skaliste. Szczególnie przełęcz Argentine z Georgetown do Montezuma. Przełęcz Argentine nadal istnieje i jest najwyższą przełęczą dostępną dla samochodów w Kolorado. Wyjeżdża się na wysokość 13,207 ft (4025 m). Niestety nie ma tam asfaltu i pewnie dlatego Darek jeszcze ta mnie wyjechał. Ale coś czuję, że po tym wpisie doda to na swoją listę. W XIX wieku Ski Tip służył jako miejsce odpoczynku dla podróżnych i górników zmierzających przez Kolorado. W latach 40. XX wieku nieruchomość została zakupiona przez Maxa i Ednę Dercum, założycieli kurortu Keystone, którzy przekształcili ją w swój dom rodzinny. Z czasem budynek został zaadaptowany na pensjonat i restaurację, zachowując swój historyczny charakter, a jednocześnie oferując nowoczesne udogodnienia. Dziś Ski Tip Lodge słynie z kameralnej atmosfery, rustykalnego uroku oraz znakomitej kuchni, będąc jednym z najbardziej cenionych miejsc w regionie.
Bardzo miły pan Carlos oprowadził nas po całym budynku, a można się tu pogubić. Małe przejścia, skrzypiące schody to urok tego miejsca. Dumni są, że kilka ścian domu jeszcze jest zachowana z XIX wieku, więc musieliśmy o wszystkim posłuchać i wszystko oglądnąć.
Sam ośrodek położony jest nad jeziorem, otoczony górami i podobno czasem odwiedzają go bobry, łosie i misie. Ciekawe czy jakieś zwierzątka podejdą zjeść z nami kolację. Ośrodek też jest położony dość blisko miasteczka więc na nogach w niecałe 30 minut można się przejść pod same wyciągi.
Miasteczko takie sobie. Akurat dziś był market rękodzieł więc trochę pochodziliśmy i podziwialiśmy prace lokalnych artystów. Jednak ceny nie zachęcały do kupowania niczego. Weszliśmy też na piwko ale klimat był taki sobie. Jedyne co było dobre z tego piwka to to że poznaliśmy lokalnego hipka który powiedział nam, że od godziny 16 można wyjechać za darmo kolejką na górę i będzie tam muzyka na żywo. Super pomysł. Napaliliśmy się na lokalną atrakcję, że było przed czwartą to pochodziliśmy jeszcze trochę po miasteczku i parę minut po czwartej stawiliśmy się przy kolejce… a tam kolejka. Masakra. Kolejka ciągła się do miasteczka i bardzo wolno się posuwała. Weszliśmy na jeszcze jedno piwko z nadzieją, że kolejka się rozładuje ale niestety po godzinie nadal kolejka wchodziła głęboko w miasteczko. Olaliśmy muzykę na żywo, kolejkę na górę i inne lokalne atrakcje. My za dużo się wystaliśmy w PRLu żeby teraz stać godzinami w kolejkach.
Dziś kolację postanowiliśmy zjeść w restauracji hotelu. Podobno jest jedna z lepszych i rzeczywiście w miasteczku Keystone jest tylko barowe jedzenie. Nie koniecznie coś co my byśmy chcieli. W naszym ośrodku restauracja oferuje cztero-daniową kolację w stałej cenie $120 na osobę. Nie jest to najtańsze ale niestety albo ma się jakość albo cenę.
W hotelu podobno jesteśmy tylko my i jakaś jeszcze jedna para. Natomiast na kolacji było pełno ludzi. Każdy stolik zajęty. Widać, że dużo ludzi przyjeżdża tu żeby zjeść coś fajniejszego niż hamburger z frytkami.
Nasza kolacja składała się z zupy, przystawki, dania głównego i deseru. Z ciekawostek to ja wzięłam sałatkę z fetą, arbuzem i awokado i miętą. Bardzo ciekawa i orzeźwiająca kombinacja. Na danie główne, ja wybrałam baraninę bo z tego Kolorado słynie a darek wieprzowinę. Jedzenie było przepyszne… ale dużo. Dobrze że mieliśmy wino które pomagało w trawieniu.
Zamówiliśmy Chateaunef du Pape, jedno z moich ulubionych win francuskich. Tylko, że Darek tak zamieszał się w nazwach, że dostaliśmy droższe wino w cenie tańszego. Bo się okazało, że winiarnia robi dwie wersje wina Telegraphe (droższe) i Telegramme (tańsze). Jak w ogóle winiarnie mogą robić wina z tak podobnymi etykietami i nazwami a ceną dwa razy droższą. Nie dziwne, że nawet wprawieni somalierzy się mylą.
Deser podali nam przy kominku. Ski Lodge ma największy działający kominek w całej dolinie. To już chyba wiecie gdzie Darek będzie dziś spał.
Niektórzy w lecie ogrzewają się słońcem, my ogrzewamy się kominkiem. Uwielbiamy ten górski klimat gdzie w nocy temperatura spada do 10C i można się wyspać w ciszy przy uchylonym oknie. A jak tylko zimno to zawsze można zejść na dół i spędzić miły czas przy kominku. My zajęliśmy kanapę na wprost kominka i zwolniliśmy miejsca dopiero parę godzin później jak przetrawiliśmy pyszną kolację.
Siedzielibyśmy dłużej ale jutro czeka nas bardzo ciekawy szlak i wypadałoby wcześniej wstać co by wychodzić na szczyt przed południem i uniknąć skwaru, który nawet w górach jest w środku dnia.
2021.05.31 Keystone, CO (dzień 3)
W pierwotnym planie mieliśmy dziś opuszczać Keystone i pojechać do Black Canyon of Gunnison. Skusiły nas jednak szlaki w górach w rejonie Keystone i postanowiliśmy, że kanion poczeka na następny raz. Nie przewidzieliśmy tylko, że w górach wczoraj spadnie śnieg więc nie wiadomo jak będzie z tym hikiem.
Probójemy jednak bo próbować zawsze trzeba. Zobaczymy jak daleko uda nam się dojechać i dojść. Stwierdziliśmy, że zrywać się nie ma co bo im później tym większa szansa, że ktoś przetrze szlak.
Na szlak o nazwie Lenawell wyszliśmy koło 10 rano. Poczatek szlaku jest niedaleko naszego apartamentu, przy drodze Montezuma, która prowadzi do miasteczka o tej samej nazwie. O Montezumie będzie później.
Szlaki na zachodzie są dość dobrze przygotowane i serpentynkamk łatwo, w równomiernym tempie można wyjść na górę. My do pokonania mamy 2,200 ft (660 m) w różnicy wzniesień i ok. 6 mil (9.6 km). Przewiduję ten szlak na jakieś 5h. Zapowiada się przyjemna wspinaczka.
I tak też było równomiernym krokiem ruszyliśmy do góry. Z początku trasa była w lesie ale nie było śniegu i krok po kroku ubywało nam wysokości. Na parkingu widzieliśmy jeden samochód ale na trasie nie spotkaliśmy nikogo.
Czuliśmy wysokość, bo kto by nie czuł. W końcu mieliśmy wyjść na 12,500 ft. (3,800 m). W takich sytuacjach najważniejsze jest aby iść w równomiernym tempie. Najgorsze co dla organizmu jest, zwłaszcza na takiej wysokości to zmienne tempo. Lepiej iść w swoim tempie ale jednostajnie do góry.
Po około godzinie sprawdziliśmy mapy i wyszło, że tysiąc stóp za nami. Czyli mamy nie najgorszy czas. No to nic...dalej w górę. Co prawda nadal szliśmy lasem ale co jakiś czas pojawiały się wodoki.
Niestety wraz z widokami pojawił się też śnieg. Z początku byly to tylko płachty, które bez większego problemu można było przejść.
Niestety z każdym metrem śnieg stawał się rzeczywistością a my zapadliśmy się po kolana albo i głębiej. Spowolniło nas to trochę.
Nadal jednak dzielnie walczyliśmy i pokonywaliśmy kolejne odcinki śnieżne, wierząc albo raczej mając nadzieję, że przecież kiedyś wyjdziemy z lasu, i tam napewno nie będzie śniegu.
Nic bardziej mylnego. Śnieg już był wszędzie a my co krok wpadaliśmy po kolona i głębiej. Nie miało to sensu.
Znaleźliśmy fajne skałki, stwierdziliśmy, że trzeba się na nie wspiąć i zobaczyć co jest po drugiej stronie. Przecież coś musi być.
Oboje doszliśmy do wniosku, że dalej nie ma sensu iść w tym śniegu. Jednak po górach na zachodzie to lepiej chodzić lipiec-wrzesnień. W lipcu jeszcze często można znaleźć śnieg ale ogólnie ludzie, spragnieni gór już wydeptają szlaki. Koniec maja to jeszcze nie najlepszy czas… zwłaszcza, że wczoraj była śnieżyca.
Po wyjściu wyżej zobaczyliśmy, że dalej nadal śniegu jest dużo i nie ma szans iść dalej. No więc czas na przerwę. Jakieś orzeszki w takim miejscu zawsze lepiej smakują. No i trzeba się czasem zatrzymać aby podziwiać widoki i cieszyć się chwilą.
Na horyzoncie zbieraly się czarne chmury. Wyglądało, że jeszcze trochę mamy zanim zacznie padać. Wiedzieliśmy też, że zejście pójdzie nam szybciej niż wyjście ale chcieliśmy jeszcze pojeździć po okolicy więc po krótkiej przerwie ruszyliśmy na dół.
Tak jak przypuszczaliśmy na dół się prawie zbiegło. Z każdym krokiem ubywało wysokości, przybywało tlenu a szlak też był łatwą trasą. No i kółko się zamknęło po około 3h w górach znów byliśmy na parkingu. Tym razem byliśmy jedynym autem. Czyli ktoś z tego drugiego auta co widzieliśmy rano poszedł gdzieś indziej… ciekawe gdzie.
Dobrze, że mamy duże auto to mamy miejsce na suszenie butow, spodni i skarpetek. Od tego wpadania do śniegu co chwila spodnie były trochę mokre. Ale szybkie przebranie się w ciepłe ubranka pomogło i można było dalej zwiedzać.
Kolejnym punktem wycieczki jest miasteczko Montezuma. Ciężko nazwać miastem obszar 0.08 sq miles (0.21 km2) i 90 mieszkańców.
Wjazd do miasteczka oznaczony jest tabliczką przyczepioną na drutach. Samo “miasteczko” to jedna ulica i domy. Ale zdziwiliśmy się bo domy nawet w miarę nowe. W sumie to Montezuma nie jest położona daleko od resortów narciarskich takich jak Keystone czy A-Basin. Tak, że jak ktoś chce to napewno znajdzie pracę. W miasteczku nie można parkować więc tylko przejechaliśmy.
U nas ciekawość wygrała więc pojechalismy dalej. Niestety tutaj nie ma już asfaltu więc troszkę trzepało, ale widoki wynagradzały wyboje.
Przynajmniej do czasu wynagradzały. W pewnym momencie jednak wyboje stały się większe a my w obawie o zawieszenie wycofalismy się. Jechanie SUV po takiej drodze to mała frajda. Piwo się za bardzo wzburzy!
Zawróciliśmy i znów trzeba było przejechać przez miasteczko Montezuma. Ale za to tym razem aż lokalni nam się klaniali. A kłaniali się bo Darek jako najlepszy kierowca zareagował odpowiednio kiedy piesek mu wyleciał na drogę. Darek zachamował delikatnie, piesek grzecznie poszedł w swoją stronę a właściciel nam dziękował i kłaniał się. Warto być miłym dla ludzi i zwierząt.
To na tyle zwiedzania na dziś. Wyjeżdżając z Montezuma Road na droge numer 6 zaczął padać deszcz. Spodziewaliśmy się go i cieszyliśmy się, że nadal udało nam się dużo zobaczyć. Skoczyliśmy do Dillon do supermarketu po jakies zakupy. Dziś ostatnia noc w apartamencie z kuchnią więc najwyższy czas zjeść żeberka od Edka. Pyszne nam wyszły…zresztą Edek fajny jest i smaczne rzeczy ma.
Jutro w drogę. Jedziemy do Durango!
2021.05.29 Keystone, CO (dzień 1)
Sobota, lontnisko, piwko….i nie ma laptopa. Nie ma laptopa w zasięgu ręki i nie będzie przez następne 8 dni. Przez tą całą pracę z domu granica między pracą a wakacjami trochę się zatarła. Łatwo jest teraz wyjechać daleko, zabrać laptopa i dalej pracować. Człowiek jednak potrzebuje się czasem wyłączyć. Dlatego tym razem laptopy zostały w domu a my z książką, słuchawkami, żeby oglądać filmy no i oczywiście nartami ruszamy na zachód!
Chyba latanie wraca do normy. Nadal wydaje mi się, że jest grupa ludzi którzy latają teraz częściej bo mają większą wolność co do miejsca pracy. Do tego są to ludzie, którzy przywykli do latania i teraz pewnie wykorzystują wszystkie uzbierane punkty itp. My też lecimy w promocji 2 za 1. Darek wyczytał, że ten weekend pobił wszystkie dotychczasowe weekendy i od czasu COVIDa najwięcej ludzi gdzieś poleciało, ok. 2 mln. Jest to 90% tego co dwa lata temu. Nasz samolot wygląda na pełny i jak potem stewardesa potwierdziła, tylko 10 miejsc jest wolnych…i dobrze! Niech wszystko wraca do normy! Obawiając się tłumów na lotnisku i po ostatnich przygodach Co poniektórzy mieli lecąc do Montany, postanowiliśmy wyjechać z domu trochę wcześniej. Jak się okazało trochę za wcześnie…. Dlatego mieliśmy czas na lotnisku na piwko. Dobrze, że jest taka możliwość.
Darek zdziwił się trochę jak po zamowieniu Corona dla siebie spytałam się czy chce czekoladowy koktajl mleczny bo podobno ludzie zamawiają to najczęściej razem… sławetne Why??? Polecialo! No właśnie, dlaczego amerykanie tak kochają koktajle mleczne. Nawet do hamburgerów je zamawiają…czego nigdy nie zrozumię.
Siedzimy tak sobie, gadamy, cieszymy się, że znów gdzieś lecimy, że wreszcie częstotliwość naszych wylotów wraca do normy, aż tu nagle elektroniczny barman się pyta czy jeszcze jeden… no to jak w piosence Taco Hemingway…. “Bardzo Proszę!” Wirtualny kelner pytał się tak chyba co pięć minut…my tak szybko nie pijemy więc niestety częściej było ”nie dziękuję”.
A właściwie to gdzie lecimy? Na nartki…. Do Denver. W Stanach jest teraz dlugi weekend. Moja firma to wogóle poszła po bandzie i z 3 dniowego weekendu zrobili nam 5 dniowy weekend. Chyba muszą nas lubić i to jak pracujemy. Tak więc wolne, ostatnia szansa na narty a do tego przecież mamy roczny pas do parkow narodowych i ja mam pass sezonowy żeby chodzić po górkach w Arapaho Basin. Jak to wszystko się poskładało do kupy to wyszedł następujący plan:
Keyston - A-Basin - Durango - Mesa Verde - Great Sand Dunes - Denver
Zapowiadają się super wakacje … bez pracy!
Lubimy Denver i Colorado. Jest to chyba najkrótszy lot w fajne górki. Pomimo jednak, że lubimy ten stan i górki tu, to jakoś nie byliśmy tu w lato. To znaczy, Darek był lata temu ale ja zawsze zimą. Czas to zmienić i zwiedzić troszkę dalsze rejony, bardziej na południe. Planujemy dojechać prawie pod granicę ze stanem New Mexico.
Widzicie jak ścigamy sie z drugim samolotem?
Już z samolotu zaskoczyło mnie jak tu jest zielono. Wiedziałam, że snieg jest tylko wysoko w górach ale chyba spodziewałam się bardziej brazowej, zwykłej zieleni, a przywitała mnie soczysta zieleń, prawie jak w Nowej Zelandii.
Dolecieliśmy szczęśliwie, nawet trochę przed czasem. Doczekaliśmy się nawet na narty….jedyne narty. Jak w sezonie karuzela na narty jest wyładowana na maksa. Tak dziś tylko jedne narty kręciły się w kółko. Najlepsze narty, najlepszego narciarza. No to skoro mamy już narty i inne bagaże to czas po samochód!
National - wypożyczalnia samochodów dziś wygrała. Od wylądowania do zapalenia samochodu zajęło nam to nie wiecej niż 30 min….i to z wyborem auta. Ostatnio braliśmy w Sixt i była masakra. Czekaliśmy na autobus, potem kolejki przy obsłudze klienta a tu… autobus czekał. Grzecznie wsiedliśmy, pan szybko zawiózł nas do wypożyczalni, spytał się tylko czy Emmerald Club - powiedzieliśmy, że tak, więc kierowca wysadził nas na krawężniku. Na szczęście szybko pojawiła się pani, spytała się o imię i nazwisko i powiedziała… weźcie co chcecie! Najpierw nie do końca do nas dotarło ale potem sobie przypomnieliśmy, że jak masz drugi poziom w ich programie lojalnościowym to wchodzisz na parking i bierzesz co chcesz. Darek latał jak chipmonk i tylko było ale tam jest BMW, a tam Mercedes a tam…. Tylko nie wszędzie się narty zmieszczą więc poszliśmy za moim wyborem i padło na starego dobrego Wollswagen!!! To znaczy na Wollswagen Atlas!!!!
Obeznani już w Denver nie jeździliśmy od sklepu do sklepu tylko pojechaliśmy do mięsnego po żeberka. Edward Meats, czyli mięcho u Edka to jest nasza destynacja. Tym razem śpimy w większości w hotelach ale żeberka na którąś z pierwszych kolacji muszą być. Pierwsze trzy noce śpimy w Keystone i tylko tu mamy mieszkanko z kuchnią. Potem wspomagamy Marriotta. Darek jak zobaczył wybór mięsa i tomahawk steak (najlepsza część krowy) za $20 za funt to nie mógł przeżyć, że nie mamy więcej noclegów z kuchnią. No nic…kolejny powód, żeby tu wrócić.
Niedaleko Edka jest nasz ulubiony browar New Terrain do którego wstąpiliśmy na lunch. Jakby na to nie patrzyć to w NY już była 7 pm więc coś rzucić na ząb najwyższa pora. Jak byliśmy parę miesięcy temu w Steamboat to Darek na prawie każdy lunch w górach miał taco z łosia. Od tego czasu taco stało się typową potrawą stanu Colorado. Prawie jak omlet jako azjatyckie śniadanie (wtajemniczeni, albo uważni czytelnicy zrozumieją).
Wszystkie sprawunki załatwione to można ruszać w drogę. Keyston jest stosunkowo blisko Denver więc do przejechania mieliśmy nie całe 2h. Było wczesne popołudnie więc Darek zaproponował wziąć dłuższą drogę (nie wiele dłuższą) przez przełęcz Loveland.
Piękna droga. Serpentynami wyjechalismy na prawie 12tys ft (3,655 m). Jak wysiedliśmy na szczycie, żeby porobić jakieś zdjęcia to kurtki puchowe trzeba było ubrać.
Ubrani w kurtki, czapki, rękawiczki ruszyliśmy parę metrów do góry. Na punkt widokowy może było do pokonania 50 schodków ale wysokość i chyba osłabienie po szczepiące dało się weznaki i poczuliśmy, że nie jesteśmy w Central Parku…. Zresztą takich widoków w Central Parku nie uświadczysz.
Skoro tu jest tyle śniegu to zapowiadają się fajne nartki jutro. Wygląda, że trochę tras powinno być otwarte.
Stąd to już z górki na pazurki. Pomimo, że zjeżdżaliśmy w dół to nadal widoki były piękne.
Droga schodzi prosto do resortu Arapahoe Basin (A-Basin) w którym to jutro mamy zamiar pobawić się na śniegu. Darek na nartach a ja na rakach.
Tak, to właśnie tam. Z A-Basin do Keystone już jest rzut beretem, nie całe 10 min jazdy. Tak pojedliśmy taco, że nawet o kolacji nie myśleliśmy. Poszliśmy się jednak przejść po miasteczku. Taki spacerek przed snem jest wskazany. W końcu nadal jesteśmy na Nowojorskim czasie więc dziś szybko padniemy.
Keystone też jest resortem narciarskim, ale niestety już nieczynnym. Szkoda bo miasteczko (baza) była dość wymarła i tylko kilku ludzi spotkaliśmy na spacerze. W hotelach za to się świeciło więc trochę turystów mają. Baza do dużych nie należy. Parę uliczek, sklepów, kafejek i restauracji. W porównaniu do Vail czy Breckenridge to jest malutkie.w porównaniu do resortów na wschodnim wybrzeżu to jest duże. Nigdy nie zrozumiem czemu wschodnie wybrzeże nie ma takich mini miasteczek jako bazy. Po spacerku spaloy się wyśmienicie!