Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

USA: Northeast Ilona USA: Northeast Ilona

2022.07.10 Manchester, VT (dzień 2)

Pobudka po całym dniu na rowerach nie należała do najprzyjemniejszych. Zwłaszcza, że nie dostaliśmy pozwolenia na późniejsze opuszczenie apartamentu i musieliśmy spakować się do 10 rano. Bolało…. na szczęście poranna kawka i jajecznica postawiły nas na nogi. Zresztą w taką ładną pogodę nie można się obijać i trzeba zwiedzać dalej.

Dziś już wracaliśmy do NY ale chcieliśmy wykorzystać dzień i pozwiedzać troszkę Vermont. Zaczęliśmy więc od Rutland. O Rutland pisałam nie tak dawno, ale chętnie wróciłam znów do tego miasteczka. Rutland jest przykładem małego miasteczka z trzema ulicami na krzyż, gdzie wiele się dzieje i przejście ulicą wcale nie jest szybkie. Na każdym kroku jest albo jakiś fajny mały sklepik, albo kawiarenka, albo graffiti albo ławeczka ciekawie pomalowana.

Tym razem miasteczko jeszcze spało i wszystko było zamknięte. Chyba dopiero o 11 am otwierają te małe sklepiki i kawiarenki. I tak dopiero co byliśmy po śniadaniu więc jakoś nie narzekaliśmy. Popstrykaliśmy zdjęcia i ruszyliśmy dalej w drogę.

Hildene to był nasz główny przystanek i największa atrakcja dzisiejszego dnia. Hildene jest letnią posiadłością Roberta Lincolna. Robert był synem prezydenta Abrahama Lincolna. Posiadłość znajduje się niedaleko miasteczka Manchester w Vermont. Samo miasteczko jest już dość historyczne. Położone w południowym Vermont zostało założone w 1761 roku. Do połowy XIX wieku miasteczko to głównie było przystankiem dla podróżujących, znajdowało się tam dużo zajazdów i tawern. Pierwszy zajazd został wybudowany w 1769 roku na posiadłości, na której aktualnie znajduje się Equinox Hotel (kiedyś był w sieci Marriotta).

My skupiliśmy się na odwiedzinach u Roberta… oczywiście Roberta Lincolna. Aktualnie cała posiadłość to jedno wielkie muzeum. Większość eksponatów i wyposażenia wnętrza pozostała jednak po rodzinie. Pokolenie Linkolnów zakończyło się na wnuczce Roberta, Mary (Peggy) Lincoln Beckwith 1898-1975. Ponieważ Peggy nie miała żadnych spadkobierców to cała posiadłość została przekazana w ręce kościoła a później odkupiona w celu zbudowania tam muzeum.

Przed wejściem do tej ogromnej rezydencji, z cegieł ułożony jest zarys małej chatki w której urodził się Abraham Lincoln. Kiedyś w takiej małej chatce mieszkało nawet do 5 ludzi. Jedno pokolenie i jak wiele może się zmienić, zwłaszcza rozmiar domu!

Robert Lincoln przeprowadził się do Hildene jak miał około 60 lat. Był już wtedy poważanym prawnikiem z Chicago i prezydentem firmy Pullman Palace Car Company. Firma Pullman produkowała pociągi. Jeden wagon który uznawany był w początkach XIX wieku za luksus porównywalny dziś z posiadaniem prywatnego samolotu można oglądać na posesji Hildene.

Tak to było w tamtych czasach. Chciał człowiek podróżować z Chicago do Vermont na parę miesięcy w roku to musiał mieć nie tylko prywatny wagon ale też prywatną stację kolejową blisko domu. Rzeczywiście jak weszliśmy do środka to prawie jak prywatny samolot. Był tam pokój dzienny do siedzenia, sypialniane przedziały, kuchnia, pomieszczenie gdzie grali w karty itp. Zdecydowanie Robert się ustawił.

Kolejną ciekawostką, która świadczyła o wysokim statusie społecznym były organy. Robert swojej żonie sprezentował przepiękne organy, które same grały. Można było włożyć im “kasetę” z muzyką i one odtwarzały melodię. Kiedyś z Darkiem zwiedzaliśmy podobną willę w Azji (George Town/Malezja) i tam mieli urządzenie które samo grało muzykę. Jednak to urządzenie w Azji potrafiło grać tylko jedną melodię. Jakie było nasze zaskoczenie jak się okazało, że organy sprezentowane przez Roberta, żonie Mary miały kilkadziesiąt różnych melodii.

Zwiedzając dom można się przenieść do początku XIX i wyobrazić sobie bale i spotkania jakie się tu odbywały. Cały dom to raj dla historyków bo większość eksponatów należała naprawdę do rodziny. Ze względu na brak spadkobierców dużo eksponatów, mebli czy akcesoriów zachowała się w rękach kościoła a potem muzeum.

Największe na nas wrażenie zrobił jednak ogród. To wyjście prosto z salonu na pięknie zadbany ogród robi wrażenie. Trochę skojarzyło mi się z serialem Bridgerton.

Bardzo ciekawa atrakcja. Spędziliśmy tam chyba z 3h oglądając dom, spacerując po posesji, oglądając pociąg i odwiedzając kozy na farmie. Nawet nie zauważyliśmy kiedy ten czas minął.

Wracając do NY zatrzymaliśmy się jeszcze na późny lunch. Zajechaliśmy nad Lake Taghkanic gdzie mieliśmy super miejscówkę, żeby pobawić się dronem i zjeść przepyszny lunch. Dobrze mieć grilla i nie musieć polegać na McDonaldsach i innych fast foodach.

Nawet nie przypuszczaliśmy, że tu gdzieś w tych lasach jest aż tak duże jezioro. Dopiero dron pokazał nam jak to naprawdę wygląda i jak ogromny jest to park.

Read More
USA: Northeast Ilona USA: Northeast Ilona

2019.04.07 Washington DC & Philadelphia, PA

Washington DC jest miastem w Stanach, w którym byłam najwięcej razy. Oczywiście nie licząc Nowego Jorku. Można powiedzieć, że zaczynam poznawać stolicę jak własną kieszeń. Jednak po tym pobycie, gdzie mogłam troszkę na spokojnie przyjrzeć się miastu wyrobiłam sobie opinię.

Po pierwsze to nie jest to typowa stolica. Większość z nas na słowo stolica ma przed oczami Warszawę, z dużą ilością biurowców i drogich restauracji. To dostaniecie w NY. Inni pomyślą, że Washington DC to tylko białe budowle (z Białym Domem na czele) i pełno pomników. Tu będą mieć troszkę racji. Ale Washington to też miasto pełne restauracji, barów, parków, przyjemnej bryzy z nad oceanu i wysokiej temperatury z południa. Zdecydowanie kwiecień jest najlepszym miesiącem, żeby odwiedzić DC. Jest już ciepło ale nie za gorąco. Nam dodatkowo się poszczęściło i zamiast deszczu mieliśmy piękny słoneczny dzień.

Tak więc ranek (a raczej wczesne przed południe) rozpoczęliśmy od spacerku do restauracji gdzie miało być najlepsze w mieście śniadanie. A skoro jest najlepsze to oczywiście o stoliku można zapomnieć - ehhh - ciągle zapominam, że trzeba robić rezerwacje. Ale jak można robić rezerwację na śniadanie. Jak człowiek może przewidzieć o której wstanie na wakacjach po nocnym łazikowaniu.

Album_2019_04.06-07 Washington  (17).JPG

Udało nam się szybko znaleźć inna restaurację. Open Table pokazał nam od razu gdzie można zarezerwować stolik na 4 osoby więc wcisnęliśmy przycisk rezerwuj, potem pokieruj i już po 10 minutach byliśmy pod inna knajpą. Tutaj mały szok. Okazało się, że restauracja jest w jakimś wypasionym hotelu. Trochę nasze sportowe ubrania nie pasowały do wystroju ale co tam, w końcu my turyści. Weszliśmy do knajpy a tam puściutko. Niby nie najlepszy znak, ale ryzyk fizyk i było stoliczku nakryj się. Poleciały jajka Benedykta (albo w koszulkach jak kto woli), kawa i owoce.

Nawet kawy nie dokończyliśmy jak knajpa zapełniła się do końca. Nagle jakoś tak dużo ludzi się zjawiło. Nie dziwota bo śniadanie było dobre i wcale nie takie drogie na jakie wyglądało.Po śniadaniu i krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że Washington ładny jest ale czemu w drodze powrotnej nie podjechać na Philly Cheese Steak. I takim oto sposobem w GPS został wpisany kierunek Philadelphia.

Album_2019_04.06-07 Washington  (20).JPG

Wyjazd z miasta nie był ciekawy - niestety, w Washington, Baltimore i innych okolicznych miastach wszyscy mają samochody więc korki są niemiłosierne. Już chyba w NY nie można narzekać na korki tak jak na południu. Zawsze jak jeździmy na północ to korków raczej nie ma, a na południe to tylko raz na 5 lat więc zapominamy i znów popełniamy błąd i zamiast pociągiem, jedziemy autem. Ale daliśmy radę. Po około 3h dojechaliśmy do Philadelphia.

Pierwszy przystanek to schody - nie byle jakie schody bo schody Rockiego! W sławetnym filmie Rocky, Sylvester Stallone biegał po schodach muzeum sztuki pare razy dziennie. My też wybiegliśmy - a raczej wyszliśmy aby popatrzeć na Philly z góry.

Album_2019_04.06-07 Washington  (23).JPG

Muszę przyznać, że rozrosła się ta Philadelphia w górę. Ostatni raz byliśmy w Philadelphia 4 lata temu i wydawało mi się, że wieżowców za dużo to tam nie mieli. Nadal można je policzyć na palcach dwóch rąk ale jakoś tak nowocześniej się zrobiło.

Być w Philadelphia i nie zjeść Philly Cheese Steak to tak jak być w Japonii i nie zjeść sushi. Nie długo trzeba było namawiać wycieczkę, żebyśmy poszli spróbować o co tyle szumu. Wybraliśmy bar-restaurację, która miała dobre opinie. Nie szukaliśmy “która restauracja ma najlepsze Philly Cheese Steak”. Stwierdziliśmy, że jak restauracja dobra to i lokalnego przysmaku nie powinna zepsuć. No i wyszło im - było przepyszne!

Album_2019_04.06-07 Washington  (26).JPG

Bardzo pozytywne zaskoczenie. Nie jest to kanapka z nawaloną cebulą. Połączenie steak’a, cebuli i sera daje fajne połączanie i smakuje wyśmienicie. Zaczynało się już ściemniać więc wskoczyliśmy w subaru i ruszyliśmy w kierunku domku. Niestety jutro znów do pracy - ale takie krótkie wakacje są jak najbardziej wskazane od czasu do czasu. Aż trudno uwierzyć, że tyle nowego zobaczyliśmy w niecałe 48h.

Read More
USA: Northeast Ilona USA: Northeast Ilona

2019.04.06 Washington DC

Zachciało mi się kwiatków.... Koniec marca i początek kwietnia to okres kiedy zakwita wiśnia. Wszyscy na pewno słyszeli, że Japonia to kraj kwitnącej wiśni. Niestety do Japonii mamy kawałek ale Japonia przyjechała do nas.

W 1912 roku Stany Zjednoczone otrzymały od Japonii w ramach przyjaźni między narodowej. Dokładnie 14 lutego, 3020 drzew wiśni, w 12 odmianach zostało wysłanych z Yokohama do Seattle. Następnie zostały one przetransportowane do Washington DC. Ceremonia zasadzania drzew odbyła się 27 marca i dwa drzewa, które zostały wtedy zasadzone nadal zdrowo rosną nad Tidal Basin.

Album_2019_04.06-07 Washington  (9).JPG

W Washington DC byliśmy tylko raz, więc trzeba było powtórzyć wycieczkę. Z Nowego Jorku do stolicy można zajechać samochodem w 4 godziny. I tak też zrobiliśmy. W pewien piękny wiosenny dzień wskoczyliśmy w nasze subaru, zabraliśmy znajomych i cała wycieczka ruszyła na południe. Im dalej na południe tym cieplej się robiło więc jak dojechaliśmy do Moxy to już okulary przeciwsłoneczne i krótkie rękawki były obowiązkowe.

Album_2019_04.06-07 Washington  (18).JPG

Hotele Moxy są dość hipsterskie. Darkowi najbardziej się podoba proces zameldowania. Przebiega on przy barze i na dzień dobry dostaje się drinka albo piwo. Biorąc pod uwagę, że mieliśmy zniżkę na pokój i darmowe piwa na dzień dobry to zastanawiamy się jak im się to opłaca. Ale w sumie to nasz pobyt po kosztach jest pewnie opłacany przez tych co płacą $450 za noc.

Album_2019_04.06-07 Washington  (2).JPG

W Washington wszystko co warte zobaczenia jest w okolicy National Mall. Zwiedzanie zaczęliśmy od odwiedzenia Pana Trump’a. Biały dom podobno można zwiedzać ale my nie ogarnęliśmy wszystkich zasad jak się dostać do środka. Tak więc się ograniczyliśmy się do oglądania domu przez płot. To co nas rozwaliło to protesty. To, że ludzie protestują pod Białym Domem to nic dziwnego ale ale, że emigranci z Iraku protestują bo chcą, żeby rząd amerykański pomógł im przy powodzi to trochę już przesada. Dlaczego Amerykańskie podatki ściągnięte od biednych ludzi mają iść na pomoc całego świata....bez przesady. Ameryką to nie chodzący portfel gdzie każdy kto zapłacze dostanie kasę. Poza tym Trump i tak nie ma pojęcia, o co krzyczą ludzie pod jego domem.

Po rezydencji prezydenta przyszedł w końcu czas na kwiatki. Oczywiście pół Stanów się zjechało na oglądanie drzew tak, że tłumy były nieuniknione. Ale i tak muszę przyznać, było lepiej niż myślałam. Po spacerku wokół wody, postanowiliśmy iść w kierunku Waterfront. Już wcześniej od kumpla słyszałam, że jest to spoko dzielnica pełna restauracji i barów. Nie spodziewałam się jednak, że to jest cały deptak, zaraz nad wodą gdzie bar jest na barze.....niestety tam każdy kończył zwiedzanie i tu było więcej ludzi niż przy drzewach. Nawet po głupie piwo była kolejka. Poza tym wszyscy czekali na sztuczne ognie. Nam zaczął doskwierać głód więc olaliśmy fajerwerki (i tak najładniejsze są w NY na 4th of July) i pojechaliśmy na drugą stronę miasta do meksykańskiej knajpki El Centro. Tak się rzuciliśmy na jedzenie, że poleciało caviche z krewetek, kałamarnice, kurczaki i inne przysmaki. Oczywiście wszystko super ostre i z dużą ilością awokado. Ale wszystko przepyszne.

Album_2019_04.06-07 Washington  (15).JPG

Pojedzeni ruszyliśmy w miasto zbadać lokalne bary. Parę miejsc poleconych mi przez lokalnego kolegę naniosłam na mapę. W pierwszym jednak jak zwykle natrafiliśmy na ochronę, która powiedziała - tylko z rezerwacją - zaczęło nas to niepokoić ale poszliśmy dalej i wylądowaliśmy w beer garden. Ogólnie w Washington, poza rzeką, bary są troszkę pochowane. To znaczy się znajdzie się ulica gdzie jest większe natężenie barów i restauracji ale ogólnie to jest fajne miejsce, potem parę bloków nie ma nic i znów coś się wyłania. Nie najgorszy pomysł bo przynajmniej można się przejść z miejsa do miejsca i zaciągnąć świeżego powietrza.

Album_2019_04.06-07 Washington  (16).JPG

Beer garden niestety zamykali wcześniej bo już o północy, więc poszliśmy w kierunku hotelu - nic ciekawego nas nie wciągnęło a sami też byliśmy już dość padnięci więc szybko wskoczyliśmy do łóżeczek. Jutro kolejny dzień i kolejne przygody.

Read More
USA: Northeast Darek USA: Northeast Darek

2017.09.05 Pittsburgh, PA (dzień 4)

Dzisiaj miał być bardzo spokojny i nie burzliwy dzień. Mieliśmy dojechać do Louisville, dolecieć do Nowego Jorku, zjeść kolacje i w końcu się wyspać. Jednak jak to bywa w podróżach, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem.
​Rano po śniadaniu w Nashville spakowaliśmy się i powoli wybieraliśmy się na samolot.

Musieliśmy dojechać do Louisville w stanie Kentucky, oddalonym o 275 km. A tu nagle pierwsza niespodzianka. Przypomnieliśmy sobie, że między Tennessee a Kentucky jest strefa czasowa o jedną godzinę do przodu. Upssss..... my jak zwykle tak na styk z czasem, a tu taka niespodzianka. No nic, dużo drogi przed nami to jakoś to nadrobię na autostradzie, pomyślałem.

Na początku nawet szło OK. Droga nie była zatłoczona, policji w ogóle nie było, więc nadrabianie szło zgodnie z planem. Ilonka się podzieliła na dwie osoby. Jedna część wdzwoniła się na obowiązkowy meeting w pracy i musiała być aktywna na telefonie. Druga część śledziła GPS i informowała mnie o postępie drogi.
Znowu wszystko zapowiadało się dobrze, aż tu nagle czarne chmury pojawiły się na niebie.
Było koło południa, a zrobiło się tak ciemno, jak by zaraz miał być wieczór. Na własne oczy przekonaliśmy się jak wyglądają środkowo-amerykańskie burze. Lało, wiało i grzmiało na maksa. Wycieraczki na 2 nie wiele pomagały. Musiałem zwolnić bo nic nie widziałem, a z drugiej strony woda nie zdążała spływać z drogi i czasami czułem, że samochód płynie, a nie jedzie.
Lało tak chyba z godzinę. Dobrze, że czasami przestawało to mogłem nadrobić. Ostatnie pół godziny było już ok, więc wpadliśmy na lotnisko na styk. Ale ponieważ byliśmy w Kentucky to nie ważne jak bardzo byliśmy na styk kanapka z KFC (Kentucky Fried Chicken) musiała być.

Okazało się, że samolot jest opóźniony o 30 minut i to nas chyba uratowało. Mamy TSA-pre (szybka odprawa), więc znowu w błyskawicznym tempie się odprawialiśmy. Prawie, do momentu kiedy nie musiałem prześwietlić mojej deski. Tak, prawie metrowa deska z ośmioma metalowymi końmi z najważniejszej destylarni z Kentucky.

Historia tej deski jest dość długa i nie będę teraz tu jej opisywał, ale w każdym razie potrzebowałem ją do sklepu. Oczywiście nie wpuścili mnie z nią do samolotu. Musieliśmy się wrócić do nadania bagażu i ją nadać. To też nie było łatwe, bo to wymagało specjalnego opakowania. Na szczęście są dobrzy ludzie na tym świecie i pani z American Airlines nam pomogła i nadaliśmy dechę. Znowu wróciliśmy się do odprawy. Tym razem poszło wszystko sprawnie i wsiedliśmy do samolotu.
Mały samolocik wzniósł się do góry i już myśleliśmy, że po wakacjach. Upssss... prawie. Lot z Louisville do Nowego Jorku trwa jakieś dwie godziny. Gdzieś po godzinie kapitan mam powiedział, że są jakieś burze w Nowym Jorku i nie można teraz tam lądować. On się "pokręci" tu w powietrzu przez 15 minut i wszystko powinno być ok. Po 15 minutach Znowu nam powiedział, że dalej lotnisko jest zamknięte i dalej się będziemy kręcić.

Minęło kolejne pół godziny i dalej Nowy Jork nie przyjmował samolotów. Kapitan stwierdził, że mu się paliwo kończy i musi gdzieś wylądować. Wylądował w Pittsburghu. Sami nie wiedzieliśmy czy się cieszyć czy smucić. Z jednej strony chcieliśmy być już w domku, zasnąć we własnym łóżeczku i zjeść jakąś dobrą kolację. Może nie do końca w tej kolejności. Z drugiej jednak strony Pittsburgh od jakiegoś czasu był na naszej liście. Tylko, że z NY jest dość daleko i najlepiej to lecieć samolotem. Tak więc American Airlines zrobiło nam niespodziewany prezent i mieliśmy okazję spędzić noc w Pittsburghu.

Niestety zanim mogliśmy nacieszyć się miastem musieliśmy przejść przez całą papierkową robotę. Nauczeni już wypadkami z wcześniejszych lotów (praktyka czyni mistrza) jeszcze w samolocie zaczęliśmy dzwonić do linii lotniczych. Udało nam się załapać na samolot o 5:30 rano - wiem zbrodnicza godzina ale do pracy jakoś musimy zdążyć. Muszę przyznać, że linie lotnicze o nas zadbały i zapłaciły też za nasz hotel i dały nam $24 na kolację (hotel ok ale z tymi $24 to się nie popisali).

Kolację zjedliśmy w hotelu bo tylko tam działał voucher. Oczywiście w barze byli tylko ludzie którym odwołali samoloty. Zagubieni podróżni, którzy w barze zabijali czas. My chcieliśmy jednak wykorzystać okazję i pomimo, że byliśmy trochę zmęczeni to wzięliśmy taksówkę do centrum miasta. Szkoda tylko, że bardziej się nie przygotowaliśmy. Pojechaliśmy do Downtown gdzie jak się potem okazało wcale nie ma najlepsze miejsce na imprezę.

Downtown jest bardziej biznesowy. Niestety większość barów zamykają ok. 22-23. Zdecydowanie inny klimat niż w NY. Był to środek tygodnia ale dla kogoś kto mieszka w NY i przywykł, że ludzie są na ulicy 24h na dobę takie opustoszałe miasto jest trochę dziwne. Tak więc nasz długi weekend był bardzo nie przewidujący, zdecydowanie intensywny i dołożył kolejne 3 pinezki na naszą mapę.

Kentucky i Bourbon rejon - sam stan zaskoczył nas czystością. Jeżdżąc po okolicy zaskoczyła nas ilość ładnych domków, wszystko fajnie zadbane z wystrzyżoną trawką. Odległość między domkami była wystarczająca, żeby mieć dużo prywatności. Prawie w ogóle nie widzieliśmy tam płotów (no chyba że dla koni). Nawet w małych domkach gdzie widać, że pieniądze są na średnim poziomie to otoczenie domku jest zadbane i czyste. Jak to mało trzeba, żeby było ładnie? Niestety nie zawsze ludzie dbają o swoje ogródki i czasem jeżdżąc po innych stanach widuje się, że ogródek służy bardziej za piwnicę i daje się tam wszystko co jest nie potrzebne w domu. Same destylarnie burbonów mnie pozytywnie zaskoczyły. Nie sądziłam, że dla kogoś kto nie pija burbonów ta wycieczka też może być fajna.

Tennessee nie zwiedzaliśmy ale Nashville nam się spodobało. Fajna muzyka - fajny klimacik i mili ludzie. Nie wiem czy jest potrzeba przylatywać tu na więcej niż 1-2 noce. Natomiast na pewno warto przylatywać tu częściej. Nie ma to jak posłuchać dobrej country muzyki i posłuchać starych kawałków. Następnym razem musimy tylko lepiej się przygotować z restauracji. Bo jedzenie w barach nie jest najlepsze. W okolicy jest dużo do zobaczenia więc pewnie jeszcze tu wrócimy. We wtorek czas wracać do domku.

Pittsburgh - nie sądziłam, że tak duże miasto jest na drugim końcu Pensylwanii. Miasto to ma biznesy, ale też uniwersytety. Dlatego też jest tam wiele młodych ludzi. Niestety my nie doszliśmy do części uniwersyteckiej więc też nie poznaliśmy najlepszych miejsc - podobno. Mam nie dosyt i wierzę, że to miasto ma dużo więcej do zaoferowania. Póki co zaskoczyło nas wielkością i ilością mostów. Czas jednak wracać do rzeczywistości. Po 3h snu znów jedziemy na lotnisko - miejmy nadzieję, że tym razem polecimy.

ps. Udało się - w środę wylądowaliśmy w NY - turbulencje były, i woda się rozlewała z kubków ale bezpiecznie wylądowaliśmy i dotarliśmy wreszcie do domku.

Read More
USA: Northeast Darek USA: Northeast Darek

2014.12.13-14 Stratton & Mount Snow, VT

3:30 rano na gazie gotuje się cydr jabłkowy (apple cider), w powietrzu miesza się zapach kawy, pomarańczy i jabłek....cudowny poranek....

Album_2014.12_Stratton (1).JPG

Dla zainteresowanych udostępniamy ściśle tajny, wytestowany przez wiele lat przepis:
Wlać 1L apple cider (cydr jabłkowy) do garnka i podgrzewać na średnim ogniu.
Przekroić pomarańczę na 4 ćwiartki, wycisnąć z nich sok prosto do garnka i pozostałości wrzucić do cydru.
Dorzucić 3-4 pałeczek cynamonu i 10-15 goździków.
Mieszając od czasu do czasu, czekać, aż się zagotuje.
Po zagotowaniu zmniejszyć ogień do minimum i tak trzymać przez 8-10 minut mieszając od czasu do czasu.
W między czasie zagrzać termos wlewając gorącą wodę.
Teraz przyszedł czas na najważniejszy składnik. Wylać wrzącą wodę z termosu, wlać 150 ml (lub więcej w zależności od upodobań) pikantnego rumu (polecamy Spiced Captain Morgan).
Używając sitko przelać zawartość garnczka do termosu. Dobrze go zakręcić i udać się na wycieczkę.
Życzymy dużo ciepła na te zimowe dni!!!

Tak więc wstałem w środku nocy, aby przygotować pyszny Cydr Jabłkowy i uciec z nim oczywiście w góry. Czy to jest nadal pasja czy już wariactwo? Gdzie jest różnica między pasją a wariactwem? Czy to się czymkolwiek różni? I czy to w ogóle ma znaczenie jeśli sprawia, że jesteśmy szczęśliwi? Bo przecież pasja sprawia, że ludzie robią szalone rzeczy.

Godzinę później, spakowani ruszamy w drogę....

Czy ja już kiedyś pisałem, że lubię wyruszać z NYC w nocy w drogę? 45 minut do Gór Niedźwiedzich, 3,5h do Stratton, Vermont. Na ten weekend wybraliśmy południowe Vermont, no bo jak można zmarnować weekend w Nowym Jorku wiedząc, że tam spadło 40 cm (15 in) świeżego puchu.

Album_2014.12_Stratton (3).jpg

​Niestety spadło go za dużo. W sobotę mieliśmy plan wyjść na górę Stratton, szlakiem Appalachian i Long Trail. W niedzielę natomiast planujemy delektować się tym puchem szusując na trasach w sąsiednim Mount Snow. Jak to bywa w połowie Grudnia zima zaskoczyła drogowców, nawet w północnych Stanach. Nie odśnieżyli nam drogi, która prowadziła do początku naszego szlaku. Więc dojazd nawet samochodem z napędem na cztery koła był niemożliwy. Często bywamy w tym rejonie więc znam inną drogę, która powinna nas doprowadzić do naszego szlaku. Spróbowaliśmy szczęścia i dojechaliśmy bliżej szlaku ale nadal odległość do początku szlaku była duża (6 miles). Jednak ten fakt nie ostudził naszego zapału i po założeniu sprzętu udaliśmy się na hike.

Album_2014.12_Stratton (13).JPG

​Wiedzieliśmy już, że raczej na szczyt nie wyjdziemy, ale mieliśmy nadzieję, że dojdziemy do początku trasy.

Album_2014.12_Stratton (15).JPG

Jednak wznosząc się w górę, śniegu zaczęło przybywać. Po podniesieniu się o 600 ft. (180 m.) poziom śniegu też się podniósł i dalsze przecieranie szlaku stało się bardzo wyczerpujące. Przeszliśmy 1.7 mil w 2,5h więc dalszy hike przestawał mieć sens. Po prostu za dużo spadło śniegu a my byliśmy pierwszymi, którzy przecierali tą trasę.

Album_2014.12_Stratton (10).JPG

Po przerwie na Cydr Jabłkowy z wielkimi łzami w oczach podjęliśmy decyzję o zawróceniu. Myśleliśmy, że w dół już będzie szybko, jednak byliśmy w błędzie. Porównywalnie ciężko szło się w dół jak i do góry. Ułatwieniem były nasze ślady, które już trochę przetarły szlak.

860775113.jpg

​Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W motelu, Econo Lodge w Manchester byliśmy wcześniej więc mogliśmy się zrelaksować i odpocząć. Po zregenerowaniu energii przyszedł czas na kolację i dla odmiany nie mieliśmy hamburgerów. Tym razem postawiliśmy na drobiowe szaszłyki. Wyszły przepyszne i przy winie Chardonnay, Stemmler 2012 Carneros, zjedliśmy aż po 4 na osobę.

Album_2014.12_Stratton+%2816%29.jpg

Tak, to była super sobota. Może nie zdobyliśmy szczytu ale jak to kiedyś ktoś mądry powiedział „droga jest celem a nie destynacja”. Dziś przyszedł czas na nartki. Jak już wspomniałem nocowaliśmy w Manchester, Econo Lodge. Na narty planowałem jechać do Mount Snow. Najciekawsza droga aby dostać się do Mt. Snow ze Stratton jest przez Taylor Uper Road -> Brazers Way -> Mountain Road -> Jamaica Road -> Canedy Road -> road no. 100. Canedy Road jest najlepsza....przez cały czas jechaliśmy pobocznymi drogami ale Canedy wygrała. Nie dość, że na drodze nadal była warstwa śniegu (na szczęście posypana żwirem), to droga co chwila prowadziła ostro w górę i dół, a pod koniec zaatakował nas lód. Jedziemy sobie tymi bezdrożami, gdzie ciężko znaleźć jakiś dom a tu nagle coś uderza w szybę....po sekundzie znowu w dach i znowu w szybę zorientowaliśmy się, że był to lód spadający z drzew, który był topiony przez wstające słońce. Tak więc wczoraj w lesie strzelali myśliwi, dziś atakował nas lód. Ale czego można się spodziewać po Vermont.
Przepraszamy, że nie ma zdjęcia z drogi ale byliśmy zajęci omijaniem atakującego lodu jak i próbie zjazdu z tych gór bez spowodowania wypadku.
Mount Snow przywitał nas słoneczkiem. Co prawda szczyt był w chmurach ale mieliśmy nadzieję, że słońce wkrótce wygra z chmurami.

Album_2014.12_Stratton (20).JPG

Śniegu nasypało, warunki były super więc szybko uderzyłem na północną stronę góry gdzie się wybawiłem. Jednak nie tylko ja wiedziałem, że są dobre warunki, trochę ludzi się zjechało, ale byłem sam na nartach, więc mogłem wchodzić na single lane. Tym sposobem szybko poleciały pierwsze zjazdy Między czasem Ilonka po małym spacerku po okolicy zajęła miejsce w barze i ok. 11:30 mogłem sobie zrobić przerwę.

Album_2014.12_Stratton (25).JPG

Napić się lokalnego browaru (Mount Snow IPA), porozmawiać z lokalnymi narciarzami i uderzyć znów na trasy. Niestety, w między czasie pogoda się pogorszyła i widoczność zmalała.

Album_2014.12_Stratton (23).JPG

Ale jak to mówi nasz kolega...”nie ma złej pogody, są tylko ludzie źle przygotowani.” Dlatego nie poddając się uderzyłem ponownie na północną stronę góry i to była bardzo dobra decyzja, gdyż prawie nikogo tam nie było. Trasy już były trochę oblodzone i wyboiste, ale jak ja to powtarzam, nie ma złych warunków narciarskich, są tylko trudniejsze albo łatwiejsze.

Album_2014.12_Stratton (21).JPG

Bilet na narty w Mount Snow kosztuje $90. Tak, masz racje, też tak uważam, oni już tu chyba powariowali. Dobrze, że umiemy szukać i kupiliśmy parę dni wcześniej za $50. To już taka „normalna” cena. Ja się staram żeby płacić jak najmniej za każdy zjazd. Jeśli cena za zjazd wynosi powyżej $10 to znaczy, że nie był to udany dzień na nartkach (chyba że robię heli skiing, albo Vallee de Blanche w Chamonix), jeśli cena jest między $5-10 za zjazd to był to taki sobie dzień, natomiast poniżej $5 uważam za udany. Zdarzają się oczywiście dni poniżej $3, uważam je za FANTASTYCZNE....!!!!!!
Zrobiłem 13 zjazdów, wyszło $3.80 za zjazd. Dobry dzień, mogę dołączyć do Ilonki, która jak przystało na najlepszego „ski buddy” załatwiła nam stolik w 1900' Burgers. Nie było to łatwe bo większość pijaków poddała się pogodzie i przeniosła się z wyciągów do barów....nie wiedzą co się w życiu liczy.
Bardzo polecam to miejsce, przepyszne hamburgery, super mięsko z lokalnych krówek i wspaniałe piwka z lokalnych browarów.........

251689120.jpg

Jest 4 po południu, niestety trzeba opuszczać urocze Mount Snow i udać się 210 mil na południe do trochę cieplejszego Nowego Yorku. To chyba były ostatnie zjazdy w tym roku, ale to nic...pod koniec roku czekają nas wspaniałe kaniony w południowo-zachodnich Stanach. A w 2015 nowe przygody....na pewno będzie wesoło, w końcu już mam bilet do Szwajcarii na marzec a to dopiero początek.

Read More