2025.08.21-22 Mt. Washington, NH
Lato już prawie się kończy, a my dalej nie wyciągnęliśmy naszego namiotu z szafy. Wstyd, prawda? Kiedyś to się jeździło 6-8 weekendów w sezonie na biwaczki, a teraz nawet na jeden się ciężko wybrać.
Szybciutko trzeba ten błąd naprawić i gdzieś wyskoczyć na kamping.
Mimo, że to już koniec sierpnia, to wciąż upały mogą być, więc trzeba wyjechać bardziej na północ w górki żeby uniknąć smażenia się na słońcu. Wybór padł na Franconia Notch w stanie NH. Mimo, że jedzie się tam z 6-7h to kiedyś w miarę regularnie tam wyjeżdżaliśmy. Teraz jakoś bliżej mamy do CO niż do NH. No i dobrze, bo lepsze góry.
Nowe pokolenie nam rośnie, wiec trzeba ich wyszkolić na zawodowych kampowiczów. Zapakowaliśmy się w dwa samochody i wyruszyliśmy na 4 dni do NH. Jest ku temu też okazja, bo jeden z dzieciaków ma dokładnie piąte urodziny w ten weekend! Uwielbia pociągi, więc wyjazd na szczyt Mt. Washington pociągiem wydaje się być najlepszym prezentem.
Droga jak to droga, zawsze za długa. Zajechaliśmy na camping gdzieś o 7 wieczorem. Akurat żeby się rozbić za widoku i zrobić coś do jedzenia. Dzisiaj nie można za długo siedzieć, bo niestety pobudka o 5 rano. Ja z Ilonką nie jedziemy pociągiem na szczyt góry. My wychodzimy na nogach, a tam się idzie parę godzin.
Noc krótka i zimna. W sumie dobrze się śpi w takich temperaturach, ale niestety co chwilę słychać było ciężarówki na pobliskiej autostradzie. My z NYC więc przyzwyczajeni do hałasu, ale chyba nie takiego. Pamiętam, że wcześniej jak tu jeździliśmy to nie było takiego ruchu samochodów ciężarowych. Ale zawsze tu bywaliśmy w weekendy (mniejszy ruch ciężarówek). Teraz jest czwartek, więc pewnie transport samochodowy jest wysoki. No nic, weekend idzie to na pewno się lepiej wyśpimy.
Zbieranie się na hike o 5 rano po ciemku na kampingu nie należy do łatwych i przyjemnych. Nawet do łazienki jest kawałek. Nie powinno też się chodzić po kampingu jak jest ciemno ze względu na misie. Trzeba było uważnie oświetlać pobliski teren. Na szczęście około 5:45 zaczęło się rozwidniać.
Plecaki spakowane, śniadanie zjedzone, buty na hike znalezione… można wyruszać. Po około 45 minutach dojechaliśmy na parking gdzie zaczyna się nasz szlak.
Na szczyt Mt. Washington idzie się gdzieś 4 godziny. Chcemy być na szczycie najpóźniej w południe, bo wtedy wyjeżdża pociąg z jubilatem. Już jest prawie ósma rano, więc za wiele nie mieliśmy czasu. Po batonie energetycznym do plecaka i w drogę.
Szlak jest podzielony na trzy sekcje. Pierwsza łatwa, lasem koło strumyka lekko do góry. Druga bardzo stroma, wpierw lasem a potem po skałach aż do schroniska Lakes of the Clouds. Trzecia na szczyt, powyżej górnej granicy lasów, średnie nachylenie, cały czas skalna ścieżka, nic trudnego przy dobrej pogodzie.
Mimo, że piątek to w miarę trochę ludzi szło. Mówiąc trochę to mam na myśli spotykanie ludzi co 10-15 minut w obu kierunkach. Część ludzi śpi w schronisku i rano się przemieszcza w inne rejony gór dlatego o tej rannej porze już schodzą. Słonecznie, jakieś +10C, idealnie na hike.
Po około godzinie, czyli gdzieś w rejonach 9 rano przeszliśmy strumyk i łatwa część szlaku dobiegła końca. Teraz zaczęły się schody. W dosłownym słowa tego znaczeniu.
Stromo do góry dobrze przygotowanym szlakiem. Nic trudnego tylko nogi trzeba było wyżej podnosić. Oczywiście prędkość nam spadła, ale dalej szliśmy zgodnie z planem.
Pomału zaczęliśmy wychodzić z lasu. Leśna ścieżka zmieniała się w chodzenie po skałkach, ale za to widoki były lepsze.
Dalej nic trudnego, ręce tylko czasami były potrzebne. Pamiętam jak kiedyś tutaj szedłem w mgle i podczas dużego wiatru. Ciężko było. Zwłaszcza w znajdywaniu szlaku. Dzisiaj w porównaniu do tamtych warunków to jak spacerek w parku.
Około 10:30 dotrwaliśmy do schroniska Lakes of the Clouds. Schronisko prawie puste o tej porze. Ci co w nim spali już wyszli w góry, a nowi jeszcze nie dotarli. Parę lat temu jak robiliśmy wiele szczytów to też tutaj spaliśmy. Fajnie położone wysoko w górach nad lasami. Super klimacik.
Nie mieliśmy za dużo czasu na odpoczynek w schronisku bo jubilat właśnie już wsiada do pociągu, a za 45 minut ma wysiąść na szczycie Mt. Washington.
Parę minut przed 11 wyszliśmy ze schroniska. Piszą, że idzie się gdzieś 1:15-1:30 na szczyt. Powiedziałem Ilonce, że jak będzie troszkę szybciej nóżkami przebierać do będziemy na czas.
Szło się super. Trochę słońce dokuczało, ale wiatr był intensywniejszy niż na dole i idealnie nas ochładzał.
Szczyt było widać już od schroniska, ale za bardzo nie chciał się przybliżać. Jednak w górach, zwłaszcza ponad lasami gdzie wszystko widać, są duże odległości.
Szczyt Mt Washington (6,288 stóp,1,917 metrów) osiągnęliśmy o 12:05. Idealnie na przywitanie jubilata i na dmuchanie świeczki. Sto lat, sto lat….!!!
Posiedzieliśmy na szczycie jakieś 30 minut, pogadali, odpoczęli i na szczęście udało nam się zdobyć bilet i wrócić na dół tym samym pociągiem co reszta ekipy. Nie musieliśmy schodzić, tylko wygodnie usiąść i w ciągu 45 minut zjechaliśmy na dół.
Po drodze przewodnik opowiadał nam lokalne ciekawostki a także jak to wszystko tutaj się zaczęło. Kolej zębata na szczyt Mt. Washington powstała w 1869 roku i była to pierwsza tego typu kolej zębata na świecie. Na początku kolej była napędzana parowozami. Aktualnie w użyciu są lokomotywy biodieselowe, ale też można się przejechać odresturowanym parowozem.
Wróciliśmy na kamping a tu zła wiadomość. Bardzo zła! Nie można palić ognisk bo jest susza!
Co?!?!?! Tak jakoś zareagowaliśmy.
Rozmawialiśmy z park ranger i niestety to prawda. Ponoć od dwóch miesięcy nie mają żadnych dużych opadów i wszystko wyschło. Ogniska sprawiają duże zagrożenie dla pożarów lasów i straż pożarna zabroniła ich palenia.
Było to tak zła wiadomość, że nie wiedzieliśmy co dalej robić. Zastanawialiśmy się jaką dobrą chwilę i wszyscy podjęliśmy decyzję, że kamping bez ogniska to nie kamping. Nic tu po nas.
Na kolejne dwie noce pojechaliśmy do hotelu. Koniec!