
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 3
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 4
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 62
- USA - Nowy Jork 38
- USA: New England 48
- USA: Northeast 5
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2025.05.24 Serengeti, TZ (dzień 6)
W końcu dojechaliśmy do najsłynniejszego parku narodowego na świecie. No może nie na świecie bo na pewno Grand Canyon czy Yellowstone pobija rekordy ale na pewno Serengeti jest tym parkiem o którym się mówi najczęściej jak się myśli o safarii.
Przypatrzcie się dobrze drzewu bo coś tam śpi…
Serengeti jest najstarszym parkiem w Tanzanii. Serengeti znaczy niekończące się przestrzennie i rzeczywiście takie było moje pierwsze skojarzenie. Niekończące się płaskie tereny na których żyją miliony zwierząt.
Zanim jednak wjechaliśmy do parku musieliśmy wyjechać z Ngorongon. Już nie wjeżdżaliśmy na dół do krateru tylko brzegiem kadery objechaliśmy park i ruszyliśmy do bramy Serengeti. Pomimo, że te parki graniczą ze sobą to dojazd do bramy zajął nam prawie 3h. Takie tu są odległości i warunki dróg.
Najpierw w jakiś mgłach, potem jakimiś lasami i gąszczami, a na koniec wjechaliśmy w trochę sawanny krajobraz. Droga z Serengetii do Ngorongoron jest normalnie uczęszczaną drogą. Po kraterze można jeździć bez potrzeby biletu do parku a że nie ma tu wiele innych dróg to ciężarówki nas mijały co jakiś czas.
To właśnie tu, niedaleko bramy wjazdowej do Serengeti, w miejscu gdzie Ngorongon łączy się z Serengeti potężne ilości gnu, zebr i innych antylop przebywają w porze deszczowej od grudnia do maja. Jest to miejsce które gnu wybrały na rodzenie potomstwa. W maju kiedy kończy się pora deszczowa zwierzęta migrują na północ. Jest to znane jako wielka migracja, bo jest największa migracja zwierząt lądowych. Zwierzęta migrują za trawą i wodą. A potęga tej migracji jest zarówno w ilości pojedynczych jednostek jak i różnorodności gatunków.
Zwierzęta migrują zgodnie z kierunkiem zegara. Najpierw na zachód, północ, wschód i południe. Cały cykl zajmuje im rok i dzieki temu Serengetii nigdy nie zniknie, umrze. Przemieszczanie zwierząt sprawia, że trawa ma szanse odrosnąć, zwierzęta nawożą różne części parku i wszystko się ładnie harmonizuje. W okolicy sierpnia/września zwierzęta przechodzą rzekę i dochodzą do parku Masai Mara w Kenya. Park ten graniczy z Serengeti a że zwierzęta nie znają granic to wrzesień jest dobrym okresem odwiedzenia tamtego parku. Niestety wiele ludzi ma ten pomysł i z tego co słyszeliśmy jest tam zdecydowanie za dużo turystów, korki, tłumy aut próbujących zrobić zdjęcie. Podobno to co my widzieliśmy w niektórych miejscach na tym wyjeździe to nic. A nam się wydawało, że to już jest wariactwo.
Pierwsze wrażenie o Serengeti było...wow ale to duże i płaskie....jakim cudem znajdziemy tu jakieś zwierzęta.
Kilka aut wjechało do parku w podobnym czasie i rozjechało się w różnych kierunkach tak że kilometrami nie widzieliśmy, nikogo. Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się antylopy albo gnu. My jednak szukaliśmy mniej licznych okazów jak lwów, hien, gepardów, hipopotamów czy nosorożców.
Hiena okazała się być najłatwiejsza do znalezienia. Wjechaliśmy w rejony skał i jeździliśmy w sumie od jednej do drugiej w nadziei, że coś wypatrzymy. Wypatrzyliśmy tylko hieny ale za to dwa rodzaje.
Hieny kojarzą się z padlinożernymi zwierzętami więc miałam nadzieję, że jak hiena to i lew powinien być w okolicy. Przewodnik jednak wyprowadził nas z błędu i objaśnił, że hieny same w sobie są bardzo dobrymi łowczymi i w grupie mogą napaść nawet lwa. Później widzieliśmy parę razy jak hieny śledziły lwy czy geparty.
Troszkę czuliśmy rozczarowanie bo jeździliśmy ok 2h i widzieliśmy tylko jakieś trawiaste zwierzęta (zebra, gnu, antylopy) i hieny. Hieny są ciekawym okazem ale są brzydkie więc nie ma przyjemności ich za długo oglądać.
Nagle nasz kierowca coś pogadał przez radio, depnął na gaz i ruszył przed siebie. My tylko się popatrzyliśmy na siebie, usiedliśmy grzecznie w fotelach i czekaliśmy podekscytowani co fajnego wynaleźli.
A wynaleźli geparda i to nawet trzy. Mama i dwojka już dość dużych dzieci. Wow...super bo to było jedno z moich marzeń, nie spełnionych za pierwszym razem na safari na którym byłam z 10 lat temu.
Gepard i leopard są na pierwszy rzut oka dość podobne ale dla ludzi bardziej zorientowanych różnią się dość mocno. Leopard jest silniejsz, ma mocniejszą skórę, umie chodzić po drzewach i ogólnie lubi mieszkać na drzewach. Tam też znosi swoje padliny które podjada jak jest głodny. Śmiałam się, że na jednym drzewie ma sypialnię a na drugim kuchnię.
Leoparda jest bardzo trudno znaleźć więc póki co musieliśmy się zadowolić gepartem. Po gepartach pojechaliśmy dalej szukać jakiejś fajnej zwierzyny ale jakoś nic nie było więc postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na lunch. Tak, dokładnie w środku Serengeti gdzie lwy, geparty, słonie i inne zwierzęta są na wolności. Aby wyjście z auta było możliwe trzeba znaleźć miejsce osłonięte co najmniej z dwóch stron. Jest to najczęściej zagajnik. Potem trzeba je objechać dwa razy i upewnić się że nikt (żadne zwierzę) nie dotarło tam przed nami. A na koniec trzeba zachować zasadę 3 sekund. To znaczy że od auta można się oddalać ile człowiek chce. Ale jak przewodnik zagwizda to mamy tylko 3 sekundy, żeby dobiec do auta. Tak więc było fajnie ale dreptaliśmy w około auta jak przyklejone muchy do miodu.
Coraz bardziej aktywni przez walkie-talkie byli kierowcy z innych aut. Ogólnie to znaczyło że coś gdzieś jest. Pytanie zawsze tylko pozostawało czy zdążymy tam podjechać zanim zwierzę ucieknie.
Wróciliśmy do gepartów…te można oglądać godzinami więc tak bardzo nie narzekaliśmy. Kierowca bardzo chciał nam udowodnić, że geparty wskakują na auta. Hmmm…a ja się misia boję w górach. Chyba muszę moją skalę trochę zmienić.
Geparty wskakują na auta bo z góry lepiej im się ogląda teren. Ten okaz miał ze sobą dwójkę malutkich dzieci i zdecydowanie był głodny. Tak to już jest….mama musi całą rodzinkę nakarmić.
Jak wskoczyła na auto to trochę się wystraszyłam. Z jednej strony jest to przeżycie ale z drugiej uważam, że zwierzęta trzeba trzymać na dystans bo jak się zaczną do nas zbliżać to może być niebezpiecznie. Lepiej trzymać nasze światy na dystans. Na szczęście ona nie była zainteresowana nami tylko jakimś obiadkiem.
Małe zwierzątka są cudowne. Takie niewinne, pocieszne. Małe geparty zdecydowanie były wisienką na torcie ale zaraz po nich pojechaliśmy do lwów a tam też były maleństwa.
Słodziaki nie? Cała rodzinka lwów nam się trafiła. Małe rozrabiały, bawiły się, gryzły ogon mamie itp. Mamy za to były dość cierpliwie i godziły się że dzieci im na głowę wchodziły.
U lwów podobno wszystkie lwice wychowują i karmią wszystkie młode. Jest to model dość rodzinny oparty na dużej współpracy.
Męskie osobniki natomiast wylegiwały się z daleka od całej rodziny. Podobno to byli bracia. Nie wiem jak nasz przewodnik to poznał ale nie mam powodów, żeby mu nie ufać.
Dobrze, że te nie chciały wskakiwać do auta. One już chyba nie są tak przyjazne jak geparty.
Wow….moje obawy, że nie wypatrzymy tu zwierząt okazały się błędne a nasz przewodnik okazał się super wyszukiwaczem. Lista pięknych okazów nam się ładnie zapełniała. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć hipcie ale Kim powiedział, że to jutro. Umówił się z nimi na jutro rano. Ok, miejmy nadzieję, że hipcie się pojawią w umówionym miejscu. Nosorożec był kolejny na naszej liście ale niestety tu jest ich mało więc szanse są nikłe. No to został leopard.
No i się udało. Akcją przy leopardzie przewodnik nas rozbroił i zyskał jeszcze więcej punktów w naszych oczach. Podjechaliśmy pod leoparda jako jedni z ostatnich. Zajęliśmy miejsce i ładnie go podziwialiśmy z odległości. Niestety leopard miał wszystkich w nosie i spał sobie obrócony tyłem do nas.
Spytaliśmy się więc czy możemy podjechać troszkę do z drugiej strony. Kierowca powiedział, że nie bardzo ale zapalił silnik. Stwierdziliśmy, ok, coś wymyśli, będziemy mieć parę sekund ale damy rade. Uzbrojeni w aparaty czekaliśmy na idealny kadr, wjechał trochę, potem się wycofał i wtedy rozpętała się wielka dyskusja po Swahili. Już nie na walki-talkie tylko wszyscy kierowcy zaczęli się przekrzykiwać przez otwarte okna. Upss… stwierdziliśmy, mamy nadzieję, że nasz kierowca nie będzie miał problemów.
Dyskusja była zawzięta aż w końcu wjechaliśmy, okrążyliśmy drzewa a za nami każde inne auto zrobiło to samo. Wow… fajnie jest mieć kierowcę co jest ten pierwszy, ten odważniejszy za którym pójdą inni. Jak się okazało, to dyskusja była czy wszyscy czy nikt wjeżdża. Jedno auto stało oddalone i mówiło, że nie naniesie na nich ale wtedy pojawia się pytanie, no to czemu nie jedziesz z nami, albo czemu tam stoisz. Jak tamto auto dołączyło do nas i każdy naruszył trochę zasady to już było lepiej… jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Myślę, że nie tylko my się cieszyliśmy z takiego zbliżenia, każdy turysta był pewnie wdzięczny, że ktoś się odważył. A my się cieszyliśmy, że mamy najbardziej cool przewodnika!
Dzień dobiegał końca a do tego zaczynało padać. W Tanzanii ludzie nie rozumieją, że dzień może mieć różną długość. Tanzania leży na południowej półkuli ale wystarczająco blisko równika, żeby ich dzień zawsze trwał od 6 do 18. Idealne 12h. Dlatego kolacje zawsze były o 19:30 a koło 18 zaczynaliśmy kierować się w kierunku lodge. Dziś śpimy w namiotach… mam tylko nadzieję, że z drzwiami a nie zapinane na zamek.
Domki okazały się super. Przestrzenne, z drzwiami, oknami i pełnym wyposażeniem. W parkach w Tanzanii masz trzy rodzaje pozwoleń na zabudowę. Zabudowa stała - można mieć 100% wymurowane ściany, poł przenośna - czyli ścianki bardziej z płótna namiotowego ale dość mocne i dachy ze słomy i przenośna czyli dość duże namioty. W każdej jednak zabudowie jest łazienka i albo dają ścianki z drewna albo w pół przenośnej normalnie są murowane ściany i tylko sypialnia ma ściany z płótna. Ogólnie to są bardzo dobre noclegi a nie to co nam przychodzi na myśl jak mówimy namioty.
Ale się rozlało. Deszcze w Afryce… prawie jak w piosence Toto - Africa. Pomimo parasoli zanim doszliśmy do pokoi byliśmy przemoczeni. Szybka zmiana spodni i znów przez błoto na kolację. Ale fajnie orzeźwiający deszcz był. Mam tylko nadzieję, że jutro nie będzie padać bo jutro lecimy balonem. Trochę mało przyjemny byłby lot w balonie jakby cały czas padało, o ile w ogóle by poleciał.
2025.05.23 Ngorongoro, TZ (dzień 5)
Mieszkanie w parkach narodowych ma wiele plusów. Zwłaszcza jak się śpi w takich egzotycznych parkach jak Tarangire park w Tanzanii. Rano budzą cię tak cudne widoki, że aż się chce wstawać i z pełną energią wyruszyć w nieznane.
Dzisiaj kolejny długi dzień. Większość spędzimy w samochodzie zwiedzając dwa parki i lokalne miasteczka oraz okolice.
Zanim jednak poszliśmy na śniadanie to trzeba było pokręcić się po naszym ośrodku i porobić parę zdjęć. No bo jest piknie przy wschodzie słońca.
Przewodnik nas poganiał, więc nie zostało nam nic innego jak zjeść jajka, popić mocną kawą i wyruszyć przed siebie. Śniadanko prosto ale smaczne. Nic więcej nie potrzebowaliśmy.
Załoga oczywiście tańcząc i śpiewając coś po swahili zaniosła nam bagaże do samochodu, pożyczyła szerokiej drogi i wyruszyliśmy.
Mimo, że rano było chłodno to przewodnik otworzył dach i ruszył przed siebie. Powiedział, że teraz mamy prawie cały park dla siebie, bo zanim tutaj dojadą inni z okolicznych miasteczek to potrwa to parę godzin.
Bacznie staliśmy w samochodzie i wyglądaliśmy zwierzyny. Jak na początek to dostaliśmy od natury coś znacznie mniejszego i nie koniecznie ładnego. Muchę tse-tse.
Te paskudne muchy latały wszędzie i oczywiście w samochodzie też. Na początku to bardziej wypatrywaliśmy czy nas muchy nie gryzą niż jakieś zwierzyny w lasach. Ale nie dało się, tyle ich było, że co chwilę nas gryzło. Nie było to bardzo bolesne, coś jakby cię bąk ugryzł. Ale wkurzało na maxa.
Oczywiście baliśmy się tse-tse, że roznosi jakieś choroby, jak np. Śpiączka afrykańska, ale Kim (nasz przewodnik) powiedział, że nie ma obawy. Tak, te wstrętne muchy roznoszą choroby ale to musi cię naprawdę wiele ugryźć przez parę tygodni i musisz mieć dużego pecha. Tym oto sposobom gryzieni co jakiś czas oglądaliśmy widoki i lokalną (znacznie większą) zwierzynę.
Na szczęście gdzieś po 45-60 minutach muchy się skończyły i już w spokoju można było się skoncentrować na poważniejszych sprawach. A było tego trochę….
Migracja afrykańskich bawołów
Około 10 rano dojechaliśmy do granicy parku i wymeldowaliśmy się. Chcę tutaj zaznaczyć, że większość parków nie jest ogrodzona i że zwierzęta zupełnie wolno sobie wędrują między parkami a otwartym terenem. Często koło parków można spotkać krowy czy osły idące razem z np. zebrami czy jakimiś antylopami.
Do wjazdu do kolejnego parku Ngorongoro mieliśmy jakieś 3h drogami asfaltowymi przez ciekawe tereny Tanzanii. Od pustych niezaludnionych rejonów po dosyć ruchliwe miasteczka gdzie na ulicach toczy się burzliwe i kupieckie życie.
Oczywiście po drodze ciągle widzieliśmy osady Masajów. Masaje jest to lokalna grupa etniczna zamieszkująca te tereny. Większość z nich mieszka w nietrwałych, tradycyjnych, okrągłych domach z patyków, błota i krowiego łajna. Często się przemieszcza w zależności gdzie ich bydło może się wypasać i mieć wodę. Krowy są symbolem bogactwa, hierarchii i utrzymania. Im więcej tym oczywiście lepiej. Za krowy kupujesz wszystko, nawet żony. Poligamia jest tutaj dozwolona i szeroko praktykowana. Im więcej krów tym więcej możesz kupić żon. Każda mieszka w osobnym domku.
Przejeżdżając Kim pokazał nam wioskę jednego z najbogatszych Masajów. Gostek ma około 50 żon (czyli 50 lepianek) i kilkaset dzieci. Pewnie nawet nie wie ile ich ma. Do tego stopnia jest znany, że lokalny rząd zbudował prywatną szkołę tylko dla jego dzieci. Musi mieć „troszkę” krówek.
Około godziny 13 dojechaliśmy do parku Ngorongoro. Tanzania ma ponad 20 parków narodowych. Oprócz tego posiada parę obszarów chronionych i parę rezerwatów dzikich zwierząt. Ngorongoro nie jest parkiem narodowym jest obszarem chronionym. Jest także na Unesco jako światowe dziedzictwo kultury.
Różnica między parkiem narodowym a obszarem chronionym znajduje się w możliwości zamieszkiwania tych terenów przez Masajów. W parkach narodowych nie mogą mieszkać i musieli być przesiedleni. Natomiast w obszarach chronionych dalej Masaje mogą mieszkać, uprawiać ziemię i wypasać bydło. Niestety muszą je dobrze pilnować, bo duże kotki jak lwy czy hieny lubią mięsko dobrej krówki.
W rezerwatach dzikich zwierząt można polować. Trzeba wcześniej wykupić specjalne zezwolenie i być w towarzystwie ochrony parku. Tanzania daje zezwolenia nawet na lwy, ale ponoć nie jest łatwo dostać i kosztuje bardzo dużo. Jedyne zwierzę do którego nie wolno strzelać to żyrafa. To piękne zwierzę jest narodowym zwierzakiem Tanzanii.
Koło bramy wjazdowej przywitały nas pawiany. Było ich trochę. Przewodnik powiedział, że wszystko musimy pozamykać, bo one wejdą do samochodu oknami i bedą wszystko kraść. A jak im nie dasz to mogą cię ugryź lub zadrapać. To jest dzika zwierzyna i na pewno nie chcesz wylądować tu w lokalnym szpitalu.
6km za wjazdem jest jeden z najładniejszych punktów obserwacyjnych krateru Ngorongoro. Oczywiście musiał tu być obowiązkowy przystanek.
Co to w ogóle jest Ngorongoro? Tyle się o nim słyszy, więc pewnie parę zdań trzeba napisać.
Dawno, dawno temu, jakieś 2-3 miliony lat temu był sobie tutaj wulkan. Ponoć był porównywalny w wielkości i wysokości do Kilimanjaro, albo nawet i wyższy.
Wulkan wybuch i wszystko się zapadło. Powstała kaldera, która położona jest 600 metrów poniżej krawędzi i jest największą na świecie. Ze względu na położenie i unikatowy mikroklimat znajdują się wewnątrz niej wspaniałe warunki dla dzikiej zwierzyny. Można tu znaleźć wielką afrykańską piątkę. Lwa, słonia, geparda, bawoła i nosorożca.
Najciekawszą i najważniejszą częścią tego parku jest sam krater. Mimo, że krater nie zajmuje nawet połowy parku to oczywiście każdy chce tam wjechać.
Gdzieś po 45 minutach podroży interesującą drogą po krawędzi krateru dojechaliśmy do miejsca gdzie w końcu można było zjechać w dół. Droga była ciekawa. Z jednej strony wioski masajskie, a z drugiej strome ściany wulkanu.
Park Ngorongoro nie jest tani. Wjazd nas kosztował $450 za każdy dzień!
W pionie mieliśmy do pokonania 600 metrów. Stromą, ale zarazem krajobrazową drogą w 30 minut zjechaliśmy do największej kaldery na naszej planecie.
Była już 14:30. Głód zaczął nam doskwierać na maxa. Na szczęście na dole przy zjeździe jest miejsce gdzie można się rozłożyć i coś zjeść. Taka mała oaza wśród dzikich zwierząt. Mieliśmy jakieś jedzenie z poprzedniego zajazdu, więc szybko się rozbiliśmy i zjedliśmy lunch.
Po lunchu zostało nam jakieś 3 godziny. Trzeba się uwijać żeby zwierzaczki zobaczyć. Większość krateru jest niezalesiona i tam z łatwością wypatrzysz zebry, antylopy, gnu….
Udało nam się nawet spotkać nosorożca. Niestety to piękne i potężne zwierzę było daleko od nas, a tam nie można było bliżej podjechać. Miejmy nadzieję, że jeszcze gdzieś spotkamy tego „potwora”.
Wjechaliśmy w las w którym przywitały nas słonie. Było ich mnóstwo i zaraz koło nas.
Można było poobserwować ich naturalne zachowanie praktycznie na wyciągnięcie ręki. Stały koło drogi i jadły drzewa. Połykały całe gałęzie z bardzo długimi i ostrymi kolcami. Widocznie ich język i cały układ trawienny jest do tego przystosowany.
W środku krateru znajduje się wielkie jezioro Magadi, a w nim oczywiście jego mieszkańcy.
Udało nam się podglądnąć jak hipopotamy schładzają się zaraz przy brzegu jeziora. Jak się bawią z malutkim hipciem, który co dopiero się urodził, a już ma pewnie z 200kg. Oczywiście razem z nami tą zabawę bacznie podglądały pelikany i flamingi. Też ich było tam trochę.
Z wielkiej afrykańskiej piątki nie mogło zabraknąć lwa. Lwa nie spotkaliśmy, ale lwicę, która bacznie pilnowała co dopiero upolowanej, ale już do połowy zjedzonej antylopy. Pewnie drugą część jedzenia zostawiła sobie na podwieczorek.
Dzisiejszą noc też śpimy w parku. W środku krateru niestety nie ma żadnych hoteli, więc musieliśmy wyjechać na jego krawędź. Zajmuje to oczywiście trochę czasu, więc zaczęliśmy powoli się przemieszczać w tym kierunku.
Oczywiście cały czas byliśmy bacznie obserwowani przez stałych mieszkańców.
Trochę trudniejszą drogą niż tą którą zjeżdżaliśmy w dół (dalej nie sprawiała trudności naszemu kierowcy) wyjechaliśmy ponownie na krawędź krateru. Tutaj znajdują się domki na naszą kolejną noc, zajechaliśmy do Lions Paw.
Domki znajdują się na wysokości 2,300 metrów. Jest tutaj cudowny klimacik i bardzo bujna zieleń. Była godzina 18, przywitał nas taki przyjemny chłód, że szybko szukaliśmy długich spodni i jakiś cieplejszych bluz.
Za bardzo nie mogliśmy za wiele zwiedzać tego ośrodka bo robił się zmierzch. A jak jest ciemno to bardzo odradzają samemu chodzenie na zewnątrz. Nawet z własnego domku nie powinno się wychodzić, trzeba dzwonić po eskortę. Około godziny 19 udaliśmy się na kolacje.
Jedzenie i piwko nawet dobre. Z winami to trochę było gorzej, ale wiadomo, nie jest tak łatwo tutaj dostarczyć dobrej jakości wina. Chociaż niektóre czerwone z Południowej Afryki nawet były ok.
Akurat jakaś para miała miesiąc miodowy, więc załapaliśmy się na kawałek tortu i tańce/śpiewy załogi.
Po kolacji trzeba było się ogrzać, ale nie chciało nam się wracać do domku, więc udaliśmy się na ognisko.
Załoga zbudowała nawet dobrej wielkości ognisko, które skutecznie nas ogrzewało, a zarazem stwarzało taki świetny klimacik. Oczywiście klimat był wzbogacany częstymi odgłosami zwierzyny, która by na pewno chciała do nas dołączyć. Na szczęście dzikie zwierzęta boją się ognia i za blisko nie podchodzą.
Czas szybko i przyjemnie leciał, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas kolejny długi dzień i trzeba się zbierać. Masaje z dzidami odprowadzili nas do domku i pożyczyli dobrej nocy.
Jak tylko odeszło się od ogniska to od razu poczuło się jak tu jest zimno. Było gdzieś 10-12C. Oczywiście domki nie są ogrzewane i zbudowane są z materiału, jak bazowe namioty. Czyli w środku temperatura jest podobna jak za zewnątrz. Na szczęście mają ogrzewane koce, które się podłącza do prądu.
Szybko zasnęliśmy, ale często się budziliśmy, bo odgłosy dochodzące z zewnątrz były bardzo intensywne. Czasami coś przebiegło po dachu albo po ścianie naszego namiotu. Takie urozmaicenie nocy turystą….
2025.05.22 Tarangire NP, TZ (dzień 4)
Dziś rozpoczynamy prawdziwe wakcje. O 9 rano odebrał nas przewodnik i wszystko się zaczęło.
A co się zaczęło? Safarii. Cały ten wyjazd jest z założeniem, że będziemy tydzień na safari, jeździć z parku do parku i oglądać zwierzątka.
Zanim jednak się dostaniemy do zwierzątek to musimy przejechać ok 3h niby asfaltem ale dość wyboistym, minąć parę wiosek, no i zaopatrzyć się na drogę w wodę, piwko i jakieś słodycze. Przewodnik wziął nas na zakupy do sklepu dla turystów. Czym się różni sklep dla turystów? Przede wszystkim cenami, potem wyborem a na koniec obsługą która jako tako mówi po angielsku i przyjmuje karty kredytowe.
W Tanzanii językiem urzędowym jest Suahili. Jest to też język wykładowy w państwowych szkołach. Angielski jest nauczany jako drugi język. W szkołach prywatnych jest dokładnie na odwrót. Tych co stać to wysyłają dzieci do szkół prywatnych ale nawet na biedniejszych jest presja aby wysyłali dzieci do szkół prywatnych. Biedniejsze dzieci widzą, że szkoły prywatne mają autobusy, lepsze mundurki itp i dzieciaki “strajkują”. Często mówią, że nie chcą iść do szkoły jeśli jest to szkoła państwowa.
Po wyjechaniu z Arusha wjechaliśmy w tereny Masajów. Masajowie to plemię wędrowne. Nie do końca wiadomo skąd przyszło, mówią że prawdopodobnie z północnej Afryki jak Egipt, Syria i tamte rejony. Prowadzą oni koczowniczy tryb życia. Dla nich bogactwo to krowy. W zależności ile masz krów tym bogatszy jesteś bo więcej możesz mieć żon a co za tym idzie, więcej dzieci. Najbogatsi z Masajów mają nawet po kilkadziesiąt żon a dzieci to pewnie sami nie zliczą. Krowy są dla nich wszystkim bo dają mleko i mięso a nawet domy. Masaje budują swoje domy, używając kupy krowy zamieszanej z błotem. Chodują też osiołki które potocznie zwie się Masaj Express bo używają ich tylko do transportu.
Do wiosek masajakich nie zajeżdżaliśmy bo my jakoś nie lubimy traktować ludzi jak małpki w zoo. Wiem, że niektórzy masaje na tym zarabiają ale jakoś czułabym się tam jak słoń w składzie porcelany. Ja tam wolę oglądać zwierzątka i czuć się jak zabłąkana mrówka.
Po około 2.5h jazdy nie do końca autostradą jaką my znamy dojechaliśmy do naszego pierwszego parku Tarangire. Park ten słynie ze słoni i baobabów. Są tam też inne zwierzęta i spokojnie można spotkać lwy, żyrafy, zebry i tysiące ptaków. No i niestety też muchę tse-tse dlatego musieliśmy unikać ubrań w kolorze niebieskim i czarnym bo podobno do nich najbardziej lgną.
Oczywiście zaraz na dzień dobry przywitały nas pawiany. Te to od razu zlatują się przy wjazdach do parków w miejscach gdzie są ludzie, otwarte okna i dachy w samochodach a przede wszystkim jedzenie które można komuś wyrwać. U nas z jedzeniem ciężko więc posilić u nas im się nie udało i zaczęli zjadać kwiatki.
Ja miałam wyobrażenie, że jak tylko wjadę do parku to baobaby i słonie będą się przeplatać tak, że po 10 minutach mi się znudzi. Z przyrodą jednak tak nie ma. Przyroda funkcjonuje w symbiozie a wszystko ma swoje miejsce i czas. Dlatego baobaby przeplatały się z innymi drzewami, ptaszki latały tam i spowrotem a słonie grzecznie chowały się w głębi parku, byleby z dala od ludzi.
Pomimo, że zwierzęta nie wiedzą co to jest samochód, widzą nas jako jedną wielką, dużą bryłę to jednak dźwięk za dużej ilości może ich trochę wkurzyć na tyle że odwrócą się tyłkiem i pójdą sobie gdzieś.
Dlatego dobry przwodnik z sokolim wzrokiem to podstawa dobrego safari. Kierowcy też porozumiewają się walkie-talkie i jak tylko znajdą jakiś ciekawy okaz to informują innych przez radio. Nam z tej informacji nie wiele by było bo nawet nie wiedzielibyśmy gdzie skręcić ale oni jakoś rozróżniają te wszystkie drogi. My nie wiele rozumieliśmy bo przez radio mówili w Swahili ale jak tylko kierowca przyspieszał to był dobry znak. I tak po jeżdżeniu po pustkowiu lądowaliśmy w miejscu gdzie jeep na jeepie był…tylko dlatego że były tam lwy.
Pamiętajcie, że my jesteśmy tu poza sezonem…co się musi dziać w sezonie to chyba przechodzi nasze wyobrażenie.
No ale jak tu nie być w Afryce i lwa nie zobaczyć. Niestety były one dość rozleniwione. Zwierzęta najbardziej są aktywne wieczorami, nocami i nad ranem. W południe wolą się wylegiwać w cieniu albo tak jak tu na mokrym, chłodniejszym piasku.
Po lwach przyszła pora na słonia. W końcu znaleźliśmy takiego pod baobabem. Potem słoni to było już tyle, że nawet się nie zatrzymywaliśmy. No chyba że było więcej niż pięć.
A było….jak na początku baliśmy się, że nie zobaczymy dużo zwierzaków tak potem słoń poganiał słonia a potem my goniliśmy te stada.
Dzięki temu, że mieszkamy w parku, w lodge Elephant’s Spring mogliśmy wjechać głębiej w park a dzięki temu mogliśmy znaleźć stada słoni, żyraf i pawiany.
Prawie cały dzień spędziliśmy w aucie. Najpierw dojazd do parku około dwóch godzin, potem jeżdżenie po parku około 6-7 godzin, z małą przerwą na lunch.
Na lunchu trzeba było uważać bo małpki na jedzenie polowały ostro. Nawet Darkowi wyrwały kurczaka z ręki. Cała akcja potrwała 5 sekund ale potem bardziej uważaliśmy i obserwowaliśmy jak małpki polują na jedzenie innych ludzi. Spryciarze nawet wiedziały jak rozerwać pudełko z sokiem.
Aktualnie w Afryce jest przejście z pory deszczowej na suchą. Pora sucha oficjalnie zaczyna się w czerwcu ale już teraz widzieliśmy, że zbiorniki wodne wysychały i niestety nie było jakiś oczek wody przy których gromadziły się zwierzęta. Była rzeka którą przejechaliśmy parę razy i nawet udało nam się zobaczyć buffalo.
Jednak słonie i żyrafy wygrały ilościowo. Na koniec w nagrodę pojawiła nam się tęcza… i to była wisienka na torcie.
Po tym to już tylko chcieliśmy pojechać do lodge, usiąść na tarasie i patrzyć na zwierzynę popijając piwko.
Lodge na maksa nas zaskoczył. Zaczęło się od przywitania piosenką a skończyło się ogniskiem i prysznicem na zewnątrz.
Tanzanczycy kochają muzykę, są bardzo weseli i ogólnie wyluzowani. Pole, pole (szpiesz się powoli) i Hakuna Matata (nie ma problemu) to ich ulubione hasła ale też styl życia.
I w tym o to afrykańskim spokojnym, wyluzowanym klimacie wyluzowaliśmy się na maksa do tego stopnia, że Darek postanowił wziąć prysznic na zewnątrz. Podobno przeżycie niesamowite. Jak się człowiek kąpie pod milionem gwiazd, w krzakach słychać tylko odgłosy zwierzyny a nietoperze latają od ściany do drzew.
Ja jednak wybrałam ciepłe łóżeczko, moskitierę i spokój od latających wynalazków. Dobry sen to podstawa choć odgłosy dżungli obudziły nas o drugiej rano…zarówno mnie jak i naszą przyjaciółkę która była w pokoju obok. Czyli musiało to być coś większego…ale co to się nigdy nie dowiemy.
2025.05.21 Arusha, TZ (dzień 3)
Podróże to nie tylko piękne instagramowe zdjęcia. Podróże to też nieprzespane noce, niekończące się przemieszczanie z miejsca na miejsce, kolejki wizowe i cała ta oprawa o której się nie pisze bo jak najszybciej człowiek chce o niej zapomnieć.
Wczoraj, a właściwie dziś w nocy wylecieliśmy z Doha w kierunku Killimangaro. Teraz to dopiero zaczynają się wakacje. Lot trwał 5h ale był to nocny lot, więc fajnie by było pospać ale się nie da. Pomimo, że pani przychodziła do nas spytać się czy czegoś nie potrzebujemy to tego co potrzebujemy nie mogła nam dać. Tak więc w środkowym siedzeniu, między Darkiem a jakimś obcym gostkiem próbowałam się przespać. Jakies 2h w totalu może się udało ale nadal był to taki pół sen. Troche po 7 rano wylądowaliśmy na lotnisku Killimangaro i wypuścili nas jak te małpki na płytę. Każdy nie wiedział czy ma robić zdjęcia czy iść a w ogóle to gdzie…
Jak już doszliśmy do terminala to trzeba było wystać swoje w kolejce po wizę. Nawet pomimo, że mieliśmy wcześniej przyznaną to swoje trzeba było wystać. Tu chyba internet i komputery nie są za szybkie. Potem odbiór walizek i oczywiście skanowanie co my właściwie wwozimy. Do Tanzanii i Kenii nie można przywozić siatel plastikowych. Jest to zabezpieczenie dla zwierząt, ktore potem zjadaja ten plastik i się duszą. Ja unikałam siatek ale dwie na buty miałam. Nawet zaczęłam je wyrzucać na lotnisku ale powiedzieli, że nie i żebym poszła. No dobra…jakby co to ja chciałam spełnić obowiązek turysty.
Droga do Arusha nie zachęcała ale na szczęście mamy prywatnego kierowcę, wygodny samochód i doświadczenie z krajami trzeciego świata. Więc tak naprawdę, ludzie leżący na poboczach czy robiący sobie przerwę w rowie, auta jeżdżące jak im się podoba, zwierzęta hodowlane chodzące po ulicy i skupiska ludzi wokół nie do końca ładnych i czystych zabudowań należą do normy. Nie zachęcającej ale normy.
Po około godzinie dotarliśmy do hotelu. Śpimy w Four Points, Marriott. Jedyny hotel Marriotta w Arusha i w ogóle w miejscach w których będziemy. Na szczęście pokój mamy od wczoraj więc mogliśmy skorzystać ze śniadania i walnąć się do spania. Prawda jest taka, że my trochę nie ogarniamy jaki jest dzień, śpimy po prostu kiedy możemy.
Po drzemce spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem i kierowniczką biura podróży które nam to wszystko organizuje. Wycieczkę mamy z firmą Dakik Expeditions. Znamy ją z polecenia więc mam nadzieję wszystko pójdzie sprawnie. Póki co ludzie są super mili.
Rawan, kierowniczka Dakik podwiozła nas na market gdzie lokalni sprzedają rękodzieła. Pomysł super. Wiadomo, że chcemy pomóc lokalnym. Jednak długo tam nie wytrzymaliśmy. Nawoływanie na każdą stronę, zachęcanie żeby wszystko kupić a do tego targowanie się o każdą pierdołę nas zniechęciły. Zdecydowanie nie nasze klimaty. Kupiliśmy tylko magnesy i na nóżkach wróciliśmy do hotelu.
Po drodze zrobiliśmy sobie zdjęcie pod słynnym zegarem. Zegar jest dokładnie pod naszym hotelem i podobo wyznacza dokładnie połowę drogi od Kairu do Kapsztadu. Czyli jakby na to nie patrzeć jesteśmy w samym centrum Afryki.
Tanzania to połączenie dwóch krajów, Tanganyika i Zanzibar. Oba kraje wyzwoliły się spod panowania Anglików około roku 1961. I połączyły się tworząc Tanzania. Zanzibar aktualnie to resorty plażowe więc tam nie zamierzamy pojechać. Lądowa część Tanzanii jest potężna i ma 22 parki narodowe z czego my zobaczymy tylko 3, Serengeti, Ngorongon i Tarangire.
Arusha nie jest największym miastem w Tanzanii, ale jest najbardziej ruchliwym miastem. Jest to bowiem miasto z którego wszystko się zaczyna. To stąd ludzkie zaczynają wyjście na Killimangaro, albo safari, dwie najpopularniejsze atrakcje w Tanzanii.
Nas Arusha jakoś nie zachęcała do chodzenia. Naganiacze, ludzie oglądający nas od góry do dołu to zdecydowanie nie to co lubimy. Wstyd się przyznać ale wybraliśmy komfort i bezpieczeństwo hotelowego baru. Z załogą też można posiedzieć i dowiedzieć się czegoś nowego o ich kraju.
Hotel ma dość fajny ogród więc jak już znudziło nam się siedzenie to po kolacji weszliśmy w tą dżunglę. Dobrze, że byliśmy na terenie hotelu, w mieście gdzie nie ma zwierząt to się nie baliśmy. Od jutra już nie będzie można swobodnie chodzić nawet po okolicy hotelu.
Pomimo, że spaliśmy w środku dnia to bez problemu znów zasnęliśmy kolo dziesiatej wieczór. Od jutra pobudki z samego rana i zmienianie hotelu noc po nocy. Ale leniwe walacje to nie nasz styl…więc będzie się działo.
2025.05.20 Doha, Qatar (dzień 2)
My jesteśmy tylko turystami więc powinniśmy respektować przepisy kraju. No i respektujemy. To tak jak wchodzi się do lasu i kto ma większe prawo, misiek czy człowiek. Pytanie tylko jakie prawa są w hotelach? W hotelu teoretycznie są prawa zachodu. Bo przecież są bary, sprzedają alkohol, wieprzowiny nie widzieliśmy ale to pewniej gorzej przywieźć a i na alkoholu więcej kasy zarobią. Czyli alkohol jest spoko ale krótkie spodenki już nie?
Dziś na śniadaniu pani zwróciła nam uwagę, że facet może być w krótkich spodenkach ale panienka już musi zakrywać kolana… wczoraj było ok bo nie mieli lokalnych, dziś już nie jest ok bo są lokalni. Jakoś tylko nie wydaje mi się, że oni tacy świeci. Dla świętego spokoju się przebraliśmy ale niesmak pozostał.
Temperatura nie zachęca na żadne chodzenie ale też nie chcieliśmy spędzić całego dnia w hotelu. Więc zdecydowaliśmy się na Katara kulturalną wioskę.
Katara to wioska stworzona w 2010 na Tribecca Film Festiwal. Potem tak już została i pootwierali galerie i mini muzea.
Odwiedziliśmy wystawę fotografii…bardzo nam się podobała. Miasto w chmurach.
Po wystawie fotografii, przeszliśmy parę minut i znów uciekaliśmy przed ciepłem. Następną wystawą była wystawa znaczków.
Cała “wioska” jest w klimacie architektonicznym bliskiego wschodu. Nawet mieli wieże gołębi. Te wieże na zdjęciu powyżej to tak zwane karmiki dla gołębi. Tam się rozmnażają, mają ochronę i ogólnie lubią tam przebywać.
Po wieży gołębi przyszła kolej na amfiteatr. Jest on połączeniem architektury romańskiej, greckiej i islamskiej. Amfiteatr jest czynny i są tam koncerty, przedstawinia i pokazy filmów a sam amfiteatr może pomieścić 5tys ludzi.
Pochodziliśmy trochę po okolicy ale temperatura na maksa nam nie pomagała. Dobrze, że miejscami można było się ochłodzić bo Doha jak Singapur chłodzi ulice. Jest to trochę syzyfowa praca. No bo jak to można ochłodzić całą ziemię.
Ochłodzenie organizmu z zewnątrz było łatwiejsze niż ochłodzenie ze środka. Tak więc po spacerku po Katara wskoczyliśmy w metro i ruszylismy w kierunku Raffles hotelu…taki tam fancy hotel ale na pewno ma piwko a do tego architektonicznie nie najgorszy.
Niestety akurat w tym hotelu było jakieś ekonomiczne forum i niestety bez przepustki nie za blisko możemy podejść. Nie kłóciłam się z panem bo troszkę się bałam podskakiwać.
Po Doha podróżowaliśmy metrem. Oczywiście w porównaniu do Nowojorskiego każde jest ładniejsze, czystsze i wygodniejsze. Doha jednak wygrała bo ma kabinę VIP… no tak jak się ma ropę to kasa się nie liczy. Dlatego ta klasa biznesowa tak dużo kosztuje w Qatar Airways.
Skoro z hotelem Raffles nie mieliśmy szczęścia to postanowiliśmy podjechać na downtown. Tam jest hotel na hotelu więc coś się musi udać. Słyszeliśmy dobre rzeczy o restauracjach w Marriott Marquis więc tam się udaliśmy. Jednym z kryteriów przy wyborze gdzie się zatrzymamy na przerwę było jak daleko hotel znajduje się od stacji metra. Więcej niż pięć minut, odpadało. Naprawdę tak nie przyjemnie jest tu na zewnątrz.
Znaleźliśmy hotel, znaleźliśmy bar ale na zewnątrz nad basenem. Ehhh…. zawsze coś. Niby maja wiatraki ale te wiatraki wieją ciepłym powietrzem. Zamówiliśmy po chłodnym piwku na ochłodę i zaczęliśmy gadać z barmanem. A on mówi…spróbujecie 2 i 3 piętro. Nie wiele musiał nas namawiać, pojechaliśmy na 3 i w końcu klimatyzacja. Tam niestety można nadal palić w barach i to było właśnie jedno z takich miejsc ale już woleliśmy zapach papierosów niż 50C upału. Na szczęście nadal było mało ludzi więc dym się jeszcze nie osadzał w powietrzu.
Temperatura naszego ciała do normalnych numerów i postanowiliśmy być odważni i wyjść na zewnątrz. Darek bardzo chciał dojść do wody. Było już koło godziny szóstej wieczorem więc teoretycznie powinno się ochładzać. Niestety to tylko teoretycznie. Czasem jak weszliśmy w jakieś bezwietrzną ulicę to czuliśmy się jakbyśmy otwarli piekarnik w domu i patrzyli do jego środka.
Doszliśmy do wody, tu już powinno wiać chłodem…ups, wcale tak się nie stało. Zrobiliśmy kółeczko i zawróciliśmy do Marriotta bo tam byliśmy umówieni ze znajomjmi na kolację.
Po wczorajszym mięsku wagyu stwierdziliśmy, że chcemy spróbować mięska z większym MB. Znalazłam steakhouse który serwował 5, 6-7 lub 7. Różna część mięsa i różne MB. Steakhouse nazywał się New York. Troszkę turystyczna nazwa ale miał bardzo dobre recenzje więc zdecydowaliśmy się spróbować. Na początku było bardzo miłe zaskoczenie bo była muzyka na żywo. Pani pięknie grała i śpiewała na fortepianie.
Zamówiliśmy steaki, każdy inny rodzaj i postanowiliśmy się podzielić. Choć w sumie zamówiliśmy całą krowę bo i kość na przystawkę się załapała. Kość nie przypadła nam do gustu ale steak zwłaszcza ten MB5 jak najbardziej. Już wiem czemu był najdroższy. Smakiem co prawda przypominał barszo dobre filet mingnon ale był dobry. To że się nazywa wagyu to chyba mała ściema.
Mięsko, mięskiem ale jakie noże do tego podawali, do wyboru do koloru.
Po pysznej kolacji niestety trzeba było się zbierać do hotelu a potem na lotnisko. Dziś a właściwie to jutro bo parę godzin po północy lecimy do Tanzanii. Nocny lot, niestety ale w Arusha już czeka na nas hotel więc jak tylko dojedziemy to odrazu w planie mamy spanie. Lotnisko było dość altywne pomimo, że północ. U nas o tej godzinie pomału widać jak wszystko zamykają, tu wyglądało jak środek dnia.
2025.05.18-19 Doha, Qatar (dzień 1)
Miało być pięknie, miało być wygodnie, miało być all-inclusive, miała być nowa strefa czasowa…
A jest economy, 100F (40C) i kanapki z domu na lotnisku.
Za to nadal mam nadzieję, że żyrafy będą nam jeść z ręki, leopard pogoni jeżozwierza a hipcio pokaże piękne ząbki.
Co my znów wymyśliliśmy? Wymyśliliśmy wiele…część już niestety nie doszła do skutku przez linie lotnicze które nie maja szacunku do ludzi i zmieniają loty jakby grali w rzutki a nie w jakieś gry logiczne.
Mieliśmy super plan. Kenyairways miała nas zawieść na Mauritius, wyspa po środku niczego. Tam w all-inclusive (moim pierwszym w życiu) mieliśmy przestawiać się na czas afrykański. A potem mieliśmy mieć krótki 4h lot do Tanzanii i 10 dni super safari.
To miało być..Kenya zawaliła na maksa i w ostatniej chwili, dwa tyg przed wylotem zmienialiśmy bilety. Jedyne co jeszcze zostało w rozsądnych cenach to Qatar Airways…. niestety tylko economy. Po burzliwej naradzie do której doszliśmy że economy w Qatar pewnie jest lepsze niż business w Kenya stwierdziliśmy że damy radę….za zaoszczędzone pieniądze zafundujemy sobie jakieś inne wakacje…Monaco…
Jakoś, dziwnym zrządzeniem losu i ogarnaniem wszystkich regulaminów, udało mi się zdobyć najwyższy status w AA (Qatar nie ma nic wspólnego z Delta, a dużo z American Airlines) Darkowi niestety się nie udalo…więc tak lecąc tylko z jedna osobą ze statusem musieliśmy dopłacić $79 za wejście do lounge… warte…niby tak bo na lotnisku niestety każde piwo kosztuje $20. I do tego mamy jedzenie….jedzenie pozostawię bez komentarza. Powiem tylko, że czekoladowe muffiny które nam przyjaciółka upiekła i kanapka z lokalną szyneczką wygrały wszystkie konkursy.
Czas wejść na samolot….lotnisko jak to lotnisko, po mimosach było wesoło, wsiedliśmy do samolotu, pierwsza godzina hihi haha…a potem…ops…jeszcze 11h….a po kolejnej…. ehh….ale tu ciasno, po kolejnych 7h było daleko jeszcze a po 11h w końcu usłyszeliśmy najlepsze zdanie: “załoga proszę przygotować samolot do lądowania.
Jakoś udało nam się przeżyć 11.5h…ale już nie wyglądaliśmy tak fajnie jak przy wylocie.
W Doha wzięliśmy przesiadkę dwu dniową, trochę żeby zapomnieć o samolocie, trochę nam tak pasowało z rozkładem samolotów. W ogóle Qatar Airways zaplusował bo hotele w ramach przesiadki mamy prawie za darmo. I to bardzo fajne hotele a skoro ze względu na temperaturę nie nastawiamy się na zwiedzanie to dobry hotel to podstawa. Zrobimy sobie swoje własne all-inclusive.
Ale najpierw śniadanie. Na lotnisku poszło super sprawnie bo może z całego naszego samolotu 10% ludzi tylko zostawało w Doha. Reszta szła na transfery. Lotnisko blisko hotelu, więc 15 min taksówką i w końcu mogliśmy się położyć na płasko na łóżku. Załapaliśmy się też na śniadanie ale po śniadaniu nie wiele mi trzeba było, padłam na łóżko i tyle mnie widzieli…
Sześć godzin później obudziłam się…ten sen był nam potrzebny. Z większą energią ruszyliśmy zwiedzać hotel…zwiedzanie miasta nadal nie wchodziło w grę bo temperatura nas nie zachęca. Było miedzy 38C a 43C, czyli 100F siadło. A wszystko powyżej 100F jest dla nas nie ludzką temperaturą.
Bary i restauracje hotelowe otwierają dopiero o 17 więc troszkę czasu mieliśmy i postanowiliśmy się przejść na około hotelu. Skwar uderzył w nas od razu. Dobrze, że byliśmy zmarznięci po klimie hotelowej i to oziębienie pozwoliło nam na spacer 15 min.
Po spacerze wróciliśmy do hotelu. Na piwko nadal musieliśmy czekać…ale daktyle…daktyle były pyszne. Ja nie jestem jakąś ekspertką w daltylach ale te były przepyszne. Słodkie ale pychota.
Jest Tick-Tock wybiła 17:00…. piąta godzina to piękna godzina. Wtedy można się wreszcie napić pierwszego piwa na wakacjach. 5pm to też oficjalna godzinka na drinka w słynnej piosence Jimny Buffet. No i teoretycznie, oficjalnie jest to koniec pracy… u nas tego końca pracy nie było widać bo jak poszliśmy do resauracji to tylko jeden czy dwa stoliki były zajęte. Na szczęśie to się zmieniło pod koniec dnia.
Jedzonko było pyszne. Tak pyszne, że Darek skusił się na Wagyu, MB5. W Stanach nie ma za dużego wyboru Wagyu czy Kobe. A jak jest to super drogie. Dlatego takie rzeczy lepiej jeść jak się podróżuje. W Doha operują MB jako poziomem tłuszczu skala jest od 1-12 i im wyższy numerek tym lepiej. Dziś mieli tylko MB5 ale mięsko było bardzo dobre i mięciutkie.
Na tym wyjeździe jest z nami przyjaciółka i tym razem ona ma tu znajomych. Spotkaliśmy się z nimi i poszliśmy pozwiedzać Souq Waqif.
Souq Waqif to tradycyjny targ, który istnieje od końca XIX wieku. Jest znany ze sprzedaży tradycyjnych ubrań, przypraw, rękodzieł i pamiątek, a także z licznych restauracji i kawiarni z shishą. W 2006 roku zostało odrestaurowane, aby zachować autentyczny charakter. Mi się podoba jak w miastach przerabiają bardzo starą architekturę na nowe zastosowania. My kupować nic nie planowaliśmy, widzieliśmy trochę lokolnych robiących zakupy ale większość jednak przychodzi tu do restauracji. Niestety nie można tu się napić piwa. Tak więc my nie siadaliśmy ale na lokalny deser się skusiliśmy.
Poszwędaliśmy się po uliczkach targu, poogladaliśmy ich rękodzieła ale niestety nadal było ponad 30C więc chciało się pić. A tu nic poza wodą i jakimiś słodkimi napojami.
Pożegnaliśmy się z resztą ekipy i poszliśmy szukać hotelu…bo tylko w hotelu można napić się piwka. Nasz hotel nie ma fajnego baru, ale niedaleko jest Mandarin, gdzie po sprawdzeniu paszportów pozwolili nam zamówić piwko albo dwa. Noc zakończyliśmy w miłym towarzystwie, planując jak to będzie fajnie w Afryce. Afryka dzika czeka…a my coraz bliżej niej.
2025.03.26-04.02 Vail, CO
Ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Udało nam się pojechać do naszego ulubionego resortu w Kolorado, do Vail.
Ulubiony bo mamy bardzo wiele miłych, rodzinnych wspomnień. Nie było innej możliwości jak zabrać trzy pokolenia i budować więcej jakże wspaniałych i żyjących latami wspomnień. Pojechało aż 9 osób.
Vail się rozrasta na maxa. Co rok widać, nowe zabudowy, hotele, sklepy… Dobrze, bo narciarz ma dużo możliwości i nie musi mieszkać w centrum Vail i przepłacać. Wynajęliśmy domek nad samym strumykiem we wschodniej części Vail gdzie jest spokojniej, ciszej i znacznie taniej. Darmowym autobusem w 15 minut można dojechać do resortu.
Jest to wiosenny wyjazd (przełom marca i kwietnia). Lubię ten okres na nartach. Jest cieplej, dłuższe dni, wszędzie dużo śniegu więc wszystko jest otwarte, i znacznie mniej ludzi. Nie ma kolejek do wyciągów i puste trasy. Można się wyszaleć. Jedyną wadą wiosennych nart jest mokry i ciężki śnieg ale dobrze przygotowane narty poradzą sobie z tymi warunki całkiem dobrze.
Ludzie w grudniu czy styczniu marzną w długich kolejkach, a jak przychodzi marzec to już chowają narty do szafy. Nie rozumiem ich, przecież wiosna jest najlepsza na narty!
Pojechaliśmy na tydzień. Tak jak pisałem, na tym wyjeździe szkolimy nowe pokolenie. Im wcześniej zaczną tym będą lepszymi narciarzami. Dzieciaki trochę były w szkółce, trochę z nami jeździły.
To i to jest im potrzebne. Profesjonalni instruktorzy nauczą ich teorii i praktyki, a my później to sprawdzimy i doszlifujemy. Przepisy też nie pozwalają instruktorom zabierać dzieci na „ciekawsze” tereny gdzie oni mają tam największą frajdę. Nas przepisy nie dotyczą, więc większość czasu spędziliśmy w lasach, gdzie mieli najwięcej radości.
Ogólnie mieliśmy dobrą, wiosenną pogodę. Rano chłodno na minusie, a koło południa się super rozcieplało i można było na zewnątrz odpoczywać i coś przegryź.
Czasami sypnęło świeżym puszkiem co niestety sprawiało dzieciakom trochę trudności w pokonywaniu głębszego śniegu czy muld. Ale nawet całkiem dobie sobie radziły. Przynajmniej wywrotki na miększym terenie nie były bolesne.
W ostatni dzień dostałem wielki prezent od natury w postaci dużych opadów śniegu. Już dzień wcześniej zaczęło się chmurzyć i potem ostro sypać wiele godzin.
Nastawiłem budzik wcześnie rano i jak tylko zadzwonił to wyglądnąłem przez okno. Dalej pięknie sypało! Przy takich warunkach nie ma czasu na dobre i długie śniadanie. Trzeba coś szybko przekąsić i na narty.
Na przystanku spotkałem sąsiada który mówi, że on tylko jeździ na nartach jak są bardzo dobre warunki. Dzisiaj ponoć się takie zapowiadają. Autobus był pełniejszy niż zazwyczaj. Dwa przystanki dalej już nie było miejsc siedzących.
O 8:25 przyjechaliśmy do miasteczka, a o 8:30 już byłem przy wyciągach. Ponoć dzisiaj otworzyli dolne wyciągi o 10 minut wcześniej żeby rozładować kolejkę, która aż sięgała do miasteczka. Dobrze, że tak zrobili, bo o 8:30 już nie było dużo ludzi. Podczas 10-minutowego jechania gondolą mogłem się dużo praktycznych rzeczy dowiedzieć od lokalnego. Gdzie jeździć, żeby jak najwięcej wykorzystać puch a jak najmniej stać w kolejkach. Jak lokalny powiedział: dzisiaj jest POWDER DAY (dzień puchu), jest dużo ludzi, dużo śniegu i dużo terenów rano jest zamknięte. Solidny plan to podstawa, żeby nie stać w kolejkach a robić pierwsze ślady.
Im wyżej gondola jechała tym bardziej sypało. Jak wysiedliśmy to górne Vail przywitała nas wspaniała zimą i napisem że tutaj dzisiaj nic nie jest ubijane i życzą nam miłej zabawy w PUCHU!
Poszedłem za poradą lokalnego i wziąłem wyciąg krzesełkowy jeszcze wyżej, aż na przełęcz. Ludzi było trochę, ale większość zjeżdżała z powrotem do głównej bazy. Według instrukcji pojechałem w przeciwnym kierunku gdzie praktycznie nie było nikogo.
Tutaj zaczęła się bajka! Wielkie, szerokie stoki praktycznie tylko dla mnie i paru innych wtajemniczonych narciarzy. Śniegu było dużo i oczywiście bardzo mało narciarzy, więc pierwsze ślady często można było robić.
Nie dość, że dużo śniegu znajdowało się na ziemi to oczywiście ostro sypało. Tak to można jeździć! Często słyszałem różnego rodzaju okrzyki radości wydawane przez zadowolonych narciarzy. Nawet nie trzeba było wjeżdżać w lasy żeby znaleźć puch. Puch znajdował ciebie. Był wszędzie!
Lokalny mówił, że około 10-10:30 mogą powoli otwierać bowle i inne wspaniałe tereny w tylnej części resortu. Oczywiście, że tam się udałem.
Znowu wyjechałem na przełęcz, ale niestety dalej taśmy blokujące wjazd do tylnej części resortu były rozwinięte co oznaczało, że wszystko tam jest zamknięte.
Natomiast widziałem, że wyciągi tam już działają (rozgrzewają je) i spora grupka ski patrolu już stoi przy taśmach. To jest dobry znak. Podjechałem do nich z zapytaniem jakie plany mają na te cudowne tereny. Powiedzieli, że właśnie widoczność się trochę poprawia i dostali zielone światło na ich otwarcie. Jeszcze muszą poczekać parę minut aż będzie wystarczająca ilość patrolu na otwarcie tylnych terenów. Oczywiście, że poczekałem z nimi.
Otworzyli Bowle!. Uzbierała się nawet spora grupka takich szczęściarzy jak ja , więc nam powiedzieli żebyśmy uważali i pożyczyli udanych zjazdów. Powiedzieli, że dzisiaj tu jeszcze nic nie było patrolowane, ani ubijane, i że widoczność może się w każdej chwili pogorszyć, a o zabłądzenie tutaj łatwo. Tereny tutaj mają 11km szerokości. Tak, 11 kilometrów!
Wjechałem w te obszerne tereny. Z reguły jest tutaj szeroka, ubita droga. Teraz tylko wąska ścieżka zrobiona przez patrol. Która i tak za chwilę przestała istnieć, bo każdy pojechał sobie w swoim kierunku. Ja też skręciłem w prawo w dół i zacząłem z wielką radością uprawiać białe szaleństwo w pięknym puchu.
Było cudnie. Piękne tereny, brak ludzi i dużo śniegu. Czego narciarz chce od życia więcej. Zjechałem dwa razy. Zaczęło się więcej ludzi pojawiać, więc postanowiłem dalej wyszukiwać pustych terenów. Pojechałem do Mongolia Bowl.
Tutaj już nawet śladów patrolu nie było. Zero ludzi i tylko piękny dziewiczy, nieubity śnieg.
Wyciąg niestety nie działał, ale w sumie to nie było znaczenia. Trochę znam ten rejon i wiem jak się tutaj poruszać.
Następne jakieś 10 minut było odlotowe. Nietknięte rejony w pięknym puchu i cudownym terenie. Nie za stromo, nie za płasko - tak w sam raz!
Niestety ze względu że wyciąg nie działał to koniec tego rejonu musiałem jechać po płaskim. Nie było to łatwe w tym głębokim śniegu, ale w tak pięknych rejonach nie zważa się na trudności.
Wróciłem tu jeszcze raz później, ale już niestety było trochę ludzi i śnieg lekko rozjeżdżony. Dalej super, ale nie tak jak koło południa.
Ostatni rejon jaki odwiedziłem w ten dzień to Blue Sky Basin. Idealne na zakończenie dnia.
Co prawda ludzi tu już było sporo, ale nadal można było znaleźć nierozjeżdżone tereny.
Wystarczy trochę odjechać od wyciągów czy głównych tras i już można się świetnie bawić. Widoczność się znacznie poprawiła, więc bezpieczniej można było zapuszczać się w głębsze rejony bez obawy o pobłądzenie.
Był to już niestety mój ostatni dzień na nartach na tym wyjeździe (i pewnie w sezonie) więc oczywiście mimo wielkiego zmęczenia jeździłem do samego końca. Odpoczynek dopiero miałem w naszym ulubionym barze „U Niemca” (Pepi’s) gdzie Ilonka już oczywiście trzymała miejsce przy barze.
Fajnej się siedziało i opowiadało przygody całego dnia, ale za długo nie można było siedzieć, bo na dzisiaj na pożegnanie mieliśmy w planie kolację w słynnym hotelu Sonnenalp. Większość wieczorów albo gotowaliśmy w domu, albo jadaliśmy w barach, więc na koniec można było poszaleć.
Warto było! Restauracja w stylu szwajcarskim z pysznym jedzeniem i dobrymi winkami. Oj siedzieliśmy tam dobrą „chwilkę” wspominając cały ten wspaniały wyjazd i planując oczywiście następne. Raclette na środku stołu opiekał mięska , warzywa i sery, Sommelier ciągle donosił nowe, coraz to ciekawsze wina, a nam się buzie nie zamykały od opowieści i śmiechu …..
Niestety był to już mój ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Ja wiem, że resorty będą jeszcze czynne spokojnie miesiąc czy dwa, ale niestety jakoś czasu nie ma, a poza tym trzeba się przygotowywać do większej wyprawy w drugiej połowie maja.
Zdrówko!
Nie wiem też kiedy następny raz odwiedzę Vail. Na następne parę sezonów postanowiłem zmienić mój bilet narciarski z Epic na Ikon. Vail niestety nie jest na Ikon, więc trzeba pożegnać się z tymi pięknymi górami na jakiś czas. Natomiast na Ikon też jest „parę” ciekawych górek. Big Sky, Jackson Hole, A Basin, Alta…. nie wspominając już oczywiście o Europie, Ameryce Południowej czy Japonii.
Do następnego!
2025.03.07-08 - Whistler, CA (dzień 7-8)
Wakacje dobiegają końca. Cały tydzień pracowałam i tylko około 14-15 wychodziłam i spacerowałam po okolicznych terenach. Whistler zaplusowało mi ilością tras rowerowych, które ciągną się w nieskończoność i prowadzą nad bardzo fajne jeziora.
Większość jednak tych terenów jest płaska i o ile kroki i kilometry można zrobić to jednak zmęczenie nie jest duże. Piątek miałam wolny więc chciałam sobie zrobić jakiś spacerek bardziej w górę.
Darek jeżdżąc wypatrzył dla mnie trasę. Ogólnie Whistler nie pozwala na uphill traffic czyli chodzenie po trasach narciarskich jak są czynne, ale Darek wynalazł jedną trasę którą wygląda że mogę iść. Dokąd dojdę to się okaże ale najważniejsze że będzie do góry.
Trasa wychodzi z połączenia z trasą narciarską ale szybko odbija w bok i lasami i zig-zakami prowadzi do samej góry. Szczerze to nie wiedziałam gdzie idę ale trasa była ładnie oznaczona więc dreptałam.
Jakoś tu w Whistler aplikacja All Trails się mało przyjęła i wielu tras nie ma więc w ogóle nie miałam pojęcia gdzie dojdę….ale to o drogę chodzi a nie cel. Ustaliłam sobie godzinę o której zawrócę, żeby mniej więcej na czwartą popołudniu zejść spowrotem do bazy. Wg. mapy trasa wyglądała na długą więc raczej nie planowałam że dojdę do końca….bo w sumie jak raz się wejdzie w te góry to można iść dniami.
Co jakiś czas tylko wysylalam Darkowi pinezki gdzie jestem, tak dla bezpieczeństwa i widziałam, że zbliżam się do resortu. Zdziwiłam się jednak jak trasa i oznaczenia poprowadziły mnie tak że wyszłam na trasę narciarską. Tu dopiero założyłam raki. Po trasach narciarskich nie bardzo mogę chodzić ale szybko znalazłam kontynuację tarasy w lesie. Tylko, że tu się już trochę skomplikowało bo nie było oznaczeń a ślady nawet jak były to rozjeżdżone przez narciarzy. I tu właśnie zawróciłam bo pchanie się w las bez trasy i oznaczeń pewnie nie było najlepszym pomysłem.
Wracałam tą samą trasą co wyszłam ale chyba gdzieś źle skręciłam bo trasa była stromsza, gorzej przygotowana i bardziej przypominała Adirondack a nie słynne West Coast.
Zejście poszło sprawnie i w miarę wcześnie byłam na dole. Miałam mały niedosyt więc zamiast w lewo poszłam w prawo zobaczyć gdzie tam idzie trasa.
Niestety kolejny zonk. Na dole w Whistler jest mało śniegu ale nadal tereny które są przeznaczone na narty biegowe są ogrodzone i nawet nie można przejść lasem. Ehh… No nic wróciłam więc do miasteczka do swoich tras rowerowych, pobiegałam trochę po nich ale zbliżała się czwarta… a czwarta oznacza Après Ski!
Na pożegnalną kolację i drinka wybraliśmy Mallard Lounge. Znajduje się on w Fairmont Hotelu a że w Fairmont wszystko jest fajne to i knajpka była idealna. Taka bardziej poważna ale z muzyką na żywo. Z lepszymi drinkami i pysznym jedzeniem a wszystko nawet nie takie drogie. Super siedziało się, słuchało muzyczki i zamawiało kolejne winka czy whiskey ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy i wakacje też musiały kiedyś dobiec końca.
W sobotę już wylatywaliśmy. Dawno, bardzo dawno nie lecieliśmy samolotem zwanym red-eye. Czyli samolotem który z zachodniego wybrzeża na wschodnie leci nocą. Darek ostatnio stwierdził oczywistą rzecz, że przecież każdy lot do Europy jest red-eye więc to nie do końca prawda, że dawno go nie braliśmy. W sumie racja. Po Stanach jednak red-eye nie cieszy się najlepszą opinią. My mieliśmy jednak dobrą okazję na bilety klasy biznesowej i zdecydowaliśmy się zobaczyć co z tego wyjdzie. Szczerze nie było najgorzej.
Zanim jednak dotarliśmy na lotnisko to cały dzień mieliśmy przed sobą. Koło 10 rano wyjechaliśmy z tej pięknej śnieżnej krainy. Tak śnieżnej bo w końcu Whistler dostało śnieg. I to dużo śniegu. Szkoda, że dopiero teraz. Darek nie mógł tego przeboleć ale tak niestety bywa, że ze śniegiem nigdy nie wiadomo i czasem ma się wiosenne warunki a czasem super śnieżek.
Jak wyjechaliśmy z gór na niziny to śnieg zmienił się w deszcz więc nie za bardzo pogoda aby coś zwiedzać w Vancouver czy Seattle. Jedna atrakcja jednak nie wymagała dobrej pogody więc bez większego oporu większości została zatwierdzona. Sushi Hil…
Vancouver słynie z sushi… dlaczego? Ma blisko Pacyfik który ma więcej ryb jak tuńczyk czy łosoś dziko łowiony. Atlantyk też ma ciekawe ryby ale te główne, najsmaczniejsze są właśnie w Pacyfiku. Do tego w Vancouver osiedliło się bardzo dużo emigracji z Azji. Łatwy dostęp do ryb, i utalentowani szefowie kuchni to podstawa sukcesu. Seattle czy New York też mają dostęp do dobrych ryb ale sushi w tych miastach jest bardziej skierowane na bardzo znanych szefów kuchni i ekskluzywne restauracje. W Vancouver podobno nawet mała restauracja będzie serwować pyszności.
Skoro przejeżdżaliśmy przez Vancouver i mieliśmy troszkę czasu do zabicia to lunch w susharni był wskazany. Restauracja była bardzo mała, kameralna i przepyszna. Czy była z tych małych lokalnych… ciężko powiedzieć. Trafiłam na nią jak pewna aktorka (Alexandra Breckenridge) poleciła ją na swoim Instagramie. Cóż… było przepysznie. Do dziś mi ślinka leci jak sobie przypomnę tamtą ucztę. Naprawdę niebo w gębie.
Niestety sushi było ostatnim fajnym punktem wakacji. Potem to już tylko czekała nas kolejka na granicy, lotnisko, i długi lot powrotny. Ale warto było, kolejne cudowne wakacje, w pięknej okolicy, z pysznym jedzonkiem no i co najważniejsze wybornym towarzystwem! Do następnego!
2025.03.02-07 Whistler, CA (dzień 2-7)
Whistler, największy resort narciarski na kontynencie amerykańskim był odwiedzony przeze mnie trzy razy. Ostatni raz było to 7 lat temu, więc już się wystarczająco za nim stęskniłem. A jest za czym!
Praktycznie nielimitowana ilość i jakość terenów, dobry system wyciągów, cudowne widoki i wioska narciarska w alpejskim stylu gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Zwłaszcza po ostatnim wyjeździe do Utah gdzie trzeba było szukać miejsca na après-ski i na rozrabianie.
Whistler jest tak wielkie, że przez tydzień zaawansowany narciarz będzie miał co robić. Dwie oddzielne góry, trzy wioski narciarskie, niezliczona ilość otwartych terenów, lasów i dużo obszarów, że trzeba pomyśleć jak tu zjechać spokojnie zadowoli nawet wybrednych narciarzy.
Początkujący narciarze niech sobie pozjeżdżają na innych górkach i przyjadą tutaj jak już będą mogli w pełni wykorzystać ten ogrom.
Czy Whistler ma wady? Pewnie, że ma. Kto ich nie ma….
Jedną z nich jest położenie. Wydawało by się, że jest położone idealnie, tak? W przepięknym górzystym terenie Brytyjskiej Kolumbii, nie za wysoko (nie ma problemu z aklimatyzacją), blisko oceanu (dużo śniegu), z dala od wielkich miast (mniej ludzi), niska granica lasu (otwarte tereny)…..
Czy to są wady czy zalety? Zależy jak na to patrzeć.
Po pierwsze położenie. Whistler jest nisko położone. Zaledwie 650 metrów n.p.m. Jest to plus jeśli chodzi o aklimatyzację, ale niestety minus jeśli chodzi o pogodę. W wiosce często pada deszcz albo sypie ciężki i mokry śnieg. Wiadomo, dużo terenów znajduje się znacznie wyżej (2,000m) gdzie jest piękna zima, ale żeby się tam dostać to nieraz można zmoknąć.
Śnieg też nie jest idealny. Dzięki sąsiadującemu obok Oceanu Spokojnemu tutaj dużo sypie. Jakieś 8-10 metrów w sezonie. Śnieg nie jest taki lekki, suchy i puszysty jak np. w Kolorado czy Utah, gdzie góry są otoczone pustyniami. Tutaj często puch jest ciężki i mokry co utrudnia zabawy na nieubijanych trasach.
Whistler został kupiony przez resort narciarski Vail. Co za tym idzie? Ściągnął dużo narciarzy którzy tak jak ja, mają sezonowy bilet do Vail. Dzięki temu jeździsz za darmo w Whistler. Co za tym idzie, dużo ludzi, czyli oczywiście kolejki do wyciągów i na trasach. Na „szczęście” nie mieliśmy puszystych dni, więc nie było tłumów.
Wystarczy tego narzekania. Przecież narciarstwo nie ma żadnych wad, prawda?
Przyjechaliśmy tu na tydzień z naszymi dobrymi znajomymi ze Stanów. Miejmy nadzieję, że warunki i pogoda nam dopisze. Z pogodą bywało różnie. Od deszczu na dole do wspaniałego słoneczka wyżej. Od gęstej mgły do intensywnych opadów śniegu
Jeśli chodzi o wiatr to raczej mieliśmy szczęście. Ogólnie to nie wiało. A może tutaj ostro zawiewać. Przy większym wietrze dla bezpieczeństwa wszystkie górne wyciągi są zamykane i wszyscy muszą jeździć na dole i w tłoku.
Co do jakości śniegu to nie mieliśmy 100% szczęścia. Praktycznie prawie wszystko było otwarte, ale tereny niestety nie były pokryte fajną i grubą warstwą puchu. Przed naszym przyjazdem padał tutaj deszcz. Niestety linia zamarzania była dość wysoko. Prawie w rejonach szczytów. Większość terenów zostało pokryte warstwą mokrego śniegu, która potem zamarzła.
Powstała sporej grubości twarda skorupa, która utrudniała zakręcanie, zwłaszcza na stromych odcinkach. Na trasach ratraki wykonały kawał dobrej roboty i to wszystko zmieliły, natomiast większość terenu jest poza trasami a tam było mniej ciekawie. Bo przecież nie jedziesz w takie góry żeby cały czas po trasach jeździć.
W lasach było troszkę lepiej. Widocznie drzewa ochroniły śnieg przed opadami deszczu. Nadal było twardo, ale znośnie.
Gdzieś w połowie tygodnia przyszedł śnieg. Nie za wiele, jakieś 10cm puszku. Znacznie to poprawiło warunki. Odrazu więcej ludzi pojawiło się w górach. Zwłaszcza lokalnych, spragnionych lepszych warunków. Nie było tak źle i dalej bez większych kolejek można było jeździć.
Przy takich ogromnych terenach ludzie się szybko rozjeżdżają i prawie ich nie widać. Dwa wielkie rejony są popularne w takie dni. Harmony i Symphony.
Potężne doliny z praktycznie niograniczonymi terenami. W wyższych partiach trochę stromiej i skaliście, niżej płaściej i szeroko, a na dole wspaniałe lasy. Można tutaj spędzić cały dzień i się nie nudzić.
Oczywiście są możliwości podchodzenia wyżej i wyszukiwania dodatkowych terenów do unikatowych zjazdów. A dla naprawdę doświadczonych i wiedzących co nieco o zimowych górskich podróżach można wyjść z resortu i udać się w nieznane. Ilość śladów na śniegu pokazuje, że takich śmiałków jest trochę. Musisz być naprawdę świetnie przygotowany i idealnie znać teren. Zimowe podróżowanie po lodowcach nie należy do łatwych i bezpiecznych.
Resort składa się z dwóch gór: Whistler Mountain i Blackcomb i przypomina literę „V”
Połączone są w dwóch miejscach. Na dole mają wspólne bazy i wysoko w górach kolejkę linową Peak2Peak.
Ta kolejka to niezły wyczyn inżynieryjny. Została zbudowana w 2008. Długość to prawie 5km, odcinek bez podpór wynosi 3km. Prędkość to 7m/s, co pozwala pokonać cały odcinek w 12 minut. W najwyższym etapie przejazdu znajdujesz się prawie pół kilometra nad ziemią.
Niektórzy narciarze preferują Whistler a inni Blackcomb. Ja nie mam preferencji. Lubię tam gdzie jest lepszy śnieg i wszystko otwarte. Tu i tu można świetnie pojeździć. Kiedyś to trzeba było zjeżdżać na sam dół żeby zmienić góry. To trwało jakąś godzinę. Teraz kolejką w kilkanaście minut można to zrobić. Można sobie wygodnie usiąść i wykorzystać ten czas na odpoczynek, posiłek czy uzupełnienie płynów.
Tak jak pisałem wcześniej góra Whistler posiada świetne tereny jak Harmony czy Symphony. Blackcomb też ma super rejony jak 7th Heaven czy Blackcomb Glacier.
Wielkie obszary z nielimitowanymi możliwościami. Niestety nie wykorzystaliśmy pełnego potencjału tych rejonów. Na 7th Heaven było za mało śniegu i za twardo. Nie było za wiele przyjemności zjeżdżać zmarzniętymi stromymi ścianami.
Na Blackcomb Glacier jest większy problem. Lodowiec się zmniejsza i niestety ten rejon może być już zamknięty na stałe. Żeby tam się dostać trzeba wyjechać orczykiem który niestety jest zamknięty. Lodowiec się skurczył i powstały wielkie szczeliny, które są za duże i niebezpieczne.
Część ludzi podchodzi do góry (jakieś 45 minut) i zjeżdża z drugiej strony lodowca. Nawet myśleliśmy o tym, ale po rozmowie z patrolem zrezygnowaliśmy z pomysłu. Mówił, że spacerek do góry jest ok ale zjazd z drugiej strony nie jest taki idealny jak był lata temu (siedem lat temu tam jeździłem). Lodowiec się skurczył i wyjście na niego już nie jest takie łatwe. Po drugie jest mało śniegu i jest gruba skorupa co niestety nie daje dużo przyjemności z jazdy. Miejmy nadzieję, że za parę lat jak znowu odwiedzę te rejony będzie znacznie lepiej ze śniegiem.
Oczywiście jest wiele innych terenów, które staraliśmy się często odwiedzać. Przy złej pogodzie czy nie najlepszej widoczności polecam rejon Crystal Ridge. Wiele długich niebieskich tras do carvingu, czy czarnych do lepszej zabawy jak ci jest zimno.
Tak jak pisałem wcześniej, jest tu gdzie jeździć. Dobry narciarz na pewno przez tydzień nie będzie się nudził. Warunkiem idealnej zabawy jest niestety dobra i śnieżna zima. Mieliśmy ok zimę, ale mógł by być lepszy śnieg. Miejmy nadzieję, że następnym razem spadnie jakiś metr śniegu i będzie super zabawa.
Oczywiście ostry śnieg zaczął sypać w dniu wyjazdu. Sypało ostro, nawet na dole sypał śnieg a nie padał deszcz. W ciągu 48 godzin spadło go 1.20 metra! Szkoda, że musieliśmy wyjeżdżać bo zapowiadały się cudowne warunki.
Ponoć kolejki do wyciągów robiły się strasznie długie. Ludzie pisali, że nawet i godzinę stali żeby wyjechać w góry. Czyli dużo śniegu też nie dobrze. Ach ci narciarze, ciężko im dogodzić…
2025.03.02 Whistler, CA (dzień 2)
Jak to w życiu bywa z przyjaciółmi zawsze brakuje czasu żeby się nagadać. Zwłaszcza jak ostatni raz widzieliśmy się ponad 3 miesiące temu. Dlatego dziś jakoś tak nie chciało się wstawać za wcześnie. Ale jak już się wybraliśmy to trzeba było iść na jakiś spacerek do lasu.
Lost Lake (zaginione jezioro) wydawało się być idealną opcją. Szlak na trochę ponad godzinę ale z możliwością pójścia dalej i głębiej w las. Super! Tak więc jako dwie nie narciarki poszłyśmy na spacer.
Zaczęło się super, szeroka trasa pół chodnik, pół trasa rowerowa, prawie spod domu zaprowadziła nas na początek szlaku. A tu zdziwko. Płacić trzeba. Ehh…nie lubie tego. W lecie jest tu normalny szlak, w zimie robią tu narty biegowe i przez to trzeba płacić. Zrobili nam “łaskę” że za pół ceny mogłyśmy wejść. Nadal $5 od osoby trzeba było zapłacić. Hmmm … średnio się to opłaca. Później wynajdywałam dużo innych fajnych tras, dłuższych i nas ładniejsze jeziora.
Obniżkę na wejściówkę dostałyśmy blze względu na brak śniegu. No i rzeczywiście, na trasie w lesie nie wiele go było. Dopiero nad jeziorem poczułyśmy prawdziwą zimę.
Pomimo, że w miasteczku temperatury dość na plusie to jezioro jednak było jeszcze zamrożone. W nocy przymrozki są to pewnie mu pomagają zachowac stan skupienia stały.
Chciałyśmy obejść jezioro wokół tak jak pokazywała aplikacja All Trails ale niestety aby to zrobić musiałyśmy wejść na nartostradę z której to szybko nas przegonili. No cóż grzecznie więc wróciłyśmy na nasz szlak i spowrotem pod domek. To był taki miły spacerek na przewietrzenie mózgu, nie dosyt jednak był więc po zostawieniu raków w domku ruszyłam bardzo okrężną drogą do miasteczka.
Resort narciarski Whistler tak naprawdę składa się z dwóch resortów które się połączyły. Dzięki temu, że zaczynały jako dwa odrębne to sa dwie wioski, Whistler i Blackcomb. My tym razem śpimy w Blackcomb, ale do Whistler prostą drogą mamy ok 10 min więc rzut beretem.
No chyba że się za wiewiórkami goni to jest dalej. Whistler ma też niesamowicie rozwinięte trasy rowerowe po ktorych można spacerować. Cudo. Czyli przez kolejne dni po pracy będę słuchać książek i spacerować. Zdecydowanie jest gdzie.
Póki co dobiegała czwarta po południu a to oznacza, apres-ski. Darek przygotował się wcześniej nie tylko z tras narciarskich ale też wybrał wodopoje….dzis padło na Garibaldi Lift Co. Bar & Grill. Mieliśmy wejść na hamburgera i piwko ale się załapaliśmy na muzykę na żywo i pokaż Icen& Fire (lód i ogień). Takim oto sposobem imprezka się rozkręciła i nawet młodzież się dobrze bawiła pomimo, że ze staruchami.
Pokaz Ice & Fire jest przez całą zimę co niedzielę. Przez ognisty okrąg załoga resortu skacze pokazując swoje umiejętności i dobrze się bawiąc. Do tego muzyka, efekty dźwiękowe i pirotechniczne i zabawa gwarantowana. A na koniec nie może być inaczej…. Sztuczne ognie.
My z Darkiem widzieliśmy to 7 lat temu ale i tak chętnie oglądaliśmy. Byliśmy tylko przekonani, że to w Soboty tylko jest i nawet się martwiliśmy, że się nie złapiemy a tu taka niespodzianka.
Darek jako najbardziej cool wujek na świecie oczywiście do końca był w butach narciarskich i uczył młodzież co to znaczy apres-ski. No i dobrze, niech się uczą od najlepszego.
A jak się zastanawiacie jak po tak intensywnym wieczorze wróciliśmy do domu to pamiętajcie…sowa was zawsze doprowadzi do domu.
2025.03.01 Seattle, WA (dzień 1)
Jeden wyjazd na narty sami, jeden z przyjaciółmi i jeden z rodzinką…równowaga musi być. Po Park City w którym byliśmy w styczniu przyszedł czas na kolejne piękne górki na zachodnim wybrzeżu. Tym razem padło na Whistler. Ostatni raz byliśmy tam w 2018 roku i było super…nie oczekujemy niczego innego!
W piątek wieczorem opuściliśmy naszą metropolię i polecieliśmy do Seattle. Tam przespaliśmy się przy lotnisku i w sobotę z samego rana mogliśmy oficjalnie rozpocząć wakacje. A co nas przywitało? Oczywiście że mglisty poranek, w Seattle nie mogło być inaczej.
Z Seattle do Whistler jest trochę ponad 4h jazdy samochodem. Do tego granicę trzeba przejechać więc trzeba doliczyć dodatkowy czas. Trochę późno bylibyśmy w Whistler więc zaczęliśmy rozmyślać co fajnego można zobaczyć w okolicy. Darek rozważał Stevens pass ale internet go zniechęcił jak wyczytał że przy wyjeździe z resortu zawsze są korki bo droga wąska a wszyscy wyjeżdżają o tej samej porze.
Szybko jednak pojawiła się inna opcja. Woodinville Destylarnia. Darek bardzo lubi i sprzedaje ich produkty, a akurat główny manager był nie dawno w Corkery i od słowa do słowa doszło do zaproszenia. My nie pogardzany takich zaproszeń i chętnie skorzystaliśmy.
Wycieczka była przednia. Jon opowiadał z pasją o Woodinville, jego karierze w biznesie i innych ciekawostkach. O produkcji whiskey się aż tak nie rozgadywał bo na tym etapie to i my już wiemy, że burbon to kukurydza, jęczmień i czasem żyto. A jak pije się whiskey zwaną rye…to żyto zastępuje kukurydzę w całości. Wiemy też żeby burbon był burbonem to musi mieć 51% (co najmniej) kukurydzy.
Nie wiedzieliśmy jednak (albo przynajmniej ja nie wiedziałam), że Woodinville Distillery stosuje zarówno tradycyjne alembiki (pot stills), jak i kolumny destylacyjne (column stills) w procesie produkcji whiskey. Alembiki są używane do destylacji wsadowej, co pozwala na większą kontrolę nad smakiem i aromatem destylatu. Dzięki miedzianej konstrukcji alembików, usuwane są związki siarki, co przyczynia się do uzyskania gładkości i bogactwa smaku.
Kolumny destylacyjne, z kolei, umożliwiają ciągłą destylację, co zwiększa efektywność produkcji i pozwala na uzyskanie wyższych stężeń alkoholu. Dzięki zastosowaniu obu metod, Woodinville Distillery może tworzyć whiskey o złożonym profilu smakowym, łącząc tradycję z nowoczesnymi technologiami.
Brzmi to poważnie…no tak, bo wyrób whiskey to poważna sprawa. Ale prawda jest taka, że nie ważne jak to robią ale jako rezultat jest. A rezultat jest przedni…
Możemy potwierdzić, że efekt końcowy jest bardzo dobry. Co prawda większość testowaliśmy tylko w bardzo małych ilościach ale Jon, rozumiejąc, że przed nami jeszcze długa droga zaproponował, żebyśmy sobie sami polali na co mamy ochotę, zapakowali jak fachowi producenci i wzięli ze sobą aby spróbować wieczorem na spokojnie.
Co za doświadczenie…wow… po Szampanii, a teraz Woodinville to ja już nie chcę chodzić na wycieczki incognito. Trzeba korzystać z przywilejów jakie praca daje.
Ta cała szarówka z rana w południe już całkowicie zniknęła a o drugiej popołudniu to już spokojnie można było chodzić w krótkim rękawie i siedzieć na zewnątrz.
Obok Destylarni była bardzo fajnie wyglądająca restauracja. Zresztą też bardzo polecana. Bez zastanowienia poszliśmy tam na lunch. Pyszny wybór…a jeszcze lepiej nam smakowało jak się okazało, że rachunek zapłacony z góry…wow…dziękujemy Woodinville! I tym oto sposobem High West stracił małego klienta (mnie) a Woodinville zyskał. Wiem, że moje odejście od High West nie zmieni nic w ich życiu bo moja konsumpcja to ok. jedna butelka na rok. Ale mam nadzieję, ze Darek będzie polecał Woodinville jeszcze bardziej i jak przyjedziemy tu znów za jakiś czas to pochwalą się, że ich produkcji zwiększyła się z 70tys skrzynek do 100tys. Tego im życzę bo zasługują.
Fajnie się siedziało i pogoda w Seattle też nie zachęcała do opuszczenia tego rejonu, ale górki czekają i trzeba w końcu przekroczyć tą granicę.
Na granicy poszło w miarę sprawnie. Niestety w Vancouver było gorzej. Musieliśmy wjechać do miasta po jakieś zakupy. Jakoś nie lubimy ryb czy ogólnie jeżdżenia z takich przy autostradowych supermarketów. Znaleźliśmy fajny sklep z rybkami i postanowiliśmy się zaopatrzyć co by parę kolacji zrobić w domku.
Niestety korki w Vancouver są masakra. Całe zakupy zajęły nam ok 2h ale 1.5h to stanie w korkach albo przepychanie się przez miasto. Vancouver ma chyba najgorzej zsynchronizowane światła jakie w życiu widziałam.
Z Vancouver do Whistler mieliśmy około 2h jazdy. Niestety to już pokonaliśmy głównie po ciemku. W międzyczasie, nasi przyjaciele też wylądowali i zaczęli nas gonić…i udało im się nawet. Dojechali do domku 15 min po nas. Idealnie na degustację prezentów z Woodinville, które w końcu Darek mógł pić i nie wypluwać.
2025.01.17-19 Park City & Salt Lake City, UT (3)
W Park City byłam drugi raz w życiu i muszę przyznać że tym razem zaskoczyło mnie pozytywnie, głównie jeśli chodzi o szlaki i parki dla nie narciarzy.
Większość dni pracowałam bo pomimo nie limitowanego urlopu trzeba znać granice rozsądku i wiedzieć gdzie jest limit. Jednak praca wg wschodnich godzin, będąc na zachodzie jest super i można już o 2-3 popołudniu cieszyć się górskim klimatem.
Ze szczytów zrobiłam Quarry Peak. Bardzo fajny szlak. Spacerek na jakieś 2-2.5h ale do góry z pięknymi widokami na resort. Poza okolicznymi szczytami jest tu dużo parków i tras dla narciarzy biegowych. Jest też park który powstał po przerobieniu byłej trakcji kolejowej. Park City bowiem jest kolejnym miastem powstałym w gorączce złota. A jak gorączka złota to i kolej musi być. Tak, że się nie nudziłam i robiłam kilometry, rzadko idąc ulicą czy chodnikiem.
Samo miasteczko Park City mnie nie powaliło. Tak jak Darek pisał przez te ich prawa odnośnie alkoholu nie ma za bardzo fajnych knajpek, bo albo nastawiają się na picie i wtedy mają beznadziejne jedzenie, albo nastawiają się na jedzenie ale to mają już stoły jak w jakiś stołówkach. Jest parę bardzo fancy restauracji ale niestety nie ma nic pośrodku. Takiego średnio drogiego z fajnym klimatem.
Tak więc klimat postanowiliśmy znaleźć w Salt Lake City. Z Park City do SLC jest 30-45 min. Rzut beretem jak to się mówi. W Sobotę musieliśmy opuścić nasze mieszkanko dość wcześnie, a że Darka pas na narty nie działał w sobotę (MLK Day) to postanowiliśmy spędzić czas razem i pozwiedzać okolicę.
W okolicy Park City jest destylarnia whiskey, High West. Bardzo lubimy ich wyroby. Jest to whiskey która nauczyła mnie pić ten rodzaj alkoholu. Postanowiliśmy więc odwiedzić ich główną siedzibę i zobaczyć jak produkują ten złoty trunek.
Destylarnia położona jest na ranczo i z parkingu trzeba pokonać kawałek do góry. Na szczęście są małe autobusiki co wywożą ludzi do góry i nie ma korków na tej wąskiej krętej drodze.
Darek ma trochę produktów High West w sklepie ale nie wszystkie bo nie wszystkie można kupić poza Utah. Destylarnia ma też bardzo dobre jedzenie więc lunch z whiskey był bardzo dobrym pomysłem. I właśnie takie miejsca lubimy najbardziej, pyszne jedzenie i picie ale bez tak zwanych białych obrusów.
Mi najbardziej smakował Prisoners Share ale co się dziwić….podobno jedno z top 3 w ich kolekcji.
Po lunchu pozwiedzaliśmy trochę okolicę. Widok mają super, to im trzeba przyznać.
W słoneczku było super ciepło więc nawet nie chciało się wracać, natomiast z cienia człowiek od razu uciekał do słoneczka. Pochodziliśmy troszkę po okolicy i postanowiliśmy wracać. Chcieliśmy jeszcze troszkę pozwiedzać Salt Lake City.
Salt Lake City leży u podnóża gór i ogólnie jest dość przyjemnym miastem. Ostatni raz byliśmy tam w 2018 roku. Wtedy ja zwiedzałam trochę miasto i dokarmiałam bezdomnych. Natomiast Darek dolatywał trochę później. Tym razem Darek chciał się przejść, może nie do końca dokarmiać bezdomnych ale zobaczyć trochę miasto. Ja też w sumie byłam ciekawa jak bardzo się zmieniło.
Hotel mamy w centrum więc mogliśmy spokojnie odstawić auto i zrobić sobie kółeczko po mieście. Podeszliśmy pod ich słynną katedrę ale była cała zagrodzona i w remoncie więc poszliśmy dalej aż doszliśmy do potężnego budynku z napisem Union Pacific Railroad. Coś z tym Union Pacific mam… i zaczęłam obfotografowywać budynek na całego.
Dopiero po paru minutach olśniło mnie, że to jest przecież hotel i to sieci Marriott. Jak Darek usłyszał, że hotel i że Marriott to stwierdził, że na pewno mają tam bar i na pewno chcemy się ogrzać.
No i było wszytko… dworzec główny przerobili na recepcję hotelu z barem. Pokoje hotelowe znajdują się w dobudowanej części ale oczywiście są połączone z recepcją. Milionowy koncept ale bardzo fajny. Niestety miliony te muszą się zwrócić więc i noc w hotelu do tanich nie należy. Dlatego my tu nie śpimy.
Po zagrzaniu się ruszyliśmy dalej w kierunku graffiti. W sumie to graffiti było tylko takim punktem żeby jakoś wyznaczyć naszą trasę spacerową. W Salt Lake City nie bardzo jest co zwiedzać ale jest to przyjemne miasto, zresztą które miasto nie jest przyjemne jak się z chodnika widzi górki.
Bezdomnych też niestety trochę mają. Już za pierwszym razem zapadli oni mi w pamięć a teraz tylko utrwalili się. Na szczęście skupiają się w swoich grupkach i parkach i tak jak my nie chcemy być zaczepani tak samo oni. Widać też że SLC się rozrasta bo powstają nowe mieszkalne osiedla, browary i restauracje.
Odwiedziliśmy browar Level Crossing, pyszne piwko mają, ale nie siedzieliśmy długo bo się ściemniało a my głodni się robiliśmy. Kolejne cudowne wakacje postanowiliśmy zakończyć dobrym amerykańskim stekiem… Niestety musiały być sieciówki jak Ruth Chriss czy Capital Grill. Postawiliśmy na Capital i był to pyszny wybór.
Na szczęście do restauracji nie mieliśmy daleko bo mrozik był. Jakby nie patrzeć to zima jest. Może śniegu nie widać ale temperatury dość niskie są. Pod hotelem mamy lodowisko ale my jednak woleliśmy oglądać ludzików z okien ciepłego hotelu.
I to już koniec… w niedzielę dość rano mieliśmy samolot do NY. Tak rano, że śniadanie musieliśmy jeść na lotnisku a nie w hotelu… dobrze, że są lounge… Lot minął na szczęście spokojnie i bez opóźnień.
2025.01.12-17 Park City, UT (2)
Poniedziałek, z reguły nie jest to najlepszy dzień tygodnia. Chyba, że się jest na tygodniowych wakacjach i właśnie się wyrusza w nieznane tereny w góry.
Dzisiaj i parę następnych dni postanowiłem spędzić w Canyons. Jest to sąsiedni resort połączony wyciągami.
Z Park City wystarczy wziąć dwa wyciągi, następnie przesiąść się do gondoli i już się wysiada w Canyons. Coś jak w alpejskich resortach. Podróżujesz górami z wioski do wioski.
Canyons jest bardziej rozłożyste niż Park City. Posiada 5 szczytów i wiele ciekawych terenów. Oczywiście poza terenami większość narciarzy przyciągają tu inne rzeczy. Domy! Tak, wypasione chaty, które aż podchodzą pod szczyty.
Niewiele jest takich miejsc w Stanach, gdzie luksusowe domy położone są aż w tak pięknych i niedostępnych terenach. A zarazem normalny człowiek może koło nich przejeżdżać na nartach. Znajdują się wysoko w górach z prywatnymi trasami narciarskimi prowadzącymi do tych rezydencji.
Osiedle posiada 274 domów. Wszystkie są ogromne z wieloma sypialniami, łazienkami i ogromnymi tarasami. Ponoć najtańszy kosztuje 10 milionów dolarów. Większość właścicieli to są potężne korporacje, chociaż znajdują się też bogaci prywatni właściciele jak Taylor Swift, Demi Moore, Larry King, Michael Jordan….
Najgorsze jest to, że większość tych domów jest pusta. Jadąc tymi trasami czy wyciągami można je obserwować i „zaglądać” do ogródka. Ciemne, puste, zasypane śniegiem i brak samochodów pod domem. Przykre, że tak piękne rezydencje stoją puste, ale pewnie ci miliarderzy mają wiele takich domów po świecie i w każdym muszą chwile pomieszkać. Chociaż i tak większość czasu pewnie spędzają w hotelach.
Oczywiście nie przyjechałem tu oglądać domy, a wyjeździć się na nartach. Prawie wszystko jest otwarte, więc bez kolejek można się świetnie bawić.
Canyons jest tak duże, że potrzebujesz z godzinę żeby się przedostać z jednego końca do drugiego. Oczywiście zajmuje to znacznie więcej, bo po drodze znajdujesz tyle ciekawych terenów, że chcesz nimi zjechać i je pozwiedzać. Czasami “niestety” trzeba też podejść kawałeczek.
Dobrze jest mieć plan jakie rejony i w które dni odwiedzać żeby te ogromne połacie gór ciekawie zwiedzić, z zarazem się nie powtarzać.
Plan planem a i tak czasami się wjedzie w jakiś rejon i tak jest pięknie, że trzeba tu więcej czasu spędzić i paroma innymi trasami zjechać. Ale na szczęście nic nie robimy tu na wyścigi tylko dla przyjemności, więc plany można modyfikować w ciągu dnia.
Tak też robiłem. Jak coś było bardzo interesujące to zostawałem w tym rejonie i lepiej go zwiedzałem. Albo po prostu robiłem sobie dłuższą przerwę na lunch i wygrzewałem się w słonecznym Utah.
Większość dni miałem słoneczną pogodę i bez wiatru. W związku z tym wszystkie przerwy robiłem w górach na świeżym powietrzu z pięknymi widokami. Znacznie to preferuje niż zatłoczone bazy z drogim jedzeniem i piciem. Wszystko co potrzebuję mam w plecaku.
Après ski to inna sprawa. W górach w styczniu jak tylko zajdzie słońce to robi się zimno i dalsze przebywanie na zewnątrz już nie sprawia tyle przyjemności. Ale Ilonka zawsze coś fajnego wyszukiwała na ogrzanie się. Można było się czasami przyjemnie zasiedzieć.
Chociaż powiem Wam, że w stanie Utah to nie jest takie proste. Mają tutaj trochę zacofane przepisy. Jak się nie udało nigdzie w bazie spotkać to przy kominku w naszym mieszkaniu też było przyjemnie.
Raz udało mi się zostać dłużej w górach. Wyciągi zamykają o godzinie 16. Na styk wyjechałem na górę i ponownie zjechałem około 16:10. Zapytałem czy mnie jeszcze wpuszczą. Gostek co obsługuje wyciąg już mnie chyba trochę znał i mnie jeszcze puścił. Fajnie tak było wyjechać na górę gdzie już nie było nikogo, tylko ski patrol.
Puściutkimi trasami zjazd należał do bardzo przyjemnych i dołożył „wisienkę na torcie” na zakończenie dnia.
Przez ten tydzień z reguły do południa jeździłem w Park City a później przenosiłem się do Canyons. Tak, żeby sobie urozmaicać dni. W sumie jest ponad 300 tras, więc i tak przez tydzień się tego nie zwiedzi.
Pod koniec tygodnia już 100% tras i terenów było otwarte. Zabawa na całego! Aż się nie chce wracać do domu.
Niestety tydzień szybko zleciał i trzeba nartki spakować do pokrowca i wracać. Miejmy nadzieję, że nie na długo. Zima dopiero się rozkręca i już mamy parę ciekawych planów wyjazdowych.
Jak narazie spędzimy jeszcze sobotę w Salt Lake City i okolicach. Wylot mamy dopiero w niedzielę, a jak to lokalni mówią, w weekend się nie jeździ na nartach.
Co myślę o Nartach w Utah? Blisko lotniska, góry wspaniałe (prawie jak Colorado), śnieg bardzo dobry, brakuje im dobrych après ski. Niestety stanowe przepisy kontrolowane przez Mormonów nie pozwalają barom i klimatycznym restauracją się rozwijać. Miejmy nadzieję, że to się wkrótce zmieni i Utah w tym dogonią inne Stany czy Alpy.
Jak na razie w Park City to narciarz musi wyszukiwać fajne bary a nie bary jego….
2025.01.11 Park City, UT (1)
Rozpoczęcie tego sezonu narciarskiego zaczęło się znowu z lekkim opóźnieniem bo dopiero w pierwszej połowie stycznia. Ale tak to już jest, że z początkiem sezonu (listopad/grudzień) jakoś nie ma czasu wyskoczyć w górki. Zresztą w grudniu nie ma jeszcze dobrego śniegu a i ceny są chore.
Liczy się oczywiście jakość a nie ilość, więc na nasze pierwsze narciarskie wakacje w tym sezonie wybraliśmy Park City w stanie Utah.
Byliśmy tu 6 lat temu i mieliśmy wielkie szczęście do pogody. Sypało ostro, do tego stopnia, że za bardzo nie wiedziałem jak jeździć w tak głębokim puchu. Miejmy nadzieję, że w tym sezonie Utah też nas przywita tym ich słynnym puchem.
Park City należy do wielkiej amerykańskiej korporacji zwanej Vail. Ta oto firma kupiła wiele resortów w Stanach i w Kanadzie. Takich jak Whistler, Breckenridge, Keystone, Stowe…. Wypuściła bilety sezonowe zwane Epic Pass na których prawie bez ograniczeń możesz jeździć w ich 42 resortach. Wliczając resorty w Alpach, Japonii i Australii. Ogólnie fajnie, nie? Prawie. Co duże to nie koniecznie najlepsze. Nie do końca chyba to ogarniają i niektóre resorty czasami się buntują. W tym roku oczywiście padło na Park City!
Pracownicy resortu zaraz po świętach Bożego Narodzenia rozpoczęli strajk, który trwał aż dwa tygodnie. Domagali się lepszego wynagrodzenia i lepszych warunków pracy. Vail szybko zaczął ściągać pracowników z innych resortów żeby łatać dziury. Nie do końca im się to udało i w okresie świąteczno-noworocznym niewiele wyciągów i tras było czynnych co powodowało gigantyczne kolejki i bardzo wkurzonych narciarzy.
Na szczęście parę dni przed naszym przyjazdem związki zawodowe dogadały się z Vail i strajk się skończył. Miejmy nadzieję, że wszystko zdążą otworzyć zanim przyjedziemy. A mają co robić bo Park City posiada 40 wyciągów i 350 tras. Do tego dostali 3 stopy (metr) śniegu w ciągu ostatniego tygodnia!
W piątek wieczorem wylądowaliśmy w Salt Lake City. Nie jechaliśmy już w góry bo nie było sensu. O wiele taniej jest się przespać koło lotniska niż w resortach narciarskich.
Park City jest oddalony zaledwie 30 minut samochodem od Salt Lake City. Także w sobotę po lokalnym śniadaniu w Eggs in the City (jajka w mieście) wypożyczyliśmy samochód i wyruszyliśmy w góry.
Około 11 rano byliśmy już na miejscu. Do naszego mieszkania nie mogliśmy się jeszcze dostać więc poszliśmy prosto w góry. Ja na narty, a Ilonka na hiki.
Pierwszy dzień na tygodniowych wakacjach trzeba trochę delikatniej i ostrożniej. Zwłaszcza jak to jest pierwszy dzień w sezonie. Trzeba nogi przygotować do wysiłku i się zaaklimatyzować z wysokością.
Jak na sobotę to nie było dużo ludzi. Praktycznie bez większych kolejek można było jeździć. Widocznie dużo ludzi z obawy o strajk zrezygnowało z wyjazdu tutaj. Lepiej dla mnie.
Większość szczytów dalej była zamknięta. Patrol mówił, że jeszcze potrzebują parę dni żeby wszystko otworzyć. Dużo śniegu spadło i jest wysoki stopień zagrożenia lawinowego. Cały czas było słychać jak wysadzają lawiny. W sumie to nie ma znaczenia, bo i tak w pierwszy dzień nie planuje wybierać się na same szczyty.
Pogoda była różna. Od słońca do intensywnych opadów śniegu. Było zimno. Coś jak w styczniu wysoko w górach. Natomiast jak tylko wychodziło słońce to od razu robiło się ciepło. Do tego stopnia, że nawet lunch można było jeść na zewnątrz.
Park City połączony jest wyciągami z Canyons, co tworzy największy resort narciarski w Stanach. Postanowiłem, że Canyons zacznę zwiedzać od poniedziałku. Sobotę i Niedzielę spędzę w Park City.
Pierwsze dwa dni spędziłem w Park City, nie zapuszczałem się w większe i bardziej rozległe Canyons. Jest tu wystarczająco tras i terenów na zaaklimatyzowanie się. Zawsze można zjechać do miasta i odpocząć.
Jak zwykle na wyciągach można spotkać ciekawych lokalnych zagorzałych narciarzy. Na jednym z nich lokalny mówi, że ostatnio spotkał grupę ludzi. Zainteresowały go naszywki na ich kurtkach z napisem 100+. Mówi, że to dopiero grudzień a oni już mają 100+ dni na nartach w tym sezonie. Gdzie to zrobiliście, zapytał ich?
Odpowiedzieli mu, że w tym wypadku to nie chodzi o dni ale o lata. Cała trójka ma powyżej 100 lat. 102, 102 i 101!
Wow. Szacun na maxa odpowiedział!
Jak można dożyć takiego wieku i jeszcze dalej jeździć na nartach, zapytał?
Cztery rzeczy, odpowiedzieli:
Dobry sen,
Dobra żona,
Dobre wino,
I dużo nart!
Zgadza się! Zjechałem prosto do baru, żeby podtrzymywać cztery najważniejsze narciarskie obietnice. Dobra żona już tam oczywiście czekała.
W Utah nia ma za wiele opcji barowych. Jakoś te ich lokalne i stanowe alkoholowe przepisy są zacofane na maxa. Ale Ilonka oczywiście coś tam znalazła i już dobrze się siedziało. Jak tylko wszedłem do baru to znowu zaczęło sypać na maxa. Dobrze, że już byłem w środku.
Jutro, też będę w Park City, a od poniedziałku wyruszam na podbój Canyons. W Park City otworzyli wyciąg na samą górę, więc było co robić w niedzielę.