2025.05.28 Ol Doinyo Lengai, Lake Natron, TZ (dzień 10)

Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy „troszkę” wcześniej niż zazwyczaj, bo już o 12:10 w nocy.

Bezlitosny budzik usilnie się wydzierał i pewnie pobudził wszystkie zwierzaki, bo jak szliśmy o 12:30 do samochodu to zebry tak dziwnie się na nas patrzyły.

A po co w ogóle wstajemy o tak nieludzkiej porze. A bo nam się hiku zachciało. Tak, wiem, hiku w tej upalnej i tropikalnej części Tanzanii? Niestety tak. Na Kilimanjaro czy Mt. Meru nie mamy czasu się wspinać na tej wyprawie (trzeb iść od paru dni do tygodnia), więc wybraliśmy inny ciekawy wulkan, Ol Doinyo Lengai. 2,962 metry.

Co to jest za wulkan? Ol Doinyo Lengai to po Masajsku „Góra Boga” i uważana jest za święte miejsce gdzie mieszka ich Bóg Enkai. Wulkan jest aktywny. Ostatni potężny wybuch był w 2007 i trwał parę miesięcy, aż do 2008 roku. Spowodował wiele szkód lokalnej ludności i zwierzynie. Trzy wioski musiały być ewakuowane. W 2024 roku też wybuchł ale na mniejszą skalę i nie spowodował większych szkód.

Czas wspinaczki zajmuje około 8-12 godzin i jest zaliczany do trudnych ze względu na bardzo strome podejście, śliskie skały, sypkie piargi i wysokie temperatury w ciągu dnia.

To dlaczego trzeba tak wcześnie w nocy wychodzić? Upał w ciągu dnia. Tutaj jest bardzo gorąco o czym przekonaliśmy się na własnej skórze. Ale o tym później.

O 12:30 w nocy zapakowaliśmy się do samochodu i wraz z naszym kierowcą/przewodnikiem ruszyliśmy w kierunku wulkanu Ol Doinyo Lengai. Po około 20 minutach przejeżdżając przez wioskę Masajską zabraliśmy dwóch Masajów i kontynuowaliśmy podróż do podnóża wulkanu.

Po co nam nam dwóch Masajów? Jeden to lokalny przewodnik, a drugi to gostek co będzie siedział w samochodzie i go pilnował. Ponoć nie powinno się zostawiać na odludziu samochodu, a zwłaszcza w nocy. Isaaya, nasz Masajski przewodnik powiedział, że zdarzają się napady ludzi z innego plemienia, które też zamieszkuje ten rejon.

Sama podróż samochodem była przygodą i trwała jakąś godzinę. Nie mam zdjęć, bo takie były wyboje, że ciężko było telefon utrzymać w ręce, a nie wspomnę już o nocnych zdjęciach. Tam po prostu nie ma drogi. Jedziesz w kierunku w którym Masaj ci mówi. Czasami się zdarzało, że dojeżdżaliśmy do krawędzi i dalej nie można było jechać. Musieliśmy troszkę wrócić i szukać innej drogi. Czasami jakaś zebra czy hiena przebiegła spłoszona samochodem. Takie klasyczne afrykańskie klimaciki w nocy.

O 1:45 zajechaliśmy na miejsce i zaparkowaliśmy samochód w wysokiej trawie. Ponoć czasami można jechać trochę dalej ale droga już jest na maxa nieprzejezdna po ostatniej porze deszczowej.

Na „parkingu” już stał jeden samochód i oczywiście Masaj w nim spał. Czyli jakaś jedna grupa idzie przed nami. Jak się później okazało tylko dwie grupy szły dzisiaj na szczyt. Za bardzo nie wiem na jakiej byliśmy wysokości, bo to zależy jak wysoko możesz (umiesz) wyjechać samochodem. Rozbieżność jest od 1,000 metrów do 1,300.

Ubraliśmy plecaki, zabraliśmy wody ile można i w pięć osób ruszyliśmy w afrykańską nieznaną nam ciemność. Zostawiliśmy Masaja w samochodzie, niech się bidulka wyśpi i pilnuje samochodu przed wrogimi plemionami.

Temperatura była gdzieś koło 15-18C, lekki wiatr i taka zupełna cisza. Nie było księżyca, więc jak wyłączyliśmy latarki to można było obserwować całą drogę mleczną i liczyć spadające gwiazdy.

Bajka, nie? Prawie. Po około 30 minutach weszliśmy w głębokie trawy. Gęste, wysokie i zarastające cały szlak. Do tego często kolczaste i zwikłane razem, co bardzo skutecznie utrudniało maszerowanie z kijkami.

No nic, trzeba iść. Przecież robimy to dla przyjemności, prawda? Po około dwóch godzinach doszliśmy do pierwszego dłuższego przystanku. Zrzuciliśmy plecaki, usiedliśmy jak Masaje na ziemi i w całkowitej ciemności coś tam przegryźliśmy.

20 minut niestety szybko zleciało i trzeba było zabierać się do roboty. Isaaya powiedział, że od teraz zacznie się już parogodzinna wspinaczka. Im wyżej tym stromiej. Tak też niestety było.

Ponoć są różne rodzaje wulkanów. Ten jest z lawą o niskiej temperaturze. Co to oznacza? Oznacza to, że jak lawa wypływa to ma niską temperaturę i szybko zastyga. Zastyga w wyższych partiach góry, co powoduje, że ściany wulkanu są strome. Tak też tu było, im wyżej tym stromiej. Oczywiście wysokie trawy dalej nam towarzyszyły, co nie ułatwiało wspinaczki.

Na stromych odcinkach część naszej grupy spowolniła. Przewodnik powiedział, że jest ok i że możemy iść wolniej. Zaczęliśmy robić częstsze i dłuższe przerwy. Niestety nasza prędkość znacznie się zmniejszyła i wschód słońca zastał nas na niskiej wysokości.

Isaaya mówił, że pomimo mniejszej prędkości nadal mamy dobre szanse żeby zdobyć szczyt. Jesteśmy gdzieś w 75-80% wysokości. I tu nagle Afryka pokazała swoje pazury. Czyli temperaturę.

Znacie powiedzenie od zera do setki w 3 sekundy? Tu było podobnie. Od 20C do 40C w parę minut. Masakra jak szybko temperatura wzrosła jak słońce tylko wyszło. Chyba nigdy takiej szybkiej zmiany temperatury nie doświadczyłem będąc w jednym miejscu.

Przewodnik powiedział, że do szczytu mamy jakąś godzinkę. To jeszcze jest do zrobienia. Ale godzinka na górę, tam pewnie z godzinka i żeby tu wrócić to kolejna godzinka. Plus jeszcze minimum trzy godzinki żeby zejść na dół. W sumie to pewnie około 6 godzin. Jest 6:30 rano. Nie wyobrażam sobie chodzić tutaj koło południa.

Postanowiliśmy zawrócić. Wiem, że szkoda, ale bezpieczeństwo najważniejsze. Mimo, że Isaaya chciał nas dalej prowadzić na górę i pokazać czerwoną lawę i cały piękny krater, to jednak wygrał rozsądek. Ol Doinyo Lengai tu jeszcze będzie (chyba, że nastąpi mega wybuch i się zapadnie jak Ngorongoro), a Tanzania nam się podoba i może tu kiedyś wrócimy i powtórzymy wspinaczkę. Znamy już przewodnika.

To był dobry wybór. Zejście w tych warunkach jest tak samo meczące jak wyjście. Stromo, ślisko i GORĄCO!

Rozdzieliliśmy się. Ja z Ilonką i Masajem poszliśmy szybciej. Chcieliśmy jak najszybciej dojść do samochodu póki nie będzie za gorąco.

Gdzieś tak godzinę do końca Isaaya powiedział, że tu już możemy iść sami, a on poczeka na resztę grupy. Dał nam wskazówki jak się zachować jak spotkamy większe kotki i żeby iść prosto do samochodu. Tam już ma czekać na nas wyspany drugi Masaj.

Isaaya też powiedział, żeby hienami się nie przejmować, bo one raczej boją się człowieka i nie będą podchodzić. Jak spotkamy geparda to trzeba znaleźć dwa kamienie i uderzać nimi o siebie. Ten dźwięk powinien wypłoszyć kotka. Powinno się też nie uciekać ani nie robić żadnych szybkich ruchów. Mamy już doświadczenie z gepardami po Serengeti to już „wszystko” wiedzieliśmy.

Natomiast jak spotkamy lwa to już trochę inna bajka. Żadne kamyczki nie pomogą. Trzeba iść prosto, nie zważać na niego i się modlić. Może się uda……

Pocieszył nas, że nie ma tutaj lwów. Masaje wszystkie lwy wybili. Chyba, że jakiś lew się zapląta i tutaj dojdzie z parków, ale szanse są znikome.

Żeby Masaj stał się wojownikiem musi zabić lwa. Z racji tego, że nie ma tutaj lwów (wszystkie wybili) musi iść do pobliskiego parku czyli do Serengeti. Idzie się gdzieś 3 dni. Niestety niektórzy z tej wyprawy już nie wracają, albo wracają bez nogi czy ręki. Takie to już mają problemy lokalne plemiona….

Było gorąco. Bardzo gorąco! Żadnego cienia, żadnego drzewa. Drzewa czasami się pojawiały ale niestety kilkanaście metrów od ścieżki. Ponoć nie wolno schodzić ze ścieżki bo w tych wysokich trawach mieszkają różne paskudztwa i na pewno nie chcesz być przez nich ugryziony lub ukąszony.

Pojawiło się raz drzewo. Ucieszeni aż prawie podbiegliśmy do niego. Niestety jak tylko na sekundę stanęliśmy w cieniu to nagle tyle się naleciało jakiegoś paskudztwa, że szybko musieliśmy stamtąd uciekać.

Około 10 rano pojawiły się samochody! Ucieszeni na maxa pierwsze co zrobiliśmy to dopadliśmy się do lodówki sprawdzić ile mamy zimnego piwka. Były tylko dwa, akurat dla nas! Śpiący Masaj też chciał piwo, ale niestety zabrakło. Dostał Perrier. Wyglądało podobnie jak piwo, więc się ucieszył, myślał pewnie że to piwo. Niestety po paru łykach się chyba skapnął, że to nie piwo, bo coś po lokalnemu marudził. Powiedzieliśmy mu, że nie mamy więcej. Nie wiem czy uwierzył…

Gdzieś za pół godziny dotarła reszta ekipy i tą samą wyboistą „drogą” ruszyliśmy w kierunku naszego hotelu.

Po drodze w wiosce Engare Sero wysadziliśmy Masajów i za kolejne 20 minut byliśmy na miejscu. W trybie natychmiastowym wpadliśmy do baru i rozpoczęliśmy proces ugaszania pragnienia dobrze schłodzonym lokalnym trunkiem o nazwie Kilimanjaro.

Na popołudnie, jak już będzie chłodniej, mieliśmy zaplanowaną kolejną wycieczkę. Było parę godzin czasu, więc udaliśmy się do naszych domków i na tarasie w cieniu obserwowaliśmy nasz wulkan, którego niestety nie zdobyliśmy. A było tak blisko. No nic, wulkan na pewno na nas poczeka, Masaje też. Im się nigdzie nie spieszy.

Niestety nieprzespana noc i potężne zmęczenie wygrało i padliśmy do łóżka na popołudniową drzemkę. Drzemka to może za dużo powiedziane bo przy 35C jest to raczej niemożliwe. Ale odprężenie dla kręgosłupa się na maxa przydało. Uważny czytelnik z poprzedniego wpisu powie, że przecież macie klimatyzowane pomieszczenie. Zgadza się, klima jest i nawet działa i ma pilota. Jednak schłodzenie nagrzanego domku w tropikalnym klimacie gdzie połowa okien nie ma szyb tylko siatki, nie ma sufitu, tylko jest słomiany dach i gdzie między ścianami a dachem nic nie ma jest niemożliwe. Przynajmniej w ciągu dnia. Schładzanie się w świetlicy przynosi znacznie lepsze rezultaty.

Około godziny 16 przyjechał nasz Masaj Isaaya na motorze. Tak, na motorze! Powiedział, że jedziemy na wycieczkę oglądać flamingi. Mówił, że tutaj w okolicy jest parę (kilkaset) flamingów, ale jak chcemy zobaczyć ich tysiące to musimy troszkę dalej podjechać. Tam gdzie flamingi się rozmnażają.

Na szczęście nie musieliśmy jechać jego motorem. Nasz przewodnik Kim odpalił swój terenowy samochód i zabrał nas wszystkich na wycieczkę. Oboje powiedzieli, że to jest blisko, jakieś 20 minut. Godzinę później dalej siedzieliśmy w samochodzie próbując dostać się na to odludne miejsce na wybrzeżu jeziora Natron. Oczywiście nikogo tam nie było. Ponoć w Tanzanii wszędzie można dojechać w 20 minut. Nawet jak coś jest oddalone godziny. Tam nie mają poczucia czasu. Jak będę to będę. Pole, pole…..

Pytam się Isaaya dlaczego tu nikogo nie ma. On na to, że nie jest tutaj łatwo dojechać. Droga jest okropna i niewiele przewodników tutaj jedzie. Albo nie mają umiejętności albo samochodu który pokona tę „drogę”. Zgadza się, dojazd tutaj nie był łatwy. Na szczęście Kim posiada umiejętności, doświadczenie i sprzęt do poruszaniu się po ciekawszych terenach Afryki.

Po drodze można było podglądać życie Masajów z dala od ubitych szlaków. Oni cały czas spędzają na zewnątrz. Wykonując wszystkie czynności. Przygotowują posiłki, piorą brudy, kąpią się, odpoczywają….

W końcu dojechaliśmy na miejsce. Wprawdzie „droga” idzie dalej, aż do Kenii. Gdzieś za 30km jest granica. Oczywiście nie wybieraliśmy się tam, ale można tędy do Kenii wjechać. Oczywiście potrzebujesz paszport, wizę i dobry samochód. Chyba, że jesteś Masajem. Oni mogą tam wędrować bez dokumentów i wypasać swoje krowy gdzie im się podoba. Albo inaczej, gdzie jest zielona trawa.

Nie mogliśmy podjechać pod same jezioro bo jest to podmokły teren i nasz ciężki samochód mógłby ugrzęznąć. Niecałe 10 minut spacerkiem i już byliśmy przy jeziorze Natron. Ale tu jest ogromna ilość flamingów.

To jezior jest słynnym skupiskiem flamingów. Wysokie zasolenie jeziora odstrasza drapieżniki, tworząc bezpieczne miejsce do rozmnażania dla tych ptaków. Spokojnie mogą składać jaja wiedząc, że drapieżniki ich nie będą wykradać. Przez wiele lat flamingi się przystosowały do tych ekstremalnych warunków i mają tu święty spokój. Słona i alkaliczna woda jeziora jest bogata w minerały i glony, które stanowią idealne pożywienie dla flamingów.

Pochodziliśmy tam z jakieś 30 minut, porobili zdjęcia, posłuchali Isaaya, policzyli ptaki (wyszło nam jakieś 2,5 miliona) i wróciliśmy do samochodu. Wiedzieliśmy, że jeszcze mamy jakieś 20 minut (czyli godzinkę) „drogi” do naszego hotelu, a nie chcieliśmy jechać po nocy.

Niestety dzisiaj jest nasza ostatnia noc nad jeziorem Natron, więc prosto po powrocie udaliśmy się do baru/jadalni żeby odpocząć i pogadać. I tak wkrótce podawali obiad, więc nie było sensu się rozchodzić. A zresztą pomału kończą nam się wakacje w tym pięknym kraju a mamy jeszcze setki tysięcy na przepicie…….

W związku z tym, że jest to ostatni wieczór który wspólnie spędzamy z Kimem, to po kolacji wypiliśmy parę piwek i wciągnęliśmy się w rozmowy. Im więcej napojów tym ciekawsze tematy. Przewodnik nam trochę opowiadał o życiu przeciętnych Tanzańczyków, a my mu trochę o Europie i Stanach. Nigdy nie był nigdzie poza Afryką, więc był żądny wiedzy. Porównania trzech kontynentów było dosyć interesujące. Jutro w końcu nie musimy rano wcześnie wstawać, więc nam trochę zeszło na tych porównaniach.

Na koniec jeszcze usiadłem sobie na naszym tarasie przed domkiem i wsłuchiwałem się w odgłosy afrykańskiej nocy. Ciekawie tak było słuchać nieznane mi dźwięki zwierzyny. Wystraszyły mnie pobliskie szczekania. Wiedząc, że to na pewno nie są psy myślałem, że to hieny, więc szybko schowałem się do środka, gdzie już dzika zwierzyna w posctaci jaszczurek czekała na mnie. Jak się następnego dnia okazało to były zebry. Ponoć one też potrafią szczekać jak psy. Ach ci niedoświadczeni turyści ze świata zachodniego.

W sumie to już byliśmy ponad 24 godziny na nogach, więc zmęczenie zaczęło nas łapać. Jutro znowu długa droga wybojami aż pod same Kilimanjaro. Chiny budują drogi w Afryce. Ale za wolno im to idzie.

Next
Next

2025.05.27 Lake Natron, TZ (dzień 9)