Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Tanzania Ilona Tanzania Ilona

2025.05.26 Serengeti & Lake Natron, TZ (dzień 8)

W Tanzanii jednak wschody słońca są dużo ładniejsze niż zachody…

Ci co nas znają i uważnie czytają bloga dodadzą sobie 2 do 2 i wyjdzie im, że wstaliśmy o 6 rano… no, niestety nie są to łatwe wakacje. Wczoraj 4 rano, dziś postęp bo 6 rano… ale dzięki temu widzimy bardzo ładne wschody słońca. Bo normalnie na wakacjach u nas to nie są częste widoki.

Pomimo, że w ciągu dnia teoretycznie możemy chodzić po terenie ośrodka to jednak Masaje dziś rano przyszli po nas, w sumie to tak codziennie przychodzili. Przez “ściany” zrobione z płótna namiotowego usłyszeliśmy pogodne i miłe “Jumbo!”. Jumbo oznacza cześć, dzień dobry. My tu już zaczynamy być poliglotami w języku Suahili…

Jambo Rafiki - Witam Przyjaciela!

Karibu - Zapraszamy (welcome)

Hakuna Matata - Nie ma problemu (nasze ulubione!)

Ahsante Sana - Dziękuję bardzo!

Pole, pole - spiesz się pomału
Bardzo przyjemny język, jakoś tak łatwo nam wchodził. Przynajmniej te grzecznościowe wyrażenia.

Za jaką karę musieliśmy dziś wstawać 0 6 rano? Zachciało nam się zwiedzać Tanzanię “off beaten track” czyli nie tą najbardziej popularną. Normalnie ludzie przylatują do Arusha, potem jadą albo lecą małym samolocikiem do parku. Siedzą tu 3-5 dni, lecą na Zanzibar (bo tam tanio), leżą w all-inclusive i wracają do domu. My chcieliśmy spędzić jak najwięcej czasu w Tanzanii tej nie plażowej. Bo Zanzibar to też Tanzania, ale nie w naszym klimacie.

Przedłużenie pobytu w parkach łączyło się z dość dużymi kosztami więc szukaliśmy opcji która będzie tańsza, nie plażowa i nadal bardzo ciekawa. Padło na Lake Natron. A to oznacza, że jedziemy do Masajów, do mniej uczęszczanej części Tanzanii, czyli asfaltu tam nie zobaczymy… nawet Google Maps nie miało pojęcia jak my mamy tam dojechać. Dobrze, że nasz przewodnik wiedział. Choć jak się potem okazało ostatni raz jechał ta trasą rok temu…miejmy nadzieję, że nie będzie dużego wyboru dróg i jakoś damy radę.

Jak się spytaliśmy ile pojedziemy to wyszło, że 6h, w rzeczywistości jednak droga zajęła nam 8h… 8h po drodze z wybojami, asfalt może był przez godzinę, cała reszta to jednak wyboje.

Najpierw przez trochę ponad 3h jechaliśmy na północ parku Serengeti. Im bardziej się oddalaliśmy tym mniej aut widzieliśmy. Fajnie było tak wyjechać z tego turystycznego centrum. Gnu dopiero idą na północ więc mało aut dojeżdża tam gdzie my. Przynajmniej nie teraz. Koniec sierpnia, początek września będą tu tłumy bo wszyscy będą śledzić wielką migrację. Droga którą my dziś pokonywaliśmy idzie w kierunku Kenya i teoretycznie mogliśmy przejść granicę… ale po co.

Ludzie zapominają, że wielka migracja trwa od czerwca do listopada. My mieliśmy szczęście, że się już zaczęła i mogliśmy od czasu do czasu widzieć te rzeki zwierzyny poruszające się wszystkie w jednym kierunku. Wcale nie trzeba czekać do września a nawet się nie powinno bo wtedy będą chore ceny i tłumy, że cała przyjemność zwiedzania gdzieś się zagubi.

Według Masajskiej zasady Pole, Pole (pomału, pomału) zwierzakom się nie spieszy. Zazwyczaj widać je idące, trochę podjadające jakąś trawę chyba, że goni ich jakiś lew to wtedy przyspieszają. I tu ciekawostka… czy wiecie dlaczego zebry mają paski?

Zebry podobno mają paski, żeby zmylić lwa. Podobno zebry jak uciekają przed lwem to uciekają zyg-zak’iem i lwom się te wszystkie paski plątają w oczach i przez to zwiększają się szanse ucieczki zebry. I znów natura udowodniła, że jest mądrzejsza od ludzi.

Jak jest Pole, Pole to musi też być żółw. W Afryce Południowej widzieliśmy jednego więc w sumie czemu tu mielibyśmy też nie zobaczyć. Jakoś żółwie nie kojarzą mi się z Afryką ale występują i nawet w tym ogromnym parku udało nam się jednego zobaczyć. Jest dużo mniejszy od tych z Galapagos ale równie uroczy.

No więc tak przez 3h jechaliśmy tym parkiem i tylko co jakiś czas się zatrzymywaliśmy, żeby pożegnać się ze zwierzętami. Wydaje mi się, że tu tak naprawdę poczułam się na ich terytorium. Wcześniej podjeżdżaliśmy do nich i obserwowaliśmy zwierzaki jak się bawią itp. Ale zaraz zjawiały się inne auta i jakoś tak nie czuło się tej dzikości. Teraz byliśmy sami i tylko od czasu do czasu gdzieś w oddali przeszedł samotny słoń albo lew się schował pod drzewem.

Czasem mniej zwierząt ale zachowujących się jakby wszystko mieli w nosie, robi większe wrażenie na człowieku niż stada przepychające się między samochodami.

Po jakiś 3.5h dojechaliśmy do bramy wjazdowej do parku. Zdecydowanie inna brama niż te co widzieliśmy do tej pory. My jako jedyny samochód, toaleta niby była ale wody już brakło, a do tego uzbrojeni młodzi chłopcy uczący się w szkole, żeby być strażnikami parku. Ciekawe doświadczenie. Ale ani przez chwilę nie czuliśmy się niebezpiecznie. Wręcz przeciwnie, czuliśmy się chronieni.

Przekroczyliśmy granicę parku ale nie wiele to zmieniło. Dalej zebry, żyrafy czy antylopy goniły wokół nas. Po jakimś czasie dzika zwierzyna zmieniła się w kozy i krowy i w sumie tak te kozy i krowy towarzyszyły nam do końca drogi. Nawet jak wyjechaliśmy na asfalt, co stało się po około godzinie od wyjechania z parku, to krowy blokowały ruch.

Tereny przy graniczne z Kenią to dużo wiosek Masajów. Oni przyszli do Tanzanii z północy więc normalne, że jak przekroczyli granicę to się osiedli jak tylko zobaczyli trochę trawy. Masaj może przekraczać granicę w Kenią bez żadnych papierów. Bo oni w sumie nie mają paszportów, dowodów osobistych itp. Ale jak ubiorą swój tradycyjny strój to mogą przechodzić tak jakby granic nie było. Chyba z innymi krajami to nie przejdzie.

Asfaltem nie długo się nacieszyliśmy i na rondzie (tak mają tu czasem ronda) wjechaliśmy w jakieś miasteczko. Czuliśmy się zdecydowanie jak słonie w składzie porcelany i nawet nie chcieliśmy zdjęć robić bo lokalni się patrzyli na nas jak na jakiś kosmitów z innej planety.

Nie dziwię się, oni mieszkają w takich lepiankach a tu wjechało trzech białych w samochodzie większym niż ich dom na całą rodzinę. Jak się okazało potem to trochę zabłądziliśmy. Przewodnik skręcił nie tam gdzie trzeba ale kapnął się, że coś nie tak i spytał się lokalnego o drogę. Ten nawet mu coś tam pokazał, zawróciliśmy i już po kilku minutach byliśmy na drodze trochę szerszej, której od czasu do czasu jakiś autobus przejechał. Nadal nie widzieliśmy innych aut z turystami i nadal byliśmy jedynymi białymi na tej drodze. Znak, że w wjeżdżamy w mniej turystyczną Tanzanię.

Przerwa na lunch gdzieś pośrodku niczego.

Ale jak to w mniej turystyczną jak przecież hotel mają… tak po drodze mijaliśmy różne dziwne miejsca, hotele które miały bar i chyba jakoś na wybudowanie pokojów, już brakło kasy, sklepy z pustymi kratami po coca-coli (produkt bardziej chodliwy niż piwo) czy punkty krawieckie gdzie na starych Singerach panie szyły nowe sukienki. Masaje też wszystko mają… tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać. Nasz przewodnik opowiadał nam, że kiedyś podwoził Masaja. Przewodnik się pyta Masaja gdzie jedzie a on, że tu nie daleko bo musi podładować telefon. Co? No właśnie, Masaj miał telefon komórkowy, tylko nie miał prądu, żeby go ładować. Raz na tydzień szedł pięć godzin w każdą stronę aby naładować telefon i znów mógł siedzieć pod drzewem cały tydzień. A telefon miał bo był jakimś wodzem w miasteczku więc kazali mu mieć telefon.

Na szczęście my nie śpimy w hotelu Flamingo. Flamingi mamy nadzieję zobaczyć ale hotelu Flamingo może nie koniecznie. Tak więc ucieszyliśmy się jak nasz kierowca przejechał dalej i dopiero za jakieś 30 minut skręcił w drogę która doprowadziła nas pod nasz hotel. Tu spędzimy bowiem najwięcej czasu na tym wyjeździe. Aż 3 noce. Dla nas to jakiś rekord.

Śpimy w Africa Safari Lake Natron, ośrodku który ma murowane domki, wypasione namioty i takie mniejsze bardziej biwakowe namioty. Na szczęście nam się dostał domek z bardzo fajnym tarasem i widokiem na górę Ol Doinyo Lengai, świętą górę Masaji a jednocześnie wulkan na który mamy w planie wychodzić jutro w nocy.

Ale byłą moja ulga jak dostałam przy zameldowywaniu się klucze. Jak to Darek powiedział, klucze to bardzo dobry znak, to oznacza, że nie śpimy w namiocie na zamek. Jakoś te namioty pomimo, że duże, przestronne i nawet klimę miały mnie troszkę przerażały. Nie chciałam spać w miejscu gdzie nie mogę zamknąć drzwi na klucz. Co prawda tutaj bardziej powinniśmy się obawiać zwierząt niż ludzi to jakoś ta zachodnia mentalność, że drzwi trzeba zamykać nadal we mnie siedziała.

Po szybkim ogarnięciu się w pokoju wróciliśmy do jadalni gdzie poznaliśmy naszego przewodnika na kilka następnych dni. Isaaya, nasz przewodnik jest prawdziwym Masajem. W klapeczkach, w swoim tradycyjnym stroju i z masajskim nożem przypiętym do pasa przyszedł po nas żeby nas zabrać nad jezioro na zachód słońca. Ciekawe czy tak ubrany pójdzie też na szczyt.

Śpimy nad jeziorem Natron. Nie ma tu jeszcze za wiele turystyki. Głównie dlatego, że jezioro jest bardzo zasolone i jego ph jest powyżej 12. PH mierzy się w przedziale 0 do 14. 7 uważa się, za zdrową średnią i człowiek właśnie ma około 7.35 - 7.45 ph. Im wyższe ph tym bardziej zasadowe, im niższe tym bardziej kwasowe. Nie ważne czy niskie ph czy wysokie, jak tylko odchodzi od normy jest bardzo szkodliwe dla organizmów żyjących i niszczy tkanki i ogólnie organizmy.

Skoro w jeziorze nie bardzo można pływać to nie jest bardzo turystyczne. Nad samym jeziorem są dwa hotele ale nadal jest to dopiero rozwijający się kierunek. Że cywilizacja tu nie weszła widać po ilości zwierzyny. Zebry czy żyrafy chodziły i biegały jakby nigdy nic.

My przyszliśmy nad jezioro podziwiać zachód słońca. Choć chyba bardziej podziwialiśmy górkę którą widać z każdego miejsca i która nas przyciągała i jednocześnie straszyła. Tak, na nią mamy wychodzić.

Zaczęliśmy od wschodu słońca, skończyliśmy setki kilometrów dalej zachodem słońca. Gdzieś pośrodku niczego, z Masajem przy boku podziwialiśmy afrykański krajobraz a zebry biegały gdzieś niedaleko. Poczuliśmy się jak takie małe cząstki tego całego ekosystemu. Dobrze jest tak wyrwać się od ludzi, od miasta, od całego zgiełku i tak po prostu usiąść na kamieniu i podziwiać świat. Zdecydowanie tego za mało robimy w codziennym życiu.

A Masaj sobie siedzi… my też usiedliśmy. Po zachodzie słońca wróciliśmy do hotelowej restauracji, usiedliśmy przy piwku i czekając na kolację wspominaliśmy kolejny dzień. Ciesząc się, że bezpiecznie dojechaliśmy do kolejnej destynacji. Szczerze, to się dziwię, że przez te wszystkie dni, jeżdżenia bo bardzo złych drogach ani raz nie złapaliśmy gumy. Bo zmiana koła w otoczeniu lwów może nie należeć do najfajniejszych przygód jakie chcemy mieć na swoim koncie.

Read More