2025.11.28 Marsylia, FR (dzień 1)
Nasza Marsylia zaczęła się nieźle. Najpierw usłyszeliśmy w samolocie zapiąć pasy lądujemy a za chwilę “pas jest zamknięty nie lądujemy”. I odlecieliśmy głębiej w morze Środziemne do Afryki. Hmmm…w Morocco zamiast Monaco to ja nie chcę być. W pierwszym byłam już w drugim jeszcze nie ale zakładam, że jest różnica.
Na szczęście pas startowy był zamknięty tylko na 10-15 min na jakąś inspekcję i udało się wylądować o czasie. Nam tam opóźnienia nie przeszkadzały bo i tak nie spodziewaliśmy się, że będziemy mieli hotel tak wcześnie rano.
Marsylia przywitała nas zimnem. Kapitan w samolocie mówił coś o 1C, telefon pokazywał 4C ale odczuwalne 2C. Wow…tak więc pierwsze co zrobiliśmy to ubraliśmy jeansy i kurtki. Po 15C w NY, jakiś 15h w zamkniętych pomieszczeniach z kontrolowaną temperaturą to uderzenie zimna było nam potrzebne, odrazu nas obudziło.
A gdzie te palmy, słoneczne plaże i gorące klimaty południa? Chyba spóźniliśmy się o jakiś miesiąc. No nic zawsze lepiej jak jest chłodno niż za ciepło.
Podjechaliśmy pod hotel ale niestety pokoju nie dostaliśmy. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. Postanowiliśmy odwiedzić Palais Longchamp.
Palais Longchamp to pomnik otwarty z okazji otwarcia kanału Marsylii który doprowadził wodę do miasta. Wybudowany w XIX wieku swoją nazwę wziął od “dużych pól” po francusku Longchamp. Nie mylić ze słynnym producentem torebek i innych wyrobów skórzanych.
Aktualnie znajduje się tam muzeum i park. Park podobno jest jeden z piękniejszych ale pewnie na wiosnę bo teraz jakoś park nie powalał ale to właśnie tam znaleźliśmy pierwszą palmę na tym wyjeździe.
Spacerek i chłód nas obudził i jakoś do południa dotrzymaliśmy. Przyszła pora na lunch. Wybraliśmy knajpkę La Mercerie. Wybór bardzo dobry potwierdzony nie tylko dobrym jedzeniem ale też ilością lokalnych ludzi. Prawie sami lokalni a turystów bardzo mało. Przy takim obłożeniu lokalnymi byłam w bardzo pozytywnym szoku, że mówią tak ładnie po angielsku.
Wino i pyszne jedzenie nas uśpiło. W sumie na nogach byliśmy już jakieś 24h i poza małą drzemką w samolocie co nawet drzemką nie można nazwać nie spaliśmy w ogóle. Poszliśmy do hotelu z nadzieją, że pokój był i na szczęście był. W końcu łóżeczko.
Jak padliśmy tak obudziliśmy się 3h później. Już ciemno było. Ale miasta mają swój urok nocą, zwłaszcza miasta udekorowane świątecznie.
Marsylia co prawda dopiero dekoruje i jeszcze nie ma tak dużo świateł. Ciekawe kiedy Europa wymyśli, że Amerykanie (20% dochodu turystyki europejskiej jest z USA) mają wolne na święto dziękczynienia i fajnie by było jakby wszystkie markety świąteczne były już w pełni dekoracji i oferty.
Podchodziliśmy trochę po miasteczku ale dość dużo knajpek i restauracji niestety było zamkniętych na sezon. Na kolacje wybraliśmy najstarszą knajpę w mieście (1860 Le Palais). Ogolnie jedzenie pychota ale jakoś tak jasno tam było…brakowało nam takiego klimatu do posiedzenia.
Zjedliśmy, wypiliśmy a deser wzięliśmy na wynos. Jakoś nie mogliśmy przejść koło Macaroons obojętnie. Nie ma to jak zjedzenie paru na ulicy po pysznej kolacji.
Klimat znaleźliśmy dopiero w La Caravelle. Autentyczny bar który witał żeglarzy z Maryslii ciągle od 1920 roku.
Klimatyczny bar na pietrze. Mieli siedzenia przy barze ale my jednak wybraliśmy stolik. Jakoś w Europie niestety nie ma kultury siedzenia przy barze i poznawania nowych ludzi. Stolik był też lepszą opcją bo mieliśmy widok na zespół. Fajnie było posłuchać muzyki na żywo w jakimś lokalnym barze przy lokalnym winku.
Miksowali kawałki francuskie i angielskie (wiadomo pod turystów). Choć może i nie koniecznie bo nadal najwięcej się francuskiego słyszało wśród gości knajpy. Chyba dużo Francuzów teraz podróżuje lokalnie, na weekend sobie wyskakują.
Nam wieczór minął bardzo miło ale jak przestali grać to już postanowiliśmy wrócić do hotelu. Trzeba się wyspać bo jutro kolejny intensywny dzień.