2025.05.23 Ngorongoro, TZ (dzień 5)

Mieszkanie w parkach narodowych ma wiele plusów. Zwłaszcza jak się śpi w takich egzotycznych parkach jak Tarangire park w Tanzanii. Rano budzą cię tak cudne widoki, że aż się chce wstawać i z pełną energią wyruszyć w nieznane.

Dzisiaj kolejny długi dzień. Większość spędzimy w samochodzie zwiedzając dwa parki i lokalne miasteczka oraz okolice.

Zanim jednak poszliśmy na śniadanie to trzeba było pokręcić się po naszym ośrodku i porobić parę zdjęć. No bo jest piknie przy wschodzie słońca.

Przewodnik nas poganiał, więc nie zostało nam nic innego jak zjeść jajka, popić mocną kawą i wyruszyć przed siebie. Śniadanko prosto ale smaczne. Nic więcej nie potrzebowaliśmy.

Załoga oczywiście tańcząc i śpiewając coś po swahili zaniosła nam bagaże do samochodu, pożyczyła szerokiej drogi i wyruszyliśmy.

Mimo, że rano było chłodno to przewodnik otworzył dach i ruszył przed siebie. Powiedział, że teraz mamy prawie cały park dla siebie, bo zanim tutaj dojadą inni z okolicznych miasteczek to potrwa to parę godzin.

Bacznie staliśmy w samochodzie i wyglądaliśmy zwierzyny. Jak na początek to dostaliśmy od natury coś znacznie mniejszego i nie koniecznie ładnego. Muchę tse-tse.

Te paskudne muchy latały wszędzie i oczywiście w samochodzie też. Na początku to bardziej wypatrywaliśmy czy nas muchy nie gryzą niż jakieś zwierzyny w lasach. Ale nie dało się, tyle ich było, że co chwilę nas gryzło. Nie było to bardzo bolesne, coś jakby cię bąk ugryzł. Ale wkurzało na maxa.

Oczywiście baliśmy się tse-tse, że roznosi jakieś choroby, jak np. Śpiączka afrykańska, ale Kim (nasz przewodnik) powiedział, że nie ma obawy. Tak, te wstrętne muchy roznoszą choroby ale to musi cię naprawdę wiele ugryźć przez parę tygodni i musisz mieć dużego pecha. Tym oto sposobom gryzieni co jakiś czas oglądaliśmy widoki i lokalną (znacznie większą) zwierzynę.

Na szczęście gdzieś po 45-60 minutach muchy się skończyły i już w spokoju można było się skoncentrować na poważniejszych sprawach. A było tego trochę….

Migracja amerykańskich bawołów

Około 10 rano dojechaliśmy do granicy parku i wymeldowaliśmy się. Chcę tutaj zaznaczyć, że większość parków nie jest ogrodzona i że zwierzęta zupełnie wolno sobie wędrują między parkami a otwartym terenem. Często koło parków można spotkać krowy czy osły idące razem z np. zebrami czy jakimiś antylopami.

Do wjazdu do kolejnego parku Ngorongoro mieliśmy jakieś 3h drogami asfaltowymi przez ciekawe tereny Tanzanii. Od pustych niezaludnionych rejonów po dosyć ruchliwe miasteczka gdzie na ulicach toczy się burzliwe i kupieckie życie.

Oczywiście po drodze ciągle widzieliśmy osady Masajów. Masaje jest to lokalna grupa etniczna zamieszkująca te tereny. Większość z nich mieszka w nietrwałych, tradycyjnych, okrągłych domach z patyków, błota i krowiego łajna. Często się przemieszcza w zależności gdzie ich bydło może się wypasać i mieć wodę. Krowy są symbolem bogactwa, hierarchii i utrzymania. Im więcej tym oczywiście lepiej. Za krowy kupujesz wszystko, nawet żony. Poligamia jest tutaj dozwolona i szeroko praktykowana. Im więcej krów tym więcej możesz kupić żon. Każda mieszka w osobnym domku.

Przejeżdżając Kim pokazał nam wioskę jednego z najbogatszych Masajów. Gostek ma około 50 żon (czyli 50 lepianek) i kilkaset dzieci. Pewnie nawet nie wie ile ich ma. Do tego stopnia jest znany, że lokalny rząd zbudował prywatną szkołę tylko dla jego dzieci. Musi mieć „troszkę” krówek.

Około godziny 13 dojechaliśmy do parku Ngorongoro. Tanzania ma ponad 20 parków narodowych. Oprócz tego posiada parę obszarów chronionych i parę rezerwatów dzikich zwierząt. Ngorongoro nie jest parkiem narodowym jest obszarem chronionym. Jest także na Unesco jako światowe dziedzictwo kultury.

Różnica między parkiem narodowym a obszarem chronionym znajduje się w możliwości zamieszkiwania tych terenów przez Masajów. W parkach narodowych nie mogą mieszkać i musieli być przesiedleni. Natomiast w obszarach chronionych dalej Masaje mogą mieszkać, uprawiać ziemię i wypasać bydło. Niestety muszą je dobrze pilnować, bo duże kotki jak lwy czy hieny lubią mięsko dobrej krówki.

W rezerwatach dzikich zwierząt można polować. Trzeba wcześniej wykupić specjalne zezwolenie i być w towarzystwie ochrony parku. Tanzania daje zezwolenia nawet na lwy, ale ponoć nie jest łatwo dostać i kosztuje bardzo dużo. Jedyne zwierzę do którego nie wolno strzelać to żyrafa. To piękne zwierzę jest narodowym zwierzakiem Tanzanii.

Koło bramy wjazdowej przywitały nas pawiany. Było ich trochę. Przewodnik powiedział, że wszystko musimy pozamykać, bo one wejdą do samochodu oknami i bedą wszystko kraść. A jak im nie dasz to mogą cię ugryź lub zadrapać. To jest dzika zwierzyna i na pewno nie chcesz wylądować tu w lokalnym szpitalu.

6km za wjazdem jest jeden z najładniejszych punktów obserwacyjnych krateru Ngorongoro. Oczywiście musiał tu być obowiązkowy przystanek.

Co to w ogóle jest Ngorongoro? Tyle się o nim słyszy, więc pewnie parę zdań trzeba napisać.

Dawno, dawno temu, jakieś 2-3 miliony lat temu był sobie tutaj wulkan. Ponoć był porównywalny w wielkości i wysokości do Kilimanjaro, albo nawet i wyższy.

Wulkan wybuch i wszystko się zapadło. Powstała kaldera, która położona jest 600 metrów poniżej krawędzi i jest największą na świecie. Ze względu na położenie i unikatowy mikroklimat znajdują się wewnątrz niej wspaniałe warunki dla dzikiej zwierzyny. Można tu znaleźć wielką afrykańską piątkę. Lwa, słonia, geparda, bawoła i nosorożca.

Najciekawszą i najważniejszą częścią tego parku jest sam krater. Mimo, że krater nie zajmuje nawet połowy parku to oczywiście każdy chce tam wjechać.

Gdzieś po 45 minutach podroży interesującą drogą po krawędzi krateru dojechaliśmy do miejsca gdzie w końcu można było zjechać w dół. Droga była ciekawa. Z jednej strony wioski masajskie, a z drugiej strome ściany wulkanu.

Park Ngorongoro nie jest tani. Wjazd nas kosztował $450 za każdy dzień!

W pionie mieliśmy do pokonania 600 metrów. Stromą, ale zarazem krajobrazową drogą w 30 minut zjechaliśmy do największej kaldery na naszej planecie.

Była już 14:30. Głód zaczął nam doskwierać na maxa. Na szczęście na dole przy zjeździe jest miejsce gdzie można się rozłożyć i coś zjeść. Taka mała oaza wśród dzikich zwierząt. Mieliśmy jakieś jedzenie z poprzedniego zajazdu, więc szybko się rozbiliśmy i zjedliśmy lunch.

Po lunchu zostało nam jakieś 3 godziny. Trzeba się uwijać żeby zwierzaczki zobaczyć. Większość krateru jest niezalesiona i tam z łatwością wypatrzysz zebry, antylopy, gnu….

Udało nam się nawet spotkać nosorożca. Niestety to piękne i potężne zwierzę było daleko od nas, a tam nie można było bliżej podjechać. Miejmy nadzieję, że jeszcze gdzieś spotkamy tego „potwora”.

Wjechaliśmy w las w którym przywitały nas słonie. Było ich mnóstwo i zaraz koło nas.

Można było poobserwować ich naturalne zachowanie praktycznie na wyciągnięcie ręki. Stały koło drogi i jadły drzewa. Połykały całe gałęzie z bardzo długimi i ostrymi kolcami. Widocznie ich język i cały układ trawienny jest do tego przystosowany.

W środku krateru znajduje się wielkie jezioro Magadi, a w nim oczywiście jego mieszkańcy.

Udało nam się podglądnąć jak hipopotamy schładzają się zaraz przy brzegu jeziora. Jak się bawią z malutkim hipciem, który co dopiero się urodził, a już ma pewnie z 200kg. Oczywiście razem z nami tą zabawę bacznie podglądały pelikany i flamingi. Też ich było tam trochę.

Z wielkiej afrykańskiej piątki nie mogło zabraknąć lwa. Lwa nie spotkaliśmy, ale lwicę, która bacznie pilnowała co dopiero upolowanej, ale już do połowy zjedzonej antylopy. Pewnie drugą część jedzenia zostawiła sobie na podwieczorek.

Dzisiejszą noc też śpimy w parku. W środku krateru niestety nie ma żadnych hoteli, więc musieliśmy wyjechać na jego krawędź. Zajmuje to oczywiście trochę czasu, więc zaczęliśmy powoli się przemieszczać w tym kierunku.

Oczywiście cały czas byliśmy bacznie obserwowani przez stałych mieszkańców.

Trochę trudniejszą drogą niż tą którą zjeżdżaliśmy w dół (dalej nie sprawiała trudności naszemu kierowcy) wyjechaliśmy ponownie na krawędź krateru. Tutaj znajdują się domki na naszą kolejną noc, zajechaliśmy do Lions Paw.

Domki znajdują się na wysokości 2,300 metrów. Jest tutaj cudowny klimacik i bardzo bujna zieleń. Była godzina 18, przywitał nas taki przyjemny chłód, że szybko szukaliśmy długich spodni i jakiś cieplejszych bluz.

Za bardzo nie mogliśmy za wiele zwiedzać tego ośrodka bo robił się zmierzch. A jak jest ciemno to bardzo odradzają samemu chodzenie na zewnątrz. Nawet z własnego domku nie powinno się wychodzić, trzeba dzwonić po eskortę. Około godziny 19 udaliśmy się na kolacje.

Jedzenie i piwko nawet dobre. Z winami to trochę było gorzej, ale wiadomo, nie jest tak łatwo tutaj dostarczyć dobrej jakości wina. Chociaż niektóre czerwone z Południowej Afryki nawet były ok.

Akurat jakaś para miała miesiąc miodowy, więc załapaliśmy się na kawałek tortu i tańce/śpiewy załogi.

Po kolacji trzeba było się ogrzać, ale nie chciało nam się wracać do domku, więc udaliśmy się na ognisko.

Załoga zbudowała nawet dobrej wielkości ognisko, które skutecznie nas ogrzewało, a zarazem stwarzało taki świetny klimacik. Oczywiście klimat był wzbogacany częstymi odgłosami zwierzyny, która by na pewno chciała do nas dołączyć. Na szczęście dzikie zwierzęta boją się ognia i za blisko nie podchodzą.

Czas szybko i przyjemnie leciał, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas kolejny długi dzień i trzeba się zbierać. Masaje z dzidami odprowadzili nas do domku i pożyczyli dobrej nocy.

Jak tylko odeszło się od ogniska to od razu poczuło się jak tu jest zimno. Było gdzieś 10-12C. Oczywiście domki nie są ogrzewane i zbudowane są z materiału, jak bazowe namioty. Czyli w środku temperatura jest podobna jak za zewnątrz. Na szczęście mają ogrzewane koce, które się podłącza do prądu.

Szybko zasnęliśmy, ale często się budziliśmy, bo odgłosy dochodzące z zewnątrz były bardzo intensywne. Czasami coś przebiegło po dachu albo po ścianie naszego namiotu. Takie urozmaicenie nocy turystą….

Next
Next

2025.05.22 Tarangire NP, TZ (dzień 4)