2025.05.24 Serengeti, TZ (dzień 6)
W końcu dojechaliśmy do najsłynniejszego parku narodowego na świecie. No może nie na świecie bo na pewno Grand Canyon czy Yellowstone pobija rekordy ale na pewno Serengeti jest tym parkiem o którym się mówi najczęściej jak się myśli o safarii.
Przypatrzcie się dobrze drzewu bo coś tam śpi…
Serengeti jest najstarszym parkiem w Tanzanii. Serengeti znaczy niekończące się przestrzennie i rzeczywiście takie było moje pierwsze skojarzenie. Niekończące się płaskie tereny na których żyją miliony zwierząt.
Zanim jednak wjechaliśmy do parku musieliśmy wyjechać z Ngorongon. Już nie wjeżdżaliśmy na dół do krateru tylko brzegiem kadery objechaliśmy park i ruszyliśmy do bramy Serengeti. Pomimo, że te parki graniczą ze sobą to dojazd do bramy zajął nam prawie 3h. Takie tu są odległości i warunki dróg.
Najpierw w jakiś mgłach, potem jakimiś lasami i gąszczami, a na koniec wjechaliśmy w trochę sawanny krajobraz. Droga z Serengetii do Ngorongoron jest normalnie uczęszczaną drogą. Po kraterze można jeździć bez potrzeby biletu do parku a że nie ma tu wiele innych dróg to ciężarówki nas mijały co jakiś czas.
To właśnie tu, niedaleko bramy wjazdowej do Serengeti, w miejscu gdzie Ngorongon łączy się z Serengeti potężne ilości gnu, zebr i innych antylop przebywają w porze deszczowej od grudnia do maja. Jest to miejsce które gnu wybrały na rodzenie potomstwa. W maju kiedy kończy się pora deszczowa zwierzęta migrują na północ. Jest to znane jako wielka migracja, bo jest największa migracja zwierząt lądowych. Zwierzęta migrują za trawą i wodą. A potęga tej migracji jest zarówno w ilości pojedynczych jednostek jak i różnorodności gatunków.
Zwierzęta migrują zgodnie z kierunkiem zegara. Najpierw na zachód, północ, wschód i południe. Cały cykl zajmuje im rok i dzieki temu Serengetii nigdy nie zniknie, umrze. Przemieszczanie zwierząt sprawia, że trawa ma szanse odrosnąć, zwierzęta nawożą różne części parku i wszystko się ładnie harmonizuje. W okolicy sierpnia/września zwierzęta przechodzą rzekę i dochodzą do parku Masai Mara w Kenya. Park ten graniczy z Serengeti a że zwierzęta nie znają granic to wrzesień jest dobrym okresem odwiedzenia tamtego parku. Niestety wiele ludzi ma ten pomysł i z tego co słyszeliśmy jest tam zdecydowanie za dużo turystów, korki, tłumy aut próbujących zrobić zdjęcie. Podobno to co my widzieliśmy w niektórych miejscach na tym wyjeździe to nic. A nam się wydawało, że to już jest wariactwo.
Pierwsze wrażenie o Serengeti było...wow ale to duże i płaskie....jakim cudem znajdziemy tu jakieś zwierzęta.
Kilka aut wjechało do parku w podobnym czasie i rozjechało się w różnych kierunkach tak że kilometrami nie widzieliśmy, nikogo. Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się antylopy albo gnu. My jednak szukaliśmy mniej licznych okazów jak lwów, hien, gepardów, hipopotamów czy nosorożców.
Hiena okazała się być najłatwiejsza do znalezienia. Wjechaliśmy w rejony skał i jeździliśmy w sumie od jednej do drugiej w nadziei, że coś wypatrzymy. Wypatrzyliśmy tylko hieny ale za to dwa rodzaje.
Hieny kojarzą się z padlinożernymi zwierzętami więc miałam nadzieję, że jak hiena to i lew powinien być w okolicy. Przewodnik jednak wyprowadził nas z błędu i objaśnił, że hieny same w sobie są bardzo dobrymi łowczymi i w grupie mogą napaść nawet lwa. Później widzieliśmy parę razy jak hieny śledziły lwy czy geparty.
Troszkę czuliśmy rozczarowanie bo jeździliśmy ok 2h i widzieliśmy tylko jakieś trawiaste zwierzęta (zebra, gnu, antylopy) i hieny. Hieny są ciekawym okazem ale są brzydkie więc nie ma przyjemności ich za długo oglądać.
Nagle nasz kierowca coś pogadał przez radio, depnął na gaz i ruszył przed siebie. My tylko się popatrzyliśmy na siebie, usiedliśmy grzecznie w fotelach i czekaliśmy podekscytowani co fajnego wynaleźli.
A wynaleźli geparda i to nawet trzy. Mama i dwojka już dość dużych dzieci. Wow...super bo to było jedno z moich marzeń, nie spełnionych za pierwszym razem na safari na którym byłam z 10 lat temu.
Gepard i leopard są na pierwszy rzut oka dość podobne ale dla ludzi bardziej zorientowanych różnią się dość mocno. Leopard jest silniejsz, ma mocniejszą skórę, umie chodzić po drzewach i ogólnie lubi mieszkać na drzewach. Tam też znosi swoje padliny które podjada jak jest głodny. Śmiałam się, że na jednym drzewie ma sypialnię a na drugim kuchnię.
Leoparda jest bardzo trudno znaleźć więc póki co musieliśmy się zadowolić gepartem. Po gepartach pojechaliśmy dalej szukać jakiejś fajnej zwierzyny ale jakoś nic nie było więc postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na lunch. Tak, dokładnie w środku Serengeti gdzie lwy, geparty, słonie i inne zwierzęta są na wolności. Aby wyjście z auta było możliwe trzeba znaleźć miejsce osłonięte co najmniej z dwóch stron. Jest to najczęściej zagajnik. Potem trzeba je objechać dwa razy i upewnić się że nikt (żadne zwierzę) nie dotarło tam przed nami. A na koniec trzeba zachować zasadę 3 sekund. To znaczy że od auta można się oddalać ile człowiek chce. Ale jak przewodnik zagwizda to mamy tylko 3 sekundy, żeby dobiec do auta. Tak więc było fajnie ale dreptaliśmy w około auta jak przyklejone muchy do miodu.
Coraz bardziej aktywni przez walkie-talkie byli kierowcy z innych aut. Ogólnie to znaczyło że coś gdzieś jest. Pytanie zawsze tylko pozostawało czy zdążymy tam podjechać zanim zwierzę ucieknie.
Wróciliśmy do gepartów…te można oglądać godzinami więc tak bardzo nie narzekaliśmy. Kierowca bardzo chciał nam udowodnić, że geparty wskakują na auta. Hmmm…a ja się misia boję w górach. Chyba muszę moją skalę trochę zmienić.
Geparty wskakują na auta bo z góry lepiej im się ogląda teren. Ten okaz miał ze sobą dwójkę malutkich dzieci i zdecydowanie był głodny. Tak to już jest….mama musi całą rodzinkę nakarmić.
Jak wskoczyła na auto to trochę się wystraszyłam. Z jednej strony jest to przeżycie ale z drugiej uważam, że zwierzęta trzeba trzymać na dystans bo jak się zaczną do nas zbliżać to może być niebezpiecznie. Lepiej trzymać nasze światy na dystans. Na szczęście ona nie była zainteresowana nami tylko jakimś obiadkiem.
Małe zwierzątka są cudowne. Takie niewinne, pocieszne. Małe geparty zdecydowanie były wisienką na torcie ale zaraz po nich pojechaliśmy do lwów a tam też były maleństwa.
Słodziaki nie? Cała rodzinka lwów nam się trafiła. Małe rozrabiały, bawiły się, gryzły ogon mamie itp. Mamy za to były dość cierpliwie i godziły się że dzieci im na głowę wchodziły.
U lwów podobno wszystkie lwice wychowują i karmią wszystkie młode. Jest to model dość rodzinny oparty na dużej współpracy.
Męskie osobniki natomiast wylegiwały się z daleka od całej rodziny. Podobno to byli bracia. Nie wiem jak nasz przewodnik to poznał ale nie mam powodów, żeby mu nie ufać.
Dobrze, że te nie chciały wskakiwać do auta. One już chyba nie są tak przyjazne jak geparty.
Wow….moje obawy, że nie wypatrzymy tu zwierząt okazały się błędne a nasz przewodnik okazał się super wyszukiwaczem. Lista pięknych okazów nam się ładnie zapełniała. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć hipcie ale Kim powiedział, że to jutro. Umówił się z nimi na jutro rano. Ok, miejmy nadzieję, że hipcie się pojawią w umówionym miejscu. Nosorożec był kolejny na naszej liście ale niestety tu jest ich mało więc szanse są nikłe. No to został leopard.
No i się udało. Akcją przy leopardzie przewodnik nas rozbroił i zyskał jeszcze więcej punktów w naszych oczach. Podjechaliśmy pod leoparda jako jedni z ostatnich. Zajęliśmy miejsce i ładnie go podziwialiśmy z odległości. Niestety leopard miał wszystkich w nosie i spał sobie obrócony tyłem do nas.
Spytaliśmy się więc czy możemy podjechać troszkę do z drugiej strony. Kierowca powiedział, że nie bardzo ale zapalił silnik. Stwierdziliśmy, ok, coś wymyśli, będziemy mieć parę sekund ale damy rade. Uzbrojeni w aparaty czekaliśmy na idealny kadr, wjechał trochę, potem się wycofał i wtedy rozpętała się wielka dyskusja po Swahili. Już nie na walki-talkie tylko wszyscy kierowcy zaczęli się przekrzykiwać przez otwarte okna. Upss… stwierdziliśmy, mamy nadzieję, że nasz kierowca nie będzie miał problemów.
Dyskusja była zawzięta aż w końcu wjechaliśmy, okrążyliśmy drzewa a za nami każde inne auto zrobiło to samo. Wow… fajnie jest mieć kierowcę co jest ten pierwszy, ten odważniejszy za którym pójdą inni. Jak się okazało, to dyskusja była czy wszyscy czy nikt wjeżdża. Jedno auto stało oddalone i mówiło, że nie naniesie na nich ale wtedy pojawia się pytanie, no to czemu nie jedziesz z nami, albo czemu tam stoisz. Jak tamto auto dołączyło do nas i każdy naruszył trochę zasady to już było lepiej… jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Myślę, że nie tylko my się cieszyliśmy z takiego zbliżenia, każdy turysta był pewnie wdzięczny, że ktoś się odważył. A my się cieszyliśmy, że mamy najbardziej cool przewodnika!
Dzień dobiegał końca a do tego zaczynało padać. W Tanzanii ludzie nie rozumieją, że dzień może mieć różną długość. Tanzania leży na południowej półkuli ale wystarczająco blisko równika, żeby ich dzień zawsze trwał od 6 do 18. Idealne 12h. Dlatego kolacje zawsze były o 19:30 a koło 18 zaczynaliśmy kierować się w kierunku lodge. Dziś śpimy w namiotach… mam tylko nadzieję, że z drzwiami a nie zapinane na zamek.
Domki okazały się super. Przestrzenne, z drzwiami, oknami i pełnym wyposażeniem. W parkach w Tanzanii masz trzy rodzaje pozwoleń na zabudowę. Zabudowa stała - można mieć 100% wymurowane ściany, poł przenośna - czyli ścianki bardziej z płótna namiotowego ale dość mocne i dachy ze słomy i przenośna czyli dość duże namioty. W każdej jednak zabudowie jest łazienka i albo dają ścianki z drewna albo w pół przenośnej normalnie są murowane ściany i tylko sypialnia ma ściany z płótna. Ogólnie to są bardzo dobre noclegi a nie to co nam przychodzi na myśl jak mówimy namioty.
Ale się rozlało. Deszcze w Afryce… prawie jak w piosence Toto - Africa. Pomimo parasoli zanim doszliśmy do pokoi byliśmy przemoczeni. Szybka zmiana spodni i znów przez błoto na kolację. Ale fajnie orzeźwiający deszcz był. Mam tylko nadzieję, że jutro nie będzie padać bo jutro lecimy balonem. Trochę mało przyjemny byłby lot w balonie jakby cały czas padało, o ile w ogóle by poleciał.