Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Islandia Ilona Islandia Ilona

2017.10.30-31 Islandia (dzień 3-4)

Dzień trzeci naszej przygody z krainą, lodu, ognia i wody. Pierwszy dzień był pod kątem wody i wodospadów. Drugi zdecydowanie pod kątem lodu. Teraz (trzeci dzień) przyszedł i nie mogło być inaczej jak zobaczyć trochę lawy.

Dziś opuszczaliśmy Park Narodowy, Vatnajokull i jechaliśmy do Rejkiawiku. Na śniadaniu znów zaskoczyli nas Polacy. Okazało się, że nawet w tym hotelu pośrodku niczego pracuje dwóch polaków. Naprawdę to częściej używaliśmy tu polskiego niż angielskiego. W każdej restauracji w której byliśmy był jakiś polak. Nawet przewodnik na lodowcach był polakiem. Widać, że Polacy skutecznie podbili Islandię. Ale wcale im się nie dziwię. Zarobić podobno się da a kraj jest całkiem ładny do mieszkania. No bo jak tu nie mieszkać w takim hoteliku gdzie trawa rośnie nawet na dachu.

Na Islandii jest ponad 30 aktywnych wulkanów. Ostatni duży wybuch był w 2010 roku ale inne mniejsze były również w następnych latach. Tak więc duża część Islandii pokryta jest skamieniałą lawą. Można by pomyśleć, że na lawie nic nie urośnie ale to nie prawda. Lawa jest bardzo żyzną glebą. Już teraz większość jest porośnięta mchem.

Niestety cokolwiek się odbuduje lawa zniszczy ponownie. Tak samo z drogami i pociągami. Pociągi tu nie istnieją i pewnie nigdy nie będą bo przy tych wybuchach i trzęsieniach ziemi jest to ciężkie do utrzymania. Dziś mieliśmy zaplanowany hike. Chcieliśmy przejść się po górkach i dolinach tej pięknej wyspy. Niestety skończył się asfalt – a z nim nasze plany wspinaczki. W Islandii jest jedna droga numer 1 która biegnie wokół całej wyspy. Przy niej są główne atrakcje. Ma ona w większości asfalt i jest ogólnie dostępna dla każdego. Natomiast, jak się chce naprawdę pozwiedzać to trzeba wjechać w głąb wyspy. Nie przypuszczaliśmy, że będą z tym jakieś problemy, więc skręciliśmy w prawo, lewo, podjechaliśmy prosto i upsss..... skończył się asfalt. Wjeżdżaliśmy na F-road (drogę F) na którą nasz samochodzik był w ogóle nie przystosowany.

Na drogi F, które są F-ucked up, zdecydowanie potrzebny jest samochód z wysokim podwodziem, dobrymi oponami i najlepiej jeszcze wydechem na dachu. Później dowiedzieliśmy się, że można pożyczyć takie auta w Sixt. Można wypożyczyć też u prywatnych firm ale są droższe (większe i lepsze ale droższe). Tak więc zawiedzeni, przyrzekliśmy sobie wrócić tu kiedyś z lepszym autem i namiotem. Przynajmniej zaoszczędzimy na noclegach, a w tych górkach nie ma misiów więc jest wszystko pod kontrolą. No chyba, że lawa nas wygoni.

Nie pozostało nam nic innego niż wrócić na bezpieczną drogę numer 1 i jechać w kierunku Rejkiawiku. Pogoda niestety nie dopisała więc za dużo przystanków nie robiliśmy, ale jak zobaczyliśmy parę unoszącą się z ziemi to musieliśmy się zatrzymać.

Ze względu na wulkaniczny charakter wyspy, znajduje się tam wiele gorących źródeł a para bucha z ziemi na każdym kroku. Jest to bardzo ciekawe zjawisko (zwłaszcza dla mieszczuchów jak my). W NY widujesz też czasem jak para unosi się z ulicy – tutaj jest to mało przyjemne i zdecydowanie nie pochodzi to z wnętrza ziemi.

No więc poszliśmy, przyglądnęliśmy się i jaki rezultat? Śmierdzi starymi jajkami i jest ciepło. Islandia w 100% wytwarza energię z odnawialnych źródeł. Źródła geo-termalne, wiatr i woda to główne źródła energii. Dlatego zaraz obok znajduje się „fabryka” i piękny krajobraz górzysty przemienia się w przemysłowy.

Zaraz przed wjazdem do Rejkiawiku postanowiliśmy zatrzymać się w browarze. Wcześniej widzieliśmy, że wycieczka po browarze jest możliwa ale trzeba zapłacić $70. Pomyśleliśmy, że po co nam jakaś wycieczka jak przecież można wejść i po testować piwka na miejscu – upss... nie ma łatwo, kraj znów nas zaskoczył. W browarze nie można napić się piwa.

Mogliśmy tylko popatrzeć przez szyby na halę produkcyjną ale o piwie mogliśmy zapomnieć. Zrozumieliśmy po raz kolejny trzemu na bezcłówce (po wylądowaniu) wszyscy – a głównie stewardesy kupowały alkohol litrami. W Islandii prochibicja trwała do 1989 roku – trochę długo, nie? W 1935 roku poluzowali trochę prawo i pozwolili sprzedawać piwo ale z zawartością alkoholu nie więcej niż 2.25%. Pomimo, że prohibicja mineła to nadal sprzedaż alkoholu jest trochę ograniczona – podobnie zresztą jak w Stanach. Widać, że najłatwiej dostać alkohol w Polsce bo u nas na szczęście nigdy prohibicja nie dotarła – a byłoby ciekawie gdyby dotarła. Połowa Polaków by umarła na suchoty pewnie w pierwszym roku. A druga połowa by sprowadzała piwo z Czech.

My na suchoty nie musieliśmy umierać, bo zaopatrzyliśmy się na bezcłówce w piwo a wino i whiskey przywieźliśmy z domu. Tak więc pojechaliśmy prosto pod nasz apartament (wynajęliśmy airbnb zamiast hotelu), odstawiliśmy grzecznie samochód i przystąpiliśmy do świętowania Darka i Witka urodzin. Tak się ustawiłam, że na jednym wyjeździe miałam dwóch jubilatów.

Rejkiawik nie ma wiele atrakcji turystycznych. Chyba najbardziej znany jest kościół, Hallgrimskirkja. Z zewnątrz bardzo ciekawa architekturą w środku dość surowy – ale też ładny. Jest to kościół luterański więc na wzór Martina Luther'a słynnych postulatów na drzwiach można przybijać tu swoje postulaty na drewnianej ścianie w kościele.

Po za kościołem jest jeszcze opera – bardzo ciekawy budynek pod względem architektury. Nawet jak nie zamierzasz uczestniczyć w operze to warto się tam przejść i zobaczyć to cudo architektoniczne.

My jednak chcieliśmy troszkę poimprezować. W końcu jak urodziny to urodziny. Słyszeliśmy, że Rejkiawik umie się bawić – przynajmniej podczas mistrzostw Europy co udało im się wygrać jakiś mecz to całe miasto imprezowało na rynku. Żeby jednak nie pić na głodniaka najpierw poszliśmy na hot-dogi. Podobno słynne w tym mieście. Spodziewałam się jakiś wypasionych mega hot dogów ale niestety dostaliśmy coś co przypomina amerykańskie lub z ikei hot dogi. Nie powiem, sosy były dobre ale $4 za takie coś małego to trochę przesada – choć z drugiej strony na Manhattanie jest podobnie. Płacisz za hot doga $5 tylko dlatego, że NY słynie z hot dogów.

Następny przystanek – Apteka. Jest to restauracja, która się tylko tak nazywa. Jedzenie podobno mają smaczne ale bardziej słyną z drinków. Muszę przyznać, że mój Gin z koperkiem był całkiem dobry. Najlepiej iść tam jak są happy hours – inaczej to zbrodnia w biały dzień.

Happy hours się skończyły a z nimi nasz pobyt w Aptece. Ściemniało się już więc poszliśmy na oficjalną, uroczystą kolację – Fish Market. Islandia ma bardzo dobre ryb. Jeśli chodzi o czerwone mięso to raczej nie powala ale rybami zaskakuje na maksa. Jako przystawkę zamówiliśmy sushi z wieloryba – wow....nie spodziewałam się tak delikatnego mięsa po tak czerwonej i umięśnionej rybie. Zdjęcia niestety nie mamy bo jedzenie znikło zanim się zorientowaliśmy, że trzeba zrobić zdjęcie – tak apetycznie wyglądało. Na stole został tylko znany już wszystkim łosoś.

Restaurację Fish Market polecam każdemu. Można sobie wsiąść tasting menu, i po testować wszystkiego po trochę albo wybrać danie główne wg. własnego uznania. My zdecydowaliśmy się sami powybierać i wcale nie żałujemy naszych wyborów.

Po kolacji przyszedł czas na najtrudniejsze zadanie – gdzie tu można się napić dobrego i taniego piwa. Dobrze, że w Rejkiawiku wifi jest na każdym kroku i, że istnieje coś takiego jak Google. Udało nam się znaleźć bar gdzie piwo kosztowało tylko $6. Bar był raczej zwykły ale miał jeden mega plus – sprzedawali Tyskie.

Nie da się ukryć. Polacy podbijają Islandię na maksa. W barach można kupić Tyskie a prince polo jest w każdym sklepie spożywczym – nawet na lotnisku sprzedają prince polo. Uczymy się podbijać Europę. Z baru niestety zrezygnowaliśmy jak zrobili Comedy Show. Kabaret jaki tam prezentowali był niczym w porównaniu do Neonówki czy Kabaretu Młodych Panów na You Tube. Odwiedziliśmy jeszcze jeden czy dwa bary, doszliśmy do wniosku, że nie ma to jak Apteka, wróciliśmy tam ponownie a potem spłukani wróciliśmy do domku (drink kosztował $25) aby wreszcie zobaczyć prawdziwy kabaret na You Tube.

Ostatni dzień na Islandii spędziliśmy głównie zwiedzając samochodem. Pogoda zepsuła się na maksa (dobrze, że w ostatni a nie pierwszy dzień), więc nikt nie miał ochoty wychodzić z samochodu i łazić po deszczu. Niedaleko lotniska, na samym wybrzeżu jest małe miasteczko Grindavik. Podobno jest tam piękna latarnia i można się przejść klifowym wybrzeżem – pewnie tak jest, jak nie pada deszcz.

Miasteczka na Islandii są jedyne w swoim rodzaju. Restauracje, kafejki itp są raczej zamknięte – to znaczy, jest mało tarasów, stolików na zewnątrz itp – zresztą kogo to dziwi przy takiej pogodzie. Do tego nie ma jednoznaczego rynku. Wszystko jest jakoś tak rozrzucone. Miasteczko Grindavik ma jednak parę restauracji. Ta do której myśmy poszli była całkiem duża jak na takie wymarłe miasteczko ale chyba muszą tu jednak mieć ruch w sezonie.

Po objechaniu miasteczka postanowiliśmy objechać półwysep drogą numer 425. Lawę to tam można podziwiać ale nie wiele więcej – no chyba, że znów mgła zasłoniła nam połowę atrakcji.

Niestety czas się, żegnać z Islandią. Piękny kraj, bardzo dziewiczy i różnorodny pod względem przyrody. Niesamowite, że jest on tak blisko a jednocześnie tak daleko. Przykro, że jest on narażony na wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi ale pewnie gdyby nie to, kraj straciłby swój urok. Mam jednak nadzieję, że wkrótce tam wrócimy. Bardziej przygotowani (pod względem samochodu) i na więcej dni. No i nie zapominajmy, że z Islandii jest przecież bardzo blisko na Grenlandię....a tam to dopiero musi być dziewiczo, przepięknie...

Read More
Islandia Darek Islandia Darek

2017.10.29 Islandia (dzień 2)

Jest ich coraz mniej, są coraz to mniejsze, węższe, krótsze, płytsze. Dla niektórych są groźne, niedostępne, niepotrzebne. Dla innych są piękne, wspaniałe, niepowtarzalne. Ludzie spędzają całe swoje życie żeby je badać, analizować, zrozumieć. Jedno jest pewne, bez nich życie na naszej planecie albo by było niemożliwe, albo by było zupełnie inne niż jest aktualnie. Mowa tu oczywiście o lodowcach.

Ponad 11% powierzchni Islandii to lodowce. Mają tutaj idealne warunki do ich powstawania. Chłodny klimat, duże opady śniegu, odpowiednia rzeźba terenu i niskie nasłonecznienie. Zawsze lubiłem lodowce i zawsze jak tylko mogę to staram się je zobaczyć, a nawet trochę je zwiedzić. Z paru zjechałem na nartach, po wielu chodziłem. Dla mnie lodowiec to jak rzeka w zwolnionym tempie. Posuwa się na dół znacznie wolniej i w ciszy. Czasami tylko słychać odłamujące się tony lodu które spadają w dół.

Dzisiejszy cały dzień poświęciliśmy lodowcom. Na początek wybraliśmy lodowiec Falljökull, który jest częścią największego lodowca w Europie, Vatnajökull. O 9:15 rano mieliśmy zarezerwowanego przewodnika na około 5 godzin. Czy jest potrzebny przewodnik do chodzenia po lodowcach? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Niektórzy powiedzą, że oczywiście musisz mieć przewodnika, niektórzy, że to zależy od lodowca i trasy jaką chce się pokonać.

Ja należę do tej drugiej grupy. Są dwa rodzaje lodowców, suchy (bez śniegu) i mokry (ze śniegiem). Na mokry bym nigdy nie wszedł bez lokalnego przewodnika i bez odpowiedniego sprzętu. Bał bym się przykrytych szczelin lodowcowych w które można wpaść.
Suchy to inna sprawa. Wszystko widać, i przy zachowaniu ostrożności można sobie po nim bezpiecznie pochodzić, a nawet wchodzić w szczeliny.

Nie wiedząc jaki napotkamy lodowiec, i jak wysoko możemy na niego się wspinać, to oczywiście wzięliśmy przewodnika z Glacier Guides. Niestety mieliśmy godzinę samochodem do miejsca skąd nas będą zabierać, więc większość drogi pokonaliśmy po ciemku. Dopiero pod koniec zaczęło się rozwidniać, jak wjechaliśmy do parku lodowców, Vatnajökull

Jak prawie wszędzie w Islandii tutaj też nas przywitali po Polsku i powiedzieli, żeby się przygotować bo za chwilę wyruszamy. Prawie cały sektor turystyczny w Islandii jest opanowany przez Polaków. Dobra robota rodacy.
Raki, czekany, kaski, uprzęże przymierzone. Niestety nie mogliśmy mieć własnego sprzętu - podobno takie są przepisy. Nawet przewodniczka powiedziała, że Ilonki raki są tysiąc razy lepsze niż te co oni pożyczają ale przepisy są przepisami. Ciekawe czego się boją. Można zaczynać zabawę. Autobusem w 15 minut, a potem na nogach w pół godziny dotarliśmy pod lodowiec. Temperatura była koło 0 st. C. Trochę nam było zimno, ale wiedzieliśmy, że za chwilę zacznie się podchodzenie do góry i się zagrzejemy.

Była nas kilkunastu-osobowa grupa, więc musieliśmy mieć dwóch przewodników. Przepisy nie pozwalają żeby jeden przewodnik był odpowiedzialny za tak dużą ilość osób. Zostaliśmy podzieleni sprawiedliwie na dwie grupy, mocna i słaba. Myśmy, wraz z sześcioma innymi europejczykami załapali się do mocnej, a cała Azja do słabszej.
Przed wejściem na lodowiec nasz przewodnik, Stephnie z Australii, wytłumaczyła nam wszystko o sprzęcie, a także co możemy, a co nam nie wolno robić na lodowcu. Drugi przewodnik, Kamil z Polski dostał grupę Azjatów i też to samo uczynił.

Ubrani już w raki i wszystkie inne zabawki rozpoczęliśmy podejście po osypujących się piargach na czoło lodowca. Często końcówka lodowca ma kilkunasto, albo nawet kilkudziesięciu metrową ścianę lodu i wyjście na niego od czoła jest niemożliwe. Tutaj, dzięki wielkiej masie żwiru który ten lodowiec pcha wyjście na niego nie sprawiło nam żadnej trudności.
Stanęliśmy na Falljökull, największym lodowcu Europy. Fajne uczucie jak się ma taką masę ruchomego lodu pod sobą.
Na początku szliśmy pomału do góry po prawie płaskim lodzie. Steph uczyła nas i objaśniała do czego służy i jak używać każdą z części sprzętu w który zostaliśmy wyposażeni.

W sumie nasza wycieczka ma trwać około 5 godzin, z czego 3.5 mamy spędzić na lodzie. W miarę posuwania się dalej do przodu lodowiec stawał się bardziej stromy, a szczelinki coraz to głębsze. Słabsza grupa zostawała w tyle, a my dzielnie posuwaliśmy się do przodu. Na bardziej stromych odcinkach przewodniczka za pomocą specjalnego kilofu robiła, albo poprawiała już istniejące schody. Ułatwiało to w znacznym stopniu podchodzenie, albo schodzenie w szczeliny.

Pasją Steph są podróże i lodowce, więc ma wielką wiedzę na ich temat, była nawet na Antarktydzie. Opowiadała nam cały czas o tych gigantach. Lodowce w Islandii różnią się od Himalajskich, Alpejskich czy Andyjskich. Tamte góry powstały przez nacisk płyt tektonicznych na siebie. Efektem tego jest wypiętrzanie się terenu i powstawanie pasm górskich. W ich wyższych partiach jest wystarczająco zimno żeby powstał lodowiec.
Na Islandii jest zupełnie odwrotnie. Płyty tektoniczne odsuwają się od siebie, co powoduje szczeliny przez które magma może wydostać się na zewnątrz i dzięki czemu wybucha wulkan. Islandia ma 30 aktywnych wulkanów. Każdy może znowu w każdej chwili wybuchnąć. Największy wybuch naszych czasów był w 2010 i zniszczył wiele terenów w Islandii, a także wstrzymał na wiele tygodni loty samolotów pomiędzy Europą a Ameryką. Dzięki wulkanom, które rozsuwają płyty tektoniczne, Islandia cały czas się powiększa.

Jak powstaje lodowiec? Nie wystarczy tylko zimno, potrzeba jeszcze parę innych rzeczy. Lodowce powstają w górnych partiach gór i posuwają się w dół. Poza niskimi temperaturami potrzebne są też duże opady śniegu i odpowiednio nachylony teren.
W górnych partiach Vatnajökull średnia roczna ilość opadów śniegu to 13 metrów. Część śniegu topnieje w miesiącach letnich, ale spora jego część zostaje. Dzięki ciśnieniu jakie powstaje pod wpływem wielkiej masy śniegu pod spodem robi się lód. Przychodzi kolejna zima i kolejne metry śniegu spadają. Wielka masa wypycha ten lód spod spodu w dół góry. Lodowiec zaczyna swoją długą podróż. W zależności od długości lodowca, jego prędkości (Falljökull porusza się średnio 50 metrów na rok) i stopnia nachylenia ta podróż trwa setki a często tysiące lat. Na dnie doliny jest już znacznie cieplej i szybciej lodowiec się topi niż napływa z góry. Niestety klimat się ociepla i lodowce się kurczą, coraz to szybciej. Czasami nawet po 100 metrów w ciągu kilkunastu lat.

To co się dzieje wewnątrz lodowca też jest fascynujące. Grubość ich to setki metrów, a często sięgają powyżej kilometra. Posiadają warstwy, które posuwają się z różnymi prędkościami. Między nimi w lato płyną strumyki, a w zimie, kiedy lodowiec mniej topnieje, można tam wchodzić i oglądać cudowne, niebieskie jaskinie lodowe. Na dnie lodowca jest tak potężne ciśnienie, że lód z powrotem zamienia się w wodę, która spływa w dół po skałach tworząc kolejne kanały wodne.

​Po jakiejś 1.5h doszliśmy do stromej części gdzie przewodnik nam powiedział, że dalej nie można iść. W każdej chwili może się coś urwać z lodowca i polecieć w dół, prosto na nas. Mowa tu jest o tonach lodu poruszającego się z wielką prędkością. Mały człowieczek nie ma żadnych szans.

Pochodziliśmy w tym rejonie, robiąc zdjęcia i podziwiając ten ogrom. Dobrze, że byliśmy w mocniejszej grupie. Słabsza tutaj nie doszła, machaliśmy im z góry.

Powrót był prosty, prosto na dół. W 45 minut doszliśmy do końca lodowca. Ściągnęliśmy sprzęt, umyli raki w jeziorze polodowcowym i udali się w kierunku autobusu. Steph nas pożegnała i wróciła z inną grupą na lodowiec. Powiedziała, nam też które lodowce są łatwe i na które możemy sami wchodzić. Posiadając odpowiedni sprzęt i umiejętności oczywiście. Zamierzamy tu wracać. Kto się z nami pakuje?

W tym okresie w Islandii się ściemnia koło 17. Mieliśmy jeszcze jakieś dwie godziny światła dziennego. Postanowiliśmy to wykorzystać i pojechaliśmy nad jezioro Jökulsárlón, jakieś 60km na wschód drogą #1. Fajnie się podróżuje po Islandii. Nie ma tu lasów, więc wszystko widać. Z lewej strony mieliśmy góry i lodowce, a z drugiej strony Ocean Atlantycki.

Jezioro Jökulsárlón znane jest z wielkich kier lodu które wpływają wprost do oceanu. Jezioro to powstało dzięki temu samemu lodowcu co byliśmy wcześniej. Inny „język” tego giganta wchodzi w tą dolinę. Był już zachód słońca,więc za wiele nie mogliśmy tu chodzić, ale i tak jest to cudowne miejsce, warte zobaczenia.

Jest tu dużo szlaków, od godzinnych do wielo-dniowych, które wymagają wcześniejszego przygotowania i spania na lodowcach. To pewnie następnym razem, jak tu przyjedziemy.

Wróciliśmy do naszego hotelu i udaliśmy się na kolacje. Islandia słynie z ryb. Ilonka to zmówiła i jej bardzo smakowało.

Ponoć tutaj też mają pyszną jagnięcinę. Dałem im szansę i zamówiłem. Niestety się zawiodłem. Nie była zła, ale nie była taka pyszna jaką jadałem w Nowej Zelandii czy Argentynie. Nie wiem, czy ta restauracja nie potrafiła dobrze ją przyrządzić, czy na Islandii nie ma dobrej jakości mięsa. Pewnie kiedyś dam im drugą szansę. Mam nadzieję, że wtedy naprawią swoją reputacje i mięsko będzie wyśmienite.

Read More
Islandia Darek Islandia Darek

2017.10.27-28 Islandia (dzień 1)

Nasza planeta, chociaż jest mała to jest zróżnicowana. Są miejsca, które znajdują się w miarę blisko nas, a są zupełnie inne i ciekawe. Jednym z takich miejsc jest Islandia. Czasem tak nie wiele wystarczy, żeby z zatłoczonego, głośnego i betonowej dżungli przenieść w krainę Lodu, Wody i Ognia.

W niecałe 5 godzin samolotem (bliżej niż do Kalifornii z Nowego Jorku) można się przenieść w zupełnie inną krainę. Dalej nie mogę zrozumieć, że taki człowiek jak ja, który kocha góry, lodowce, odludzia jeszcze tam nigdy nie był. Przygotowując się do tego wyjazdu trochę czytałem i oglądałem za pomocą internetu o Islandii i nie mogłem się nadziwić, że ta piękna kraina jakość wymykała się spod mojego radaru. No nic, lepiej późno niż wcale...

Zbliżają się moje urodziny, a koleżanka Ilonki z pracy dała mi najlepszy prezent - bilet na Islandię - dziękuję Zoe! W mojej pracy czasem wpadnie w rękę darmowe tanie wino, u Ilonki w pracy zawsze ktoś ma jakiś darmowy bilet w rękawie. 4-dniowy wyjazd w nieznane na pewno zapadnie nam długo w pamięć.
Uważny czytelnik pewnie zwróci uwagę na dwie rzeczy: dlaczego tylko na 4 dni i dlaczego nie w lato. Niestety w tym okresie ciężko jest mi wziąć więcej dni wolnych z pracy, więc 4 muszą wystarczyć. Po drugie, Islandia w zimie jest cieplejsza niż Nowy Jork. Naprawdę tak jest! Ciepłe prądy oceaniczne to sprawiają. Mniej ludzi, zorze polarne, łatwiej o noclegi.... to tylko parę plusów podróżowania nie w sezonie. Islandia jest inna w każdej porze roku, więc na 100% tu wrócimy w innych porach.

Nasz kolega, też ma dokładnie urodziny w ten sam dzień co ja, więc oczywiście leci z nami.
Islandair nie należy do dobrych linii, ale nawet nie było źle i po pięciu godzinach wylądowaliśmy w Reykjaviku ok. 6:30 rano. Szybka odprawa na lotnisku, wypożyczenie samochodu (oczywiście dostałem biegówkę) i już byliśmy na ziemi ognia i lodu.
​O tej porze roku rozwidnia się tutaj dopiero o 9 rano, więc pierwszy odcinek pokonaliśmy jeszcze po ciemku. Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy parę ciekawych miejsc, ale o nich już opisze Ilonka bo ja niestety cały dzień musiałem prowadzić po tych wąskich, krętych, górskich drogach.

Do hotelu z lotniska mieliśmy około 300 km (pawie 4h samochodem). Po drodze jednak chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć, w końcu mieliśmy cały dzień przed sobą. Śniadanie to jednak podstawa. Większość miejsc w Islandii otwierają ok. 10 rano więc śniadanie zjedliśmy w miasteczku, Selfoss (100 km od lotniska). Tam (dzięki TripAdvisor) znaleźliśmy knajpkę Kaffi Krus. Knajpka jakby się do domku wchodziło, przez to atmosfera była bardzo domowa i przytulna. Na śniadanko, oczywiście poleciał łosoś - w końcu być w Islandii i nie spróbować rybki to jak nie zjeść jagnięciny w Nowej Zelandii.

Droga numer 1 jedzie na około wyspy i większość atrakcji znajduje się przy tej właśnie drodze. Tak więc po śniadanku i krótkiej drzemce w aucie ruszyliśmy na drogę numer 1. Po kolejnej godzinie (70km), dojechaliśmy do wodospadu Seljalandsfoss. Islandia słynie z wulkanów (ogień), lodowców (lodu) i wody (wodospadów). Pierwsze wrażenie - zdecydowanie piękne krajobrazy, ale to co nas najbardziej zaskoczyło to ilość dymu wydobywającego się z ziemi. Islandia ze względu na swoje położenie ma nie tylko dużo wulkanów ale też wiele źródeł geotermalnych. Ok 26% energii w Islandii pochodzi z tych właśnie zasobów. Druga rzecz która nas zaskoczyła to zaludnienie. Ogólnie w Islandii mieszka 330 tys ludzi. Większość z nich to Islandczycy a drugim narodem co do wielkości jest nie kto inny jak Polska.

Ale wracając do atrakcji - wodospad był super. Pogoda była tak troszkę szarawa ale to nic bo pogoda się tu zmienia co 5 minut. Więc jakoś nas to nie zmartwiło. Ubraliśmy więcej warstw i ruszyliśmy obejść wodospad do okoła.

Ogólnie spędzić tam trzeba około 30 min i można znów jechać w drogę. Kolejne 25 minut (30 km) dalej był kolejny wodospad, Skogafoss. Tutaj mieliśmy duże szczęście bo wyszło słoneczko, piękna tęcza i ogólnie było super.

Ostatnia atrakcja to plaże z czarnym piaskiem. Kolejne piękne miejsce przy drodze numer 1. W sezonie letnim można tam spotkać Puffins - ptaki charakterystyczne dla rejonów jak Nowa Zelandia, Islandia itp. Niestety, teraz już jest trochę zimno i ciężej jest spotkać Puffins - może jednak kiedyś nam się uda. Plaża dzieli się na dwie części - turystyczną, gdzie każdy chce mieć zdjęcie na skałach (kwadratowych).

I część mniej uczęszczaną bo trzeba dalej podejść. My przeszliśmy się dalej plażą w kierunku skał i podziwialiśmy krajobraz, spokój, czarny piasek a przede wszystkim czarne kamienie.

Plaże z czarnym piaskiem znajdują się w różnych rejonach świata. Są one efektem dużej aktywności wulkanicznej. Zdecydowanie jest to niesamowite uczucie opalać się na takiej czarnej plaży. Niestety teraz jest późna jesień i lepiej jest chodzić po piasku w butach górskich zamiast klapkach. ​

Spacerek nas dotlenił i zapomnieliśmy, nawet, że jesteśmy zmęczeni i śpiący. Dni na Islandii są krótkie, a czarna plaża i tak była ostatnią atrakcją więc poszliśmy do restauracji Sudur-Vik. Kolejna restauracja w "domu" znów się wchodziło jak do domu. Tutaj obsługa była Polska - pierwszy dowód, że polaków tu jest dużo. Nie dziwne. Islandia potrzebuje dużo ludzi do pracy w turystyce a poza tym dość dużo można tu zarobić. Kolacja była fajnym zakończeniem dnia. Posileni znów pojechaliśmy na drogę numer 1. Byliśmy godzinę od naszego hotelu ale i tak się ściemniało więc była najwyższa pora, żeby się zameldować w hotelu.

Hotelik mamy fajny - mieszkamy w miasteczku, którego nazwy nikt nie wymówi: Kirkjubaejarklaustur. Mamy domki pośrodku niczego, więc mieliśmy nadzieję, na zobaczenie zorzy. No i się nie zawiedliśmy. Udało się zorze też dziś się pojawiły - było to piękne zakończenie wieczora.

Read More