Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2023.08.05 Nowa Zelandia (dzień 6)

Rano trochę nogi nie chciały działać. Mimo, że wczoraj nie był to jakiś rekordowy hike to mimo wszystko prawie 20km po górach się zrobiło. Zwłaszcza po śniegu, w którym się o wiele bardziej męczysz. Dawno już nie byliśmy na hiku, więc mięśnie zapomniały jak się chodzi.

Nie mieszkaliśmy w hotelu, więc nie mieliśmy żadnego śniadania. Udało się znaleźć jogurt i banan w lodówce i to musiało nam narazie wystarczyć. Miejmy nadzieje, że po drodze do Auckland jakieś miasteczko z kawą i ciastkiem się znajdzie.

Podróżowanie samochodem po NZ nie jest łatwe. Nie dość, że musisz jechać lewą stroną to jeszcze nie ma autostrad. Maksymalna prędkość to 100km/h co w sumie jest ok, bo i tak za bardzo nie ma się gdzie rozpędzić.

Kraj ten jest mega górzysty, a co w związku z tym drogi mają niezliczoną ilość zakrętów, dolin i wzgórz. Na dodatek ogromna ilość turystów którzy zatrzymają się przy każdym widoku i nie wiedzą gdzie mają jechać sprawia, że chciałbyś żeby kolej była lepiej rozwinięta. Nie ma to jak wsiąść do pociągu i …… udać się w nieznane.

Jak wsiadaliśmy do samochodu pod domkiem i Ilonka wpisała adres na lotnisko w Auckland to GPS pokazał 300km!

Ile?! Stwierdziłem. Tymi pastwiskami mam jechać 300km. Przecież my tam nigdy nie dojedziemy.

Dokładnie. Nowa Zelandia ma bardzo mało lasów. Większość terenów to pastwiska z zieloną trawą. Raj dla zwierząt hodowlanych. Krowy, barany, czasami nawet jelenie się wszędzie pasą. A jak jeszcze do tego dodamy górzysty teren i małe zanieczyszczenie to już wiemy dlaczego mięsko tych zwierząt jest jedno z najlepszych na świecie. Wegetarianie w tym kraju nie mają lekko.

W połowie drogi w miasteczku Tokoroa Ilonka wyczaiła piekarnie co nawet ok wyglądała i była otwarta. Można było kawę i jakieś ciacho na śniadanie w końcu zjeść.

Bliżej Auckland nawet autostradę z dwoma pasami wybudowali. I podnieśli prędkość do 110km/h! Ale się sunęło….

Na lotnisko dotarliśmy o czasie. W końcu można było oddać samochód i się odstresować. Długa droga…

Od tego momentu rozpoczynamy oficjalną część wycieczki. Część dla której przylecieliśmy do NZ. Narty na półkuli południowej!

Nie wiem co oczekiwać. Jeździłem na nartach na czterech kontynentach, przyszedł czas na piąty. Jakie są warunki, tereny, trasy, ludzie? …. wiele niewiadomych. Nie sądzą, że NZ pobije Europę czy Stany, ale może dorówna Japonii czy Chile, albo zaskoczy mnie czymś zupełnie nowym. Myślę, że po tym tygodniu będę znał odpowiedzi na te pytania.

Jak narazie wsiadamy do samolotu i lecimy … do Chamonix na południowej półkuli. Czyli do Queenstown!

Queenstown jest największą i chyba najbardziej znaną miejscowością narciarską na południowej półkuli. Dlatego porównałem ją do Chamonix. Tak jak w Chamonix, w Queenstown poza nartami uprawia się też wiele innych sportowych zawodowo, jak rowery górskie, maratony, golf, kajaki, paralotnie…

Samolot podstawili, trzeba wsiadać. Lot trwa tylko 1.5h i oczywiście leci nad przepięknymi górzystymi terenami zwanymi Alpami Południa.

Tak lecąc i lecąc nad tymi górami zacząłem się zastanawiać które Alpy są większe, Europejskie czy NZ. Kiedyś może się dowiem, ale oba pasma górskie są wielkie i piękne. Mają wiele podobieństw. Jak lodowce, budowę, ukształtowanie, jeziora, głębokie doliny… po prostu oba trzeba złazić

Kiedyś lodowce w NZ dochodziły do oceanu jak np. na Alasce, Islandii czy Patagonii. Niestety ze względu na ocieplanie klimatu kurczą się i zmniejszają z roku na rok.

Jeszcze lecąc nad północną wyspą wpadł mi w oko ładny stożek.

Ładny, nie? Nazywa się Mt Taranak i jest położony w Parku Narodowym Egmont

Został już naniesiony na mapę gór do zdobycia. Ktoś dołącza?

Manager hotelu w Auckland powiedział, że lot do Queenstown będzie nam się podobał. Jest wyjątkowy. Miał rację.

Nie dość, że lecisz nad pięknymi terenami to jeszcze lądujesz w sercu gór.

Mało jest lotnik na świecie (a przynajmniej na tych co ja byłem), na których pilot manewruje między górami podchodząc do lądowania. Może Santiago w Chile czy Juneau na Alasce jest porównywalne.

Patrząc przez okno samolotu widać góry ponad tobą. Dziwne uczucie. Doświadczenie w lataniu między górami piloci w Air New Zealand na pewno mają wysokie, więc bezpiecznie wylądowaliśmy.

Hotel mamy w centrum miasta, więc z lotniska tak jak większość turystów poszliśmy na autobus. Niestety nie udało nam się tego ogarnąć, i też długo trzeba czekać. Uber jest niewiele droższy niż dwie osoby autobusem a dowozi cię pod same drzwi.

Byliśmy w Queenstown 7 lat temu. Pierwsze co nam się dzisiaj w oczy rzuciło to mega korki. Kierowca coś próbował robić i objeżdżał je górskimi drogami, ale wciąż to długo trwało. Ilość turystów jaka przyjeżdża do Queenstown jest ogromna. Z samego Auckland jest ponad 10 samolotów dziennie! A teraz tu jest zima i jest mniej turystów niż w letnim okresie.

Ilość nowych domów do wynajmu rośnie tu jak grzyby po deszczu. Coraz bardziej miasteczko się rozrasta i wchodzi wyżej i wyżej w góry.

Powstają nowe bary, restauracje, sklepy… ogólnie to dobrze, miasto się rozwija. Daje miejsca pracy. Ponad 70% ludzi pracuje tu w serwisie. Ale gdzie jest limit. NZ była prawie zamknięta przez długi okres ze względu na Covid. Teraz przeżywa wielki bum, już ilość turystów pobiła czasy sprzed Covid i ciągle rośnie. Niestety rosną też ceny wszystkiego. Przeciętnego mieszkańca Queenstown na mniej rzeczy stać. On musi tu mieszkać, jeść, tankować samochód… a ceny ponoć wzrosły dwukrotnie przez ostatnie 5 lat.

Nowa Zelandia jest wyspą, więc może tak jak Galapagos łatwo limitować ilość turystów. Wystarczy zmniejszyć ilość samolotów i problem z głowy. Ale czy tego chce, czy chce żeby liczyła się bardziej jakość a nie ilość? To nie jest takie proste. Limitowanie turystów jeszcze bardziej wywinduje ceny w górę. Rząd nowozelandzki musiałby zacząć to kontrolować. Ceny wynajmu mieszkań, wody, paliwa, piwa, usług turystycznych…. musiały by być z góry kontrolowane.

Jak narazie po 30 minutch (8km) podjechaliśmy pod nasz mały, butikowy hotel z 13 pokojami. Trafiliśmy na happy hour, wiec oczywiście musieliśmy to wykorzystać. Nie ma to jak NZ Sauvignon Blanc z orzechami.

Dosiedli się do nas lokalni z Auckland to mogliśmy się parę ciekawych rzeczy dowiedzieć. Ale oni mają ciężki akcent. Często musieliśmy się domyślać co mówią.

Dzisiaj za bardzo nie mamy planów na rozrabianie w mieście. Jutro czeka nas największy hike na tym wyjeździe. Jednak trzeba coś zjeść, więc musieliśmy wyjść z hotelu.

Pamiętaliśmy jak byliśmy tutaj 7 lat temu to bardzo zasmakowały nam hamburgery Fergburgers. Dobrze, że piszemy bloga to łatwo jest znaleźć informację sprzed lat. Pomyśleliśmy, że może to być szybka i tania opcja na dzisiejszą kolację.

Niestety jak podeszliśmy pod knajpę to stanęliśmy jak wryci. Kolejka chyba była na godzinę stania. Hamburgery może i są dobre, ale nie aż tak żeby stać z godzinę. Widać co internet robi z ludźmi. Paru influencerów napisało, że są dobre i już jest kolejka.

Poszliśmy do baru obok i bez kolejki dostaliśmy piwko i coś do jedzenia. Oczywiście zamówiłem jagnięcinę. Była dobra, a może i nawet lepsza niż te hamburgery obok.

Po kolacji szybko do hotelu i do spania. Jutro wielki hike nas czeka.

Read More
Nowa Zelandia Darek Nowa Zelandia Darek

2023.08.04 Tongariro Park Narodowy, NZ (dzień 5)

Jemy i jemy tą jagnięcinę w NZ prawie codziennie. Najwyższa pora zacząć coś spalać tych kalorii i robić miejsce na kolejne przysmaki (czytaj: więcej baranków). One tutaj są po prostu przepyszne.

Mieszkamy gdzieś w środku północnej wyspy nad jeziorem Taupo, koło parku narodowego Tongariro. Ogólnie fajny resort i super widok z balkonu. Niestety ogrzewania nie ogarnęli. Łazienki i sypialnie nie mają ogrzewania. Ogrzewanie jest tylko na dole w kuchni/pokoju gościnnym. Za mało żeby te dwa pietra ogrzać. A w nocy temperatura spada tu do wartości ujemnych. Co prawda łóżko podłącza się do prądu i troche grzeje, ale dalej to za mało. Obudziliśmy się zmarznięci, z katarem i jak jeszcze było ciemno. Na szczęście dzisiaj mamy duży zimowy hike, więc na pewno się zagrzejemy.

Do parku/hiku mamy jakieś 45 minut samochodem piękną, górzystą drogą. Ja uważnie prowadziłem samochód (było koło 0C, więc trzeba było ostrożnie brać zakręty) a Ilonka starała się uchwycić piękno krajobrazu na kliszy.

Około 8:30 dojechaliśmy na parking gdzie było może 8-10 samochodów. Z tym parkingiem to nie jest tutaj łatwo. Na szczęście jest zima i można parkować. Natomiast w lato maksymalnie samochód może stać tylko 3 godziny. Dlaczego tak jest, jak hike zajmuje minimum 6-7 godzin? Za chwile wszystko wytłumaczę.

Nowa Zelandia jest rajem dla górołazów. Góry i szlaki są wszędzie. Każdy kto lubi góry marzy o spacerkach w tych odległych krainach. Z niezliczonej ilości szlaków można wyróżnić 9. Nazywają je „Great Walks” (Cudowne Trasy).

Pięć znajduje się na południowej wyspie, trzy na północnej i jeden na wyspie Stewart. Parę lat temu jak tutaj byliśmy to zrobiliśmy trzy na południowej wyspie. Teraz przyszła kolej na hike Tongariro Alpine Crossing.

Tongariro Alpine Crossing jest to Cudowny Hike w tym Parku Narodowym. Żeby zrobić go całego to trzeba iść 3-4 dni, albo tak jam my, jedną z ciekawszych jego odcinków w ciągu jednego dnia. Jest to jeden z najpopularniejszych hików na północnej wyspie. W lato jest tutaj masakra. Tysiące ludzi każdego dnia chce to zrobić. Dlatego jest limit na parking. W ten sposób ograniczają ilość turystów w lato. Nie jest to łatwy hike, 18-20 kilometrów i trochę skał. Wiele ludzi nie zdaje sobie sprawy z trudności i odległości i pewnie by były problemy. Ograniczenie parkingu powoduje, że ludzie biorą przewodnika, który zapewnia transport, doświadczenie i sprzęt w góry.

W zimie jest zupełnie inaczej. Znacznie mniej ludzi i nie ma limitu na parking. Przewodnik nie jest wymagany ale zalecany. Przy dobrej pogodzie, niskim zagrożeniu lawinowym, sprzęcie i doświadczeniu raczej go nie trzeba. Nie wzięliśmy przewodnika, bo baliśmy się, że nas przydzielą do słabej grupy i możemy nie zdobyć szczytu. Tak niestety się zdarza.

Było słonecznie, na dole bez wiatru, i około +2C. Idealnie na start.

Pierwszy odcinek szlaku prowadzi łatwą, szeroką trasą z niewielkim podnoszeniem się do gory. W oddali widać ośnieżone szczyty do których pomału się przybliżamy.

Jak narazie tylko na parkingu spotkaliśmy parę osób. Cały szlak należał do nas. Gdzie ponoć w lato jest tutaj rzeka ludzi.

W miarę podnoszenia się do góry, przybywało śniegu. Szlak dalej był szeroki i łatwy. Raki czy raczki jeszcze nie były potrzebne.

Ciągle mijaliśmy tablice informacyjne. Jedne ostrzegały turystów o trudnościach dalej z przodu, a drugie informacyjne o miejscu w którym aktualnie się znajdujemy.

Turysto, góry wciąż są żywe! Znajdujesz się w rejonie aktywnego wulkanu, który może wybuchnąć w każdej chwili bez ostrzeżenia - takie napisy spotykaliśmy na tablicach.

Miejmy nadzieję, że dzisiaj wulkan prześpi cały dzień, a my będziemy mogli podziwiać te piękne tereny.

Weszliśmy do doliny lodu i ognia!

Czasami zapachy siarki informowały nas, że wulkan nie śpi i tylko czeka na odpowiedni moment.

Piękna szeroka dolina z idealnie zrobionym drewnianym chodnikiem, który był lekko podniesiony nad ziemię. Pewnie jak są duże śniegi, albo wiosenne roztopy to łatwiej się tędy chodzi.

Po super łatwej dolinie zaczęły się schody. W dosłownym słowa tego znaczeniu. Następny odcinek nosi nazwę Devil Staircase (diabelskie schody).

Kilkaset metrów do góry. Drewniany schodek po schodku, przeplatany śniegiem, lodem, ostrą wulkaniczną skałą, albo sztuczną plastikową kratą, która poprawiała przyczepność butów. Za bardzo nie można było ubrać raków. Szkoda ich niszczyć w takim terenie.

Na szczęście góry w NZ nie są bardzo wysokie, więc nie ma problemu z aklimatyzacją. Maksymalna wysokość na jaką dzisiaj wychodzimy to jest 1,886 metrów.

Krok po kroku, zdjęcie po zdjęcie i osiągnęliśmy płaskowyż.

Wielkie płaskie jak stół pole o średnicy gdzieś 20 minut na nogach. Tutaj już było znacznie więcej śniegu. Na szczęście trasa była wydeptana a śnieg zbity, więc się nie zapadaliśmy. Pewnie dzień czy dwa po obfitych opadach śniegu spacer tędy bez nart czy rakiet może stwarzać problemy.

Po przejściu płaskowyżu musieliśmy już ubrać raki. Szlak ostro zaczął wspinać się pod górę na przełęcz. Usiedliśmy na skałach w słoneczku i zrobiliśmy sobie przerwę.

W tym rejonie zaczęliśmy spotykać znacznie więcej ludzi, którzy mówili, że na przełęczy bardzo wieje i lepiej tutaj się posilić.

Do przełęczy było może 15 minut w głębokim śniegu, ale rozdeptanym. Wyjście nie stwarzało problemu. Znacznie więcej ludzi zaczęliśmy spotykać. Chyba inne szlaki tutaj się krzyżują. Dużo grup ludzi z przewodnikami stało i słuchało uważnie instrukcji jak używać sprzętu. Każdy w kasku, rakach i czekanem.

Kask i raki rozumiem. Natomiast czekan 95% ludzi tutaj nie jest potrzebny i tylko przeszkadza. Ja wiem, on cię ratuje jak się poślizgniesz i lecisz w dół. Ale bez umiejętności użycia go bardziej się nim uszkodzisz niż wyratujesz z opresji. Z reguły czekany są bardzo ostre i szpiczaste. Ludzie trzymali go w ręce jak parasolki w słoneczny dzień, a nie jak sprzęt który ratuje życie w górach.

Z przełęczy na szczyt idzie się gdzieś 30 minut stromym i w zimie oblodzonym szlakiem. Tak też było. Stromo i po lodzie ze skałami.

Na samym początku spotkaliśmy dwoje ludzi którzy szli w dół. Nie wyszli na szczyt, nie mieli raków ani żadnych udogodnień do wspinaczki po lodzie

Jak się okazało jest to para z Czech która przyjechała do NZ na 3 miesiące, ale doszli do wniosku, że za 3 miesiące nie da się tego wielkiego i pięknego kraju zwiedzić. Już się starają o specjalną wizę na rok, która pozwali ci też tutaj pracować. Niestety maksymalny wiek na taką wizę to 45 lat. A szkoda…. chociaż Ilonka już intensywnie myśli…

Czesi chcieli kupić raki albo cokolwiek co poprawi szansę wyjścia na szczyt, ale niestety NZ mało produkuje rzeczy. Większość sprowadza i czas oczekiwania na produkty to są tygodnie. Sklepy niestety też świecą pustkami w sezonie. Na szczęście my mieliśmy raki i raczki przy sobie. Powiedzieliśmy im, że jak chcą zawrócić i iść w raczkach na szczyt to my im pożyczymy. Nie jest to rekomendowane (raczki mogą cię nie utrzymać na lodzie), ale to już ich decyzja.

Postanowili spróbować wyjść na szczyt jeszcze raz. Ubrali raczki i ruszyli za nami. Robiliśmy im mini-stopnie rakami, więc ułatwialiśmy podejście. Zresztą przewodnicy czekanami też robili stopnie. Za bardzo nie wiemy po co, bo na lodzie to nie ma większego znaczenia. Rak utrzyma cię na stromym ludzie. Ale wiadomo, bierzesz przewodnika, płacisz mu za to, więc się stara.

Ściana lodu zdobyta. Wyszliśmy na szczyt!!!! Ale tu wiało. Czasami ciężko było ustać. Parę szybkich zdjęć, oglądnięcie widoków i powrót w dół.

Zejście w dół po stromym lodzie jest trudniejsze niż wyjście. Trzeba bardzo uważać i mocno wbijać raki/raczki w lód żeby uniknąć poślizgu. Pomalutku do przodu, krok za krokiem i doszliśmy do przełęczy.

Tutaj Czesi oddali nam raczki i podziękowali za uratowanie im dnia. Nie muszą tu wracać i zdobywać tego szczytu jeszcze raz. NZ ma ponad 8,000 szczytów i nie ma czasu iść na tą samą górkę dwa razy.

Dalej trochę wiało, więc ruszyliśmy w dół i przerwę zrobiliśmy dopiero na dole w ciepłym słoneczku.

Zdziwiła nas mała ilość śniegu. Rano idąc tędy śnieg był wszędzie a teraz prawie go nie ma. Widać, że górskie słoneczko wykonało dobrą robotę i wszystko stopiło.

Piękny, pierwszy zimowy hike na tym wyjeździe. Naprawdę unikatowy i dzięki wspaniałej pogodzie wszystko przebiegło zgodnie z planem.

Jutro znowu za kółkiem kilkaset kilometrów do Auckland i wylot do największego i najsłynniejszego miasteczka narciarskiego na półkuli południowej…

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2023.08.03 Północna wyspa, NZ (dzień 4)

Nie dziwię się, że Władca Pierścieni jest kręcone w Nowej Zelandii. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, że ta piękna kraina jest domem reżysera Sir Peter Jackson. To właśnie on stworzył nie tylko niesamowite działo w historii kina ale też pokazał nam wszystkim jak piękna jest Nowa Zelandia.

Myślę, że Nowa Zelandia była bezsprzecznym wyborem na lokalizację. Natomiast znalezienie tej idealnej polany zajęło troszkę czasu. W 1998 roku reżyser Jackson okrążał helikopterem tą piękną wyspę i wpadła mu w oko farma Alexander. Farma należy do rodziny o nazwisku Alexander i stąd określa się ją jako Alexander Farm.

Znajduje się ona w okolicy Cambridge i właśnie ona stała się naszą pierwszą dzisiejszą atrakcją. Na potrzeby filmu wybudowano 39 domków Hobbitów, przesadzono nawet drzewa a jak trzeba było to i zrobili sztuczne drzewo. Jest takie jedno. Z daleka wygląda na prawdziwe ale podobno jest to sztuczna konstrukcja a liście zostały wyprodukowane w Tajwanie.

W 2009 roku plan filmowy został trochę przebudowany na potrzeby Trylogii Hobbitów. Po tym czasie jednak plan filmowy nie został zniszczony ale został udostępniony turystom pod nazwą Hobbiton.

My z Darkiem nie jesteśmy wielkimi fanami Władcy Pierścieni. Kiedyś nawet myślałam, że nudny to jest film - tylko idą i idą i tak przez parę godzin. Myślę, że teraz skuszę się na oglądnięcie filmu a może nawet przeczytanie książki. Przecież trylogia Tolkiena to ponadczasowe arcydzieło.

Hobbition jednak chciałam zobaczyć z czystej ciekawości. Dla fanów filmu to na pewno jest duże przeżycie, że mogą się napić piwa w Green Dragon Inn czy chodzić ścieżkami tak jak hobbity chodziły.

Prawda jest jednak tak, że większość filmu nadal była kręcona w studio. No bo jak aktor wielkości normalnego człowieka może zmieścić się do takiego domku… co to jednak kamera potrafi zrobić z perspektywą.

Hobbiton był też kręcony w górach i innych pięknych rejonach Nowej Zelandii. Po niektórych miejscach chodziliśmy albo będziemy chodzić pewnie nawet nie zdając sobie sprawy. Jedno jest pewne, oboje wyszliśmy z Hobbiton z przekonaniem, że w drodze powrotnej chyba oglądniemy całą trylogię. Przecież Air New Zealand powinno mieć te filmy w swojej kolekcji.

Wycieczka trwała około 2h. Pan nas oprowadził o wiosce, opowiadał anegdoty filmowe a na koniec zaprosił nas do Green Dragon Inn na piwko. W cenie biletu każdy mógł dostać piwo Ale albo Stout które jest tu ważone dla Hobbitów.. tych mniejszych i tych większych.

Green Dragon Inn robi wrażenie, taka fajna stara karczma gdzie piwo leje się do rana a kominek i głośne rozmowy ogrzewają atmosferę. Green Dragon Inn można też wynajmować na specjalne okazje jak wesela itp. Chyba, znaleźliśmy miejscówkę na nasze urodziny… ale obawiamy się, że dużo gości nie doleci… może na następne okrągłe urodziny. Zacznijcie już zbierać pieniążki.

Po Hobbitonie ruszyliśmy w drogę w kierunku jaskiń Waitomo. Tym razem mieliśmy do pokonania tylko 88km. Staliśmy dobrze z czasem więc po drodze zauroczeni znakiem KIWI skręciliśmy Otorohanga Kiwi House (na plakacie które widzieliśmy przy drodze mówili, że zobaczymy kiwi. W klatce czy jakimś innym pomieszczeniu ale w naturze podobno zobaczenie kiwi jest nie możliwe.

Kiwi jest unikatowym ptakiem, który występuje tylko w Nowej Zelandii. Ma długi dziób i kiedyś miał skrzydła ale ponieważ jego jedynym predatorem był jastrząb to Kiwi postanowiło się schować w krzaki i skrzydła przestały być mu potrzebne. Tak więc w procesie ewolucji skrzydła zniknęły i teraz biedne Kiwi nie może latać. Tak to jest jak się jakiegoś mięśnia albo części ciała nie używa - zanika. Kiwi ma też ciekawą sierść. Sierść jest zbudowana z włosków o podobnej budowie jak kocie wąsy. Przez to sierść kiwi jest dość szorstka a włosy wyglądają jakby stały.

Miejsce do którego zajechaliśmy ma też inne zwierzęta. Można przejść się i podziwiać jakieś lokalne jaszczurki czy inne robaki. Wiadomo jednak, że kiwi jest największą atrakcją. Kiwi jest zwierzęciem nocnym, dlatego stworzyli mu takie duże akwarium gdzie stworzyli warunki leśne a światłami sterują dzień i noc. Jak u nas jest noc to światła się zapalają, żeby kiwi myślało, że jest dzień i trzeba spać. Kiwi przesypia prawie cały dzień i aktywny jest w ciągu nocy. Przez te parę godzin jak kiwi jest aktywne gaszą lampy i ludzie mogą przez szyby podglądać kiwi. Darek miał szczęście i jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności szybciej i zobaczył kiwi zanim się schowało do pudła w którym śpi. Mi niestety nie udało się zobaczyć tego sławnego ptaka. Może w tym jest jego siła…najbardziej interesujące jest to co jest niedostępne.

Po kiwi (które było małą przerwą w drodze) przyszedł czas na jaskinie. Jaskinie Waitomo są chyba najpopularniejszymi jaskiniami w Nowej Zelandii. Ich sława wiąże się ze występowaniem tam świetlików. W folderach reklamowych często pojawia się zdjęcie ludzi na łódce/pontonie, płynących rzeką w jaskini a na skałach nad nimi są małe niebieskie punkciki. Ciekawe doświadczenie, które też chcieliśmy przeżyć. Jaskinia Waitomo nie jest jednak jedyną w tym rejonie która ma świetliki. Do wyboru są trzy jaskinie które mają różny poziom zwiedzania. My zdecydowaliśmy się nie brać najbardziej popularnej wycieczki łódką. My postanowiliśmy odwiedzić jaskinię Ruakuri.

Jaskinię Ruakuri zwiedza się na nogach, Jest to największa jaskinia w rejonie Waitomo. Została ona odkryta 400-500 lat temu. Jaskinie zostały odkryte a wraz z nimi świetliki. Jak tylko wzrok przyzwyczai się do ciemności to widać tysiące małych niebieskich punkcików. Robaczki uwielbiają ten klimat jaskini, wilgotny, ciemny, bezwietrzny. Tutejsze świetliki są jednak inne niż te które my znamy. Tutejsze świetliki nie latają a wręcz przeciwnie są przyklejone do skał. Mają główkę, która świeci przyklejoną do skały i nitkę zwisającą, która robi za ich ciało.

My wybraliśmy jaskinię Ruakuri ze względu na możliwość robienia zdjęć. Niestety światło świetlików ciężko jest uchwycić.

Jaskinia Ruakuri to nie tylko świetliki. Już na wejściu pojawiają się piękne formacje skalne. Pani przewodnik nazwała je falami lub kurtynami. Kurtyna mi zdecydowanie bardziej pasuje do tych formacji choć nie jestem przekonana, że tak właśnie się nazywają w fachowym slangu.

Wycieczka do jaskini Ruakuri pozwala na fotografowanie (nie ma takiej możliwości w Waitomo Glove Cave) co skłoniło nas do wyboru tej właśnie jaskini. Jest też do dłuższa wycieczka. Chodziliśmy po jaskini około 1.5h. W niektórych momentach pani przewodnik gasiła światła i mogliśmy podziwiać świetliki których pojawiało się coraz więcej z każdą minutą jak wzrok się przyzwyczaił do ciemności. Magiczne zjawisko. Ja skupiłam się na robieniu zdjęć żeby uchwycić tą magię ale jak zrozumiałam, że zdjęcia nie wyjdą to po prostu podziwiałam to cudo natury - magia.

W jaskini są zrobione deptaki oraz co widziałam po raz pierwszy, czujniki. Jeśli ktoś się wychyli za bardzo a tym samym zbliży do skał to wydziela się alarm. To dobrze, że tak dbają, żeby idioci nie dotykali skał. Bo skał nie wolno dotykać. Ludzkie ciało wydziela różnego rodzaju oleje, bakterie i inne szkodniki które po przeniesieniu na skałę robią powłokę i jaskinia przestaje rosnąć czyli nie pojawią się żadne nowe stalaktyty i stalagmity.

Muszę przyznać, że sceptycznie podeszliśmy do tej jaskini. Już widzieliśmy trochę jaskiń w życiu więc zastanawialiśmy się co tu może być takie wow co jeszcze nigdy nie widziałam. Tak, robaczkow świecących w jaskini jeszcze nie widzieliśmy ale poza tym? Pozatym zaskoczyła nas pozytywnie. Przypominała mi trochę jaskinię w Słowenii. Postojna jaskinia w Słowenii zrobiła na nas duże wrażenie i była najładniejsza jaką widzieliśmy. Ta była równie piękna i ciekawa. Szczególnie te kurtyny skalne.

Dodatkową ciekawostką było zobaczyć ludzi pod nami. My po jaskini poruszaliśmy się kładkami ale pod nami miejscami była rzeka. W tej rzece można zrobić spływ na oponach. My jednak preferujemy suche atrakcje więc pstrykneliśmy zdjęcie i poszliśmy podziwiać robaczki w ciemności.

Nawet nie zorientowaliśmy się kiedy minęły 2h. Wyszliśmy znów na światło dzienne i nie pozostało nic innego jak spakować się w auto i ruszyć w drogę kolejne 154 km do parku narodowego Tongariro. Nowa Zelandia ma wiele pięknych miejsce ale odległości między nimi są duże. Łączenie Hobbitonu i jaskiń w jednym dniu jest dość popularne, choć są i tacy co wybierają mniejsze odległości i rozdzielają to na dwa dni. U nas jak zawsze jest za dużo do zobaczenia, za mało dni więc pokonujemy 300-500 km dziennie.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2023.08.02 Cathedral Cove, NZ (dzień 3)

Ruszamy w drogę. W Auckland nie ma za bardzo celu siedzieć dłużej niż dzień czy dwa. Jeszcze wrócimy tu na jedną noc w drodze powrotnej ale póki co czas wypożyczyć auto i ruszyć w dalsze rejony.

Dalsze jest w dokładnym tego słowa znaczeniu. Nowa Zelandia może wydawać się mała ale taka nie jest. Schowana na samym południu często jest nie doceniana za swoją wielkość. Powierzchnia Nowej Zelandii jest porównywalna do stanu Kalifornia albo dla lepszego zobrazowania jest większa od Anglii. Położona na mapę Europy będzie się ciągła od Dani do morza Śródziemnego.

Już siedem lat temu przekonaliśmy się, że pokonywanie dużych dystansów w Nowej Zelandii nie jest łatwe. Myśleliśmy, że może północna wyspa z racji bliskości Auckland będzie mieć lepsze drogi ale szybko się przekonaliśmy, że to złudne przekonanie. Dziś i jutro mamy największe dni jeśli chodzi o czas za kierownicą. Wyjeżdżamy w Auckland i kierujemy się w stronę Parku Narodowego Tongariro. Zanim jednak dojedziemy do parku i spędzimy tam dwie noce czeka nas postój w Cambridge.

Na moim bucket list od jakiegoś czasu było zaznaczone miejsce Cathedral Cove. Jest to plaża piaskowa z przepięknymi formacjami skalnymi. Z Auckland jest tam ok. 234 km ale ponieważ mieliśmy cały dzień to stwierdziliśmy, że możemy odwiedzić ten zakątek wyspy.

Jazda po Nowej Zelandii może nie należy do najprzyjemniejszych jeśli chodzi o warunki ale jest bardzo przyjemna jeśli chodzi o widoki. Ta niekończąca się zieleń działa uspokajająco i nawet Darek tak bardzo nie narzekał na jedno pasmowe drogi, tysiące zakrętów i jazdę po lewej stronie. Nowe zakręty to i nowe widoki a widoki tu są piękne.

Droga do Cathedral Cove ma numer 25. Jest to droga gdzie na odcinku ok. 100 km cały czas są zakręty. Zakręt przemienia się w zakręt. Dobrze, że auto mieliśmy z automatyczną skrzynią biegów. Jakby Darek musiał jeszcze zmieniać biegi lewą ręką na tej drodze to by mnie chyba zwolnił.

Droga 25 jest tak słynna, że mają nawet naklejki “Przeżyj drogę 25” (Stay alive on 25).

Dojechaliśmy do Cathedral Cove a tu pisze, że zamknięte. Można niby podpłynąć tam taksówką wodną ale pogoda nie zachęcała. Deszcz pojawiał się i znikał co 15 minut. Ja wcześniej wyczytałam, że taras widokowy jest zamknięty ale doszłam do wniosku, że nam taras nie jest potrzebny, my sobie możemy zrobić spacerek. Zaparkowaliśmy więc niedaleko i chcieliśmy wybrzeżem jakoś przejść. Niestety skaliste wybrzeża mają to do siebie, że ciężko jest miejscami przejść bo skały jak mur oddzielają jedną plaże od drugiej.

Trudno, nie dojdziemy dziś do Cathedral Cove ale plaża na której wylądowaliśmy też piękna…i bez ludzi. Spotkaliśmy dwóch innych zabłąkanych turystów ale poza tym było cicho i spokojnie.

Skoro już byliśmy w tym rejonie to postanowiliśmy spędzić tu troszkę więcej czasu i znaleźć inne atrakcje. Padło na Shakespeare Cliff Lookout, wg. Google wyglądało, że można tam wyjechać, a że było tylko 15 min od nas to czemu nie. Wyjechaliśmy…

Widok super ale od razu wpadła nam w oko plaża, zapomniana, bezludna, niedostępna. Okazało się że dostęp jednak jest. Wiąże się to ze spacerem w dół a potem w górę ale ogólnie nieduży odcinek do przejścia i można podziwiać skały i piękną plażę.

Nawet tęcza nam wyszła.

No tak, deszcz, słońce, deszcz, słońce i tęcza gwarantowana. Bo tęcza to nic innego jak promienie słoneczne odbijające się od kropel wody. I właśnie ten deszcz nas przegonił z plaży. Po tęczy zaczęło padać więc my sru do auta. Troszkę musieliśmy wyjść pod górę na parking ale zanim dotarliśmy do auta znów przestało padać. Typowa pogoda w kratkę.

Z ciekawostek to Lonely Bay (do której zeszliśmy) miała plaże pokrytą muszelkami. Takiej ilości muszelek w jednym miejscu to ja jeszcze nie widziałam.

Pomimo, że Cathedral Cove było zamknięte i nie zobaczyliśmy najważniejszej atrakcji to i tak spędziliśmy tu miło czas podziwiając widoki. Może i lepiej, że Cathedral Cove jest zamknięte i nie ma tu tyle turystów. A może to przez pogodę ich stąd wywiało. Myślę, że jedno i drugie.

Jako bonus atrakcję mieliśmy ujście rzeki. Niespodziewanie na jednej z plaż zobaczyliśmy jak rzeka wpływa do oceanu. Chyba nigdy nie byliśmy przy ujściu rzeki i zawsze się zastanawialiśmy jak to wygląda. Ja z początku myślałam, że to zwykła woda spływa z lądu… no ale w sumie czym jest rzeka jak nie wodą spływającą do morza lub oceanu?

Nie wyglądało to na potężną rzekę, nawet nie wiem czy rzeka ta ma nazwę. Ale widać, że woda płynęła przez znaczną odległość więc ja to nazwę rzeką.

Czas na plażach mijał bardzo przyjemnie bo to są dokładnie plaże które lubimy. Skaliste, piękne widoki, mało ludzi i chłód, że można chodzić w bluzach dresowych.

Niestety pomimo, że pięknie tu, trzeba było się zbierać. Przed nami kolejne 185 km krętymi dróżkami. Tą noc śpimy w Cambridge. Miasteczko nie miało za bardzo wiele do zaoferowania poza fajnym hotelem, blisko jutrzejszych atrakcji. My też po pierwszym dniu jeżdżenia po lewej stronie mieliśmy dość. Dlatego jak spytałam się Darka czy kolację jemy w hotelu czy gdzieś idziemy to wybrał hotel od razu. Na miejscu i bez komplikacji.

Obiad był ok. Hotel nas trochę zdziwił i był idealnym przykładem dobrego marketingu. Spodziewałam się jakiegoś wypas hoteliku nad jeziorem (w końcu nazywa się Hidden Lake Resort) z dobrą restauracją i barem. Nie żebyśmy bar potrzebowali ale spodziewałam się, że będzie miejsce, żeby usiąść przy kominku itp. Jak się okazało to hotel był w zwykłym dwu piętrowym budynku, na dole sklepy na górze pokoje hotelowe. Restauracja, bar, kominek było wszystko razem i jakoś tak nie miało nastroju. My tu tylko na jedną noc przyjechaliśmy więc jakoś nam nie zależało i hotel naprawdę był przyjemny jak na taki, żeby się przy drodze przespać. Natomiast jak ktoś nastawia się na resort i wypoczynek przez tydzień to raczej nie polecam. My po kolacji rozeszliśmy się do swoich obowiązków. Darek pracy - ja bloga i zdjęć. Nie ma lekko, nawet na wakacjach trzeba pracować jak się ma własny biznes.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2023.08.01 Auckland, NZ (dzień 2)

Dzisiaj wielki dzień. Mecz Stany vs. Portugalia. Nie wiele się mówi o mistrzostwach świata kobiet w piłkę nożną. Do pewnego momentu nawet nie wiedziałam, albo inaczej nie myślałam o tym za dużo. W tym roku jednak o tym się dużo mówi zwłaszcza w Stanach bo zespół USA jest podwójnym mistrzem. Przez ostatnie dwie edycje wygrywał najważniejsze trofeum.

Pierwsze mistrzostwa kobiet FIFA World Cup odbyły się w 1991 roku. Wygrały wówczas Stany. Potem wygrały znów w 1999, 2015 i 2019 roku. Jak uda im się wygrać tą edycję to będą mistrzami trzy razy z rzędu. Jest to jakiś tam prestiż o jaki warto zawalczyć.

My do Nowej Zelandii polecieliśmy z totalnie innego powodu ale skoro już będziemy w Auckland, i grają Stany to czemu nie przejść się na mecz. Zwłaszcza, że to mój pierwszy mecz na żywo w piłkę nożną. Widziałam na żywo koszykówkę, hokej, baseball ale jakoś piłka nożna nie była mi po drodze. Tym bardziej cieszę się, że pierwszy mecz będzie babski. Nie jest łatwo przebić szklany sufit w korporacji a w sporcie jeszcze gorzej. Tym bardziej jestem dumna z kobie, że się nie poddają, że pomimo, że są mniej popularne, zarabiają z 10 razy mniej niż męscy piłkarze to nadal brną do przodu i przecierają szlaki. Let’s go girls!

Mecz jest dopiero wieczorem. W samym Auckland jakoś nie bardzo jest co zwiedzać więc jakby było nam mało łódek po Galapagos na przedpołudnie zaplanowałam wycieczkę łódką na delfiny.

Podobno połowa światowych waleni jest w wodach Nowej Zelandii. Delfiny widzieliśmy 7 lat temu jak na południowej wyspie wypłynęliśmy z Akaroa. Wtedy byliśmy dość blisko brzegu. Delfiny pojawiły się na chwilkę, ale nie były zbyt aktywne i szybko popłynęły w swoją stronę.

Z tego co czytałam to teraz jest całkiem dobry okres na zobaczenie delfinów, choć są one cały rok więc prawdopodobieństwo jest dość duże bez względu na porę roku.

Wypływaliśmy z Auckland w ocean, podobno wypłynęliśmy jakieś 30 mil morskich (ok. 55 km). Niby nie dużo ale wystarczająco, żeby zobaczyć morskie ssaki.

Rejony Nowej Zelandii są popularne wśród zwierząt ze względu na plankton. Na statku były dwie biolożki więc trochę nam opowiadały. I tak na przykład dowiedzieliśmy się o dwóch rodzajach planktonów fitoplankton i zooplankton. Słynne algi które może pamiętacie z blogu o Galapagos to fitoplankton. Na Galapagos dowiedzieliśmy się, że to one są głównym producentem tlenu na ziemi. Pani potwierdziła tą informację, choć wszyscy mówią o większości tlenu produkowanej przez oceany to nie ma jednoznacznej odpowiedzi co do procentów. Przyjmuje się między 50-80%.

Czy zatem Amazonka jest nam potrzebna? Myślę, że wszystko jest potrzebne. Przyroda i świat to jeden wielki ekosystem gdzie wszystko zależy od wszystkiego. I pomimo, że większość tlenu pochodzi z oceanów to na pewno dżungle, rzeki, góry są potrzebne, żeby ten ekosystem sprawnie funkcjonował. Nadal jeszcze nie odkryłam roli człowieka więc nie odpowiem na pytanie o sens człowieka na ziemi…poza tym, że jest największym niszczycielem.

Zawartość planktona (fitoplanktona) poznaje się po kolorze wody. Jak woda jest pięknie błękitna to znaczy, że promienie słoneczne przechodzą, woda jest ciepła i pomimo, że plankton ma słońce do fotosyntezy to jest trochę za ciepło i nie ma go tam za wiele. Woda zielonkawa, świadczy o dobrej ilości słońca a jednocześnie dużej ilości odżywczych składników więc jest idealna dla planktona. Brązowawa woda świadczy o zanieczyszczeniu, mule więc światło się nie przedostanie i plankton tam długo nie pożyje.

Zooplankton można zobaczyć w wodzie. Najlepiej pod mikroskopem ale też gołym okiem. Są to takie paprochy. Na powyższym zdjęciu można zobaczyć parę takich proroków pływających to właśnie zooplankton.

Dobra ale my tu na delfiny przypłynęliśmy…były delfiny. I to dużo. Jedyny problem? Za blisko. One pływały równo z łódka bawiły się z nami. Od czasu do czasu któryś złapał rybę ale ogólnie to sobie tak pływały razem z nami.

Delfiny nie tylko mają w rybach pożywienie ale też wodę. Podobnie jak my nie mogą one pić słonej wody więc dzienne zapotrzebowanie wody mają z ryb, które na marginesie połykają w całości bo nie potrafią przeżuwać.

A teraz zagadka…co jest największym zagrożeniem małego delfina?

Hipotermia. Małe delfiny nie mają tłuszczu a że spędzają cały czas w wodzie to hipotermia może ich dołapać. Dlatego mama delfin karmi małe co dwadzieścia minut mlekiem, które przypomina bardziej konsystencję jogurtu bo jest tak tłuste. Dzięki temu delfin buduje warstwę tłuszczu.

Delfiny są ssakami, które spędzają cały czas w wodzie…są też inteligentne więc potrzebują trochę godzin snu. Jak więc śpią? Śpią wyłanczając pół mózgu. Najpierw na 4h wyłanczają jedną półkulę aby potem zrobić to samo z drugą na kolejne 4h. Jak mózg jest wyłączony to delfiny nadal płyną choć jest to bardziej dryfowanie.

Super, że udało nam się zobaczyć tyle delfinów. Nie wiem czy nasza firma jest taka dobra czy ich tu jest tak dużo. Myślę, że to i to. Zdecydowanie załoga dbała o relację z delfinami i nie spędzaliśmy dużo czasu w jednym miejscu. Na koniec wypłynęliśmy jeszcze dalej w ocean i tam zobaczyliśmy wieloryba.

Z daleka ale widzieliśmy jak podnosił płetwy i chlapał na prawo i lewo. Też ciekawe przeżycie. Choć lądowe safari jest dużo lepsze. Tu jednak dużo dzieje się pod wodą i tylko można się domyślać co zwierzęta tam robią.

Rejs trwał jakieś 4h. Droga powrotna troszkę się dłużyła ale wiadomo, że trzeba wypłynąć, żeby zobaczyć zwierzęta. Załoga urozmaicała nam czas opowiadaniami o świecie zwierząt ale my woleliśmy podziwiać widoki.

Do miasta wróciliśmy po czwartej po południu a już o siódmej zaczynał się mecz. Przekąsiliśmy coś na szybko i wróciliśmy do hotelu po szaliki kibiców i chusty. Na mecz mogliśmy iść na nogach (ok 1h) albo wziąć pociąg (0.5h). Byliśmy trochę na styk z czasem więc wybraliśmy pociąg. Dojazd do stadionu był nawet jakoś ogarniety. Pociągi co 10 minut, wpuszczali ludzi bez biletów bo wystarczy mieć bilet na mecz. Cały pociąg kibiców więc portugalski z angielskim się przeplatał a flagi amerykańskie widać było wszędzie.

Przy stadionie wysiadła fala ludzi ale jakoś bez większych przepychanek dotarliśmy na nasze miejsca. Mamy ok siedzenia. Na FIFA jest loteria biletowa. Musisz wcześniej zgłosić, że chcesz bilet i jakiej kategorii. My wzięliśmy kategorii 1 a bilet kosztował nas nie całe $30 na osobę. Po wykupieniu biletów, dopiero po jakimś czasie dostaje się konkretne miejsce i rząd. Siedzieliśmy wśród kibiców amerykańskich więc to plus. Miejsca też były nie najgorsze. Dość wysoko ale te na dole to pewnie zarezerwowane dla ważniejszych gości.

Mecz był słaby trzeba przyznać. Staną wystarczył remis, żeby wyszli z grupy i pomimo, że mecz skończył się 0-0 to nie wiem czy Amerykanie zasłużyli na wyjście z grupy. Za mało się starali. Kibice też jakoś przycichli po połowie jak zobaczyli, że gra nie jest na poziomie mistrzów.

Ogólnie doświadczenie fajne. Chciałabym pójść kiedyś na mecz Argentyny bo oni podobno są lepszymi kibicami. Nasz sektor był dość ospały. Do tego w połowie meczu włączył się alarm pożarowy i część ludzi wyszła. Niby szybko ktoś z obsługi szybko powiedział, że to fałszywy alarm. Ale część ludzi i tak wyszła więc sektor stał się jeszcze cichszy.

Dotrwaliśmy do końca licząc na jakąś bramkę ale ona niestety nigdy nie padła. Troszkę zawiedzeni ruszyliśmy z tłumem w kierunku pociągu. To już była fala, która sama się poruszała. Niestety pakowania do pociągów nie ogarnęli. Chcieli być sprytni i postawili pracowników, żeby blokowali wejście do wagonów, tak aby ludzie poszli na początek składu. Super pomysł tylko że pierwszy wagon się zapełnił a oni dalej nie chcieli wpuszczać. Zaczęła się zamotka bo ludzie zawracali do drugiego wagonu a ci nie chcieli wpuszczać. My jakoś po nowojorsku wpakowaliśmy się do wagonu. Fakt faktem nie były one upchane jak metro w NY w godzinach szczytu przed Covidem. Ale jak na standardy światowe to dość mocno upychali ludzi. W końcu ruszyliśmy i prawie non-stop dotarliśmy do naszej stacji w centrum Auckland.

Jedno zostało nam w głowie…dlaczego nie było detektorów na metal jak się wchodziło na mecz… Pod kurtkami zimowymi można dużo niebezpiecznych rzeczy wnieść a oni tylko sprawdzają plecaki i torebki. Hmmm… czyżby prosili się o kłopoty? Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stanie i mistrzostwa przebiegną w spokoju.

Read More
Nowa Zelandia Ilona Nowa Zelandia Ilona

2023.07.31 Auckland, NZ (dzień 1)

Poniedziałek… tak wystartowaliśmy w sobotę ale wylądowaliśmy w poniedziałek. Lecąc do NZ przekracza się granicę daty i takim oto sposobem Niedziela dla nas nie istniała. Za to z powrotem będzie cofanie się w czasie. Wystartujemy w sobotę o 22 godzinie a wylądujemy w sobotę w południe. Pogubić się można…ale kto na wakacjach śledzi jaki jest dzień tygodnia.

Wiedzieliśmy, że będziemy mega zmęczeni po podróży więc na dziś planowaliśmy głównie spanie a potem się zobaczy. Nie ma nic lepszego niż ciepły prysznic i wygodne łóżeczko po 32h w podróży. Zjedliśmy tylko szybko jakieś śniadanie i padliśmy.

Nową Zelandię odwiedziliśmy w 2016 roku. Kraj nam się spodobał i dlatego wracamy tu po 7 latach ale to co najbardziej zapamiętaliśmy z pierwszego wyjazdu to trzy rzeczy:

1) jajka mają piękne pomarańczowe żółtko

2) trawa jest niesamowicie zielona

3) jedzenie jest pyszne nawet w McDonaldzie czuć smak mięsa w hamburgerze.

Oczywiście wiele innych rzeczy wywarło na nas wrażenie, jak krajobraz, spokój, piękno i harmonia.

Pierwszy punkt chcieliśmy sprawdzić od razu…i zgadza się jajka są nadal pyszne (lepsze niż wszystkie organiczne w Stanach), mają piękny żółty kolor i z ciekawostek…jajecznica ma troszke inna formę (zdj. powyżej) ale smakuje dobrze i to się liczy.

Z ciekawostek, kolor żółtka nie świadczy o wartościach odżywczych ale o diecie kur. Na kolor żółtka wpływ mają karotenoidy. Niektórzy mogą dorzucać do jedzenia pigmenty albo wzbogacać dietę kur używając kukurydzy czy innych roślin bogatych w karotenoidy. Czyli ściema? Pewnie tak… nie można nabrać się na wygląd jedzenia bo zazwyczaj to co najładniej wygląda jest najmniej zdrowe. W naszym odczuciu NZ i tak ma jedną ze zdrowszych żywności i wszystko nam tu smakowało. Liczymy, że i tak będzie tym razem.

Jak już mówimy o jedzeniu to zauważyliśmy, że tu na produktach jest poziom zdrowia. I tak ciastka miały dość niski. Tylko 0.5 w skali 5 gwiazdkowej a jogurt 4.5. My jadamy w restauracjach więc nie mieliśmy w rękach wielu produktów spożywczych pakowanych ale, że ciastka mają tylko 0.5 ma sens.

Odespaliśmy troszkę lot i trzeba było zacząć zwiedzanie. Hotel mamy w centrum więc wszędzie na nogach. Auckland nie jest dużym miastem ma 1.67M ludzi. Porównywalnie do Warszawy, choć wydaje się mniejszy. Może jest bardziej rozłożyste miasto. Wieżowców jest tu zdecydowanie mniej niż w Warszawie.

Zwiedzanie zaczęliśmy od wybrzeża. Auckland położone jest nad zatoką Shoal która łączy się z Pacyfikiem. Podobno jest tu największy port na yachty na południowej półkuli….w sumie jakby na to nie patrzeć to nie mają za dużej konkurencji. Ameryka Południowa, Afryka czy Indonezja pewnie nie ma zapotrzebowania na aż tyle statków dla bogaczy. Z Australią mogliby konkurować ale wygląda, że wygrali i są bardziej popularni. Albo w Australii porty są bardziej rozdzielone po miastach.

Nam w oczy wpadł browar… nie mogło być inaczej, nie? Brew on Quay jest położony nad samą zatoką. Piwo piwem…ale budynek. Wybudowany w 1904 roku był przez pierwsze 50 lat kwaterą główną cukrowni. Strategiczne położenie przy porcie i koleii było idealną lokalizacją. W latach 60tych budynek został zaadaptowany na posterunek policji a dziś….a dziś jest tam browar. Bardzo przyjemny.

Miła pani, która była bardziej śpiąca niż my poinformowała nas, że aktualnie jest tydzień piwa. Wow…my to trafimy zawsze na coś fajnego. W związku z tygodniem piwa mają promocję wagu hamburger i piwko za 30NZD ($18). Niezły deal zwłaszcza, że mięsko wagu.

Miasta powinno się zwiedzać na zasadzie atrakcja / przerwa / atrakcja itp. Było nabrzeże, piwko (choć w historycznym budynku to nie wiem jak to liczyć…) więc przyszedł czas na kolejną atrakcję.

Skytower - każde miasto ma to i Auckland musi mieć wieżę widokową. Otwarta w 1997 roku ma 328 metrów wysokości czyli jest wyższa od Eiffel Tower. Z ciekawostek to podobno wybudowana jest aby przetrwać różne anomalia pogodowe, nawet trzęsienie ziemi do 8 w skali Richtera (jeśli epicentrum jest 20m od wieży, lub dalej).

SkyTower ma kilka pięter, które można odwiedzić. Na 50 piętrze znajduje się bar, najwyżej położony w NZ, raczej nie dziwne skoro jest na najwyższej wieży w kraju. Na 51 piętrze jest VR experience. Jak robiłam virtualne reality to było to lata temu i wiele się od tego czasu zmieniło. Dlatego pomimo, że jest to bardziej atrakcja dla dzieci, ja też zdecydowałam się wykupić dla nas.

VR (virtual reality) jest symulacją jakbyś zjeżdżał na zjeżdżalni. Tylko że zjeżdżalnia jest długa, zawieszona w powietrzu na górze wieży. Gdyby jakość wyświetlanej animacji była lepsza to człowiek mógłby uwierzyć, że to prawda i się przestraszyć. Dla nas była to śmieszna atrakcja ale szczerze spodziewałam się czegoś lepszego. Całe doświadczenie VR trwało jakieś trzy minuty. Tak więc szału nie ma ale zawsze to coś nowego.

Po VR wyjechaliśmy na najwyższe piętro (56). Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Zawsze to daje perspektywę i można zobaczyć cały przekrój miasta. Port i rejony nabrzeżne już znaliśmy z poziomu ulicy. W oko natomiast wpadł nam stadion na który jutro się wybieramy aby oglądać mecz. Wypatrzyliśmy też wzgórze (park w środku miasta), który mamy ochotę odwiedzić przed samym wylotem jeśli czas i siły pozwolą. Dziś czy jutro już tam nie zdążymy zaglądnąć ale ostatnią noc też spędzamy w Auckland więc może rano przed wylotem się uda.

Podobno jak na innych wieżach jak ktoś szuka adrenaliny to może przejść się po krawędzi albo nawet skoczyć, my jednak woleliśmy dostać się na dół przy pomocy windy.

Pisałam wyżej że przerwa/atrakcja/przerwa itp. tym razem przerwa to była woda z supermarketu. Samoloty jednak odwadniają na maksa. Darek powie pewnie, że nic lepiej nie nawadnia jak piwo…ja jednak się z tym nie zgodzę. Wodę trzeba pić bo bez wody nie ma życia…ciągle się tego uczymy i ciągle zapominamy, że woda to nasz największy skarb.

Przerwa była więc teraz atrakcja. W Nowej Zelandii i Australii aktualnie trwają mistrzostwa świata w piłkę nożną kobiet. Polska się nie zakwalifikowała ale Stany bronią tytułu. My na mistrzostwa specjalnie nie polecieliśmy ale jak już tu jesteśmy to czemu nie. Poszliśmy więc do strefy kibica aby zaopatrzyć się w jakieś bluzy kibica. Niestety nic ciekawego nie wpadlo nam w oczy. W ogóle jakaś taka ponura ta strefa kibica. Chyba powinni pojechać do Europy na Euro Cup żeby uczyć się od najlepszych.

Strefa kibica może nas nie wciągnęła ale za to położenie i okolica tak. Akurat byliśmy tam na zachód słońca a samo położenie jest nad wodą. Idealne połączenie. Nie ma ładniejszego zachodu słońca niż ten nad wodą jak pomarańczowe kolory rozpływają się na tafli wody.

Przerwa…no tak strefa kibica to kolejna atrakcja. Teraz pora na przerwę. Ta przerwa będzie najdłuższa i najbardziej oczekiwana. Kolacja…

Jak byliśmy w Nowej Zelandii 7 lat temu to zasmakowała nam kolacja w knajpie Botswana Butchery. Okazało się, że mają 4 lokalizacje i jedna z nich jest w Auckland. Tak więc na pierwszą kolację nie mogło być nic innego jak Botswana. Darek ocenił jagnięcinę na 4.25…w skali 1 (nigdy nie pójdę tam znów) a 5 będę jadł codziennie. To są jego słowa. Podobno ta w Queenstown sprzed 7 lat była lepsza….hmmm…ciekawe na ile nasze mózgi ja wyidealizowały. No bo przecież mózg wyrzuca z pamięci złe rzeczy a pamięta tylko te dobre. Najważniejsze, że było pyszne.

Pomimo drzemki popołudniowej padliśmy szybko spać. Miejmy nadzieję, że to dobry znak i jet lag jakoś nas ominie. Zobaczymy jutro rano.

Read More

2023.08.30 Houston, TX (dzień 0)

Houston mamy problem. Miałam nadzieję, że nie będę musiała użyć tego słynnego powiedzenia na blogu. Miałam nadzieję, że w blogu pojawi się to w troszkę innym kontekście. Nadzieję trzeba mieć ale podróżowanie jak i życie jest nie przewidywalne.

Słynne powiedzenie “Houston mamy problem” zostało pierwszy raz użyte przez załogę Apollo 13, w 1970 roku. Podobno prawdziwe brzmienie to “Okay, Houston…mamy tutaj problem”. Mass media uprościły to stwierdzenie i teraz każdy używa to częściej lub rzadziej ale zawsze w tym samym celu… mamy problem. Ironia, że nasze “Houston mamy problem” naprawdę tyczyło się Houston.

Pamiętacie naszą wycieczkę na Galapagos? Jak nie to zapraszamy na wcześniejsze wpisy na blogu. Galapagos był moją wycieczką urodzinową. Darek też ma okrągłe urodziny w tym roku więc i on mógł sobie wybrać destynację marzeń. Texas? Ale dlaczego, pomyślicie. Texas w środku lata gdzie temperatura codziennie przekracza barierę 100F (37.8C). Nie pasuje do nas, nie? Texas był jednak tylko pośrednim zakłóceniem. Miało być małą przerwą, stało się małą przeszkodą.

Darek wybrał na swoje urodziny krainę, którą oboje kochamy, ale która jest bardzo daleko. Nowa Zelandia, jeden z naszych top krajów na świecie. Tym razem lecą z nami buty narciarskie więc od razu się domyślacie, że będzie dużo śniegu, gór a wyjazd będzie inny niż typowe zwiedzanie Nowej Zelandii.

Zanim jednak będzie zimno, musi być ciepło i tak padło na przesiadkę w Texas. Air New Zealand, którym lecimy ma połączenie z NY, LA, San Francisco i Houston. Niestety non-stop z NY nie mial opcji SkyCouch (potem opiszę co to) więc musieliśmy się gdzieś przesiąść i padło na Houston.

Niestety Delta ostatnio ma same problemy. O ile dawniej mieliśmy może co dziesiąty lot z opóźnieniem tak teraz niestety jest to nagminne. Jak tylko zobaczyłam poniższy rysunek z demotywatorów to od razu pomyślałam o Delcie. Co tym razem? Tym razem odwołali nam samolot i nie przeżucili nas na nic innego. Tak więc do 2 w nocy siedziałam z Deltą na telefonie i udało im się przenieść nas na lot do Austin. Austin jest 3h samochodem od Houston więc autem musimy to nadrobić. Na szczęście mamy w Austin przyjaciół a oni byli tak mili, że odebrali nas z lotniska i zawieźli do Houston. Dziękujemy!

Co się stało? Nikt do końca nie wie. W piątek samolot, który miał przylecieć z Houston do NY został zawrócony w trakcie lotu i wylądował w Detroit. Czyli NY nie miało dla nas samolotu i skasowali całe połączenie. W momencie jak się dowiedziałam że jest lot skasowany to zaczęłam szukać innych linii lotniczych…niestety wszystkie loty do Houston zostały wykupione. Masakra … zero miejsc. Wtedy pomyśleliśmy o pobliskich lotniskach i Austin wydało się najlepszą opcją.

Z Deltą byłam na telefonie do 2 rano. Przynajmniej scones się upiekły. O4:30 rano już trzeba było wstawać na samolot. Nie zaczyna się dobrze. Nastepny sen za jakieś 34h. W samolotach pomimo, że mamy jakieś małe udogodnienia się na pewno nie wyśpimy. No ale cóż, kto powiedział, że latanie jest miłe i przyjemne. Tak nawet ja już dochodzę do wniosku, że nie lubię latać. Lubię być na miejscu, odkrywać nowe rejony świata ale nie latać.

Na szczęście samolot do Austin nie nawalił. Jakby tak było to chyba byśmy olali całą NZ i pojechali do Catskills na dwa tygodnie. Po śniadanku w samolocie padliśmy i obudziliśmy się dopiero na lądowanie. Udało się dolecieć do Texasu…postęp!

Do Austin chciałam polecieć i pozwiedzać ale nie jak jest ponad 100F (38C). Tak więc zwiedzanie trzeba było zrobić z auta i skupić się tylko na klimatyzowanych miejscach jak stodoła z najlepszym BBQ w mieście.

Pierwsze piwko zaliczone więc wakacje oficjalnie zaliczone. Fajnie było się spotkać z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i posłuchać historii o Texasie. Bo Texas to stan ale umysłu!

Samolot do Auckland, NZ mieliśmy dopiero o 22 godzinie tak więc mieliśmy nie wiele ponad 12h przesiadki. Taka przesiadka jest wskazana, żeby zapomnieć o wcześniejszym samolocie. Pierwotnie mieliśmy wielkie plany, że zobaczymy muzeum i stację kosmiczną w Houston. Plan był zrobienia zdjęcia stacji kontroli i wtedy dopiero napisać “Houston mamy problem”. No nic, NASA będzie musiała poczekać na następny raz. Może i dobrze, bo zwiedzanie na szybkiego po 2h spania chyba nie byłoby najbardziej efektowne. W zamian za to udało nam się doładować troszkę baterie w samochodzie do Houston. Dobrze, że nie musieliśmy prowadzić.

W Houston chyba za wiele nie ma do zwiedzania. Samo miasto (a przynajmniej dzielnica gdzie zatrzymaliśmy się na kolację) dość przyjemna. Ale 109F (43C) zdecydowanie nie zachęcało do wysiadania z auta. Tak więc podjazd pod restaurację i kolacja…. a potem znów lotnisko i znów AC. Nie do końca przepadamy, za takim stylem życia, żeby tylko od AC do AC więc cieszyliśmy się, że uciekamy na południe… ale to dalsze południe, to zimne południe.

Na kolację wybraliśmy włoską restaurację La Griglia. Bardzo, bardzo miła obsługa i pyszne jedzenie. Przy takim upale jeść za bardzo się nie da więc ja delikatnie wybrałam tylko sałatkę. Natomiast Darek zaeksperymentował z dzikiem.

Był to trochę dziwny dzik bo nie był dziki… Nie smakował dziczyzną ale nie był to “nudny” smak wieprzowiny. Najważniejsze, że smakowało choć z godzę się z Darkiem jak na dzika to mięso nie zalatywało dziczyzną.

Jedzonko, wino, desery…. aż nie chciało się jechać na lotnisko. Ale po coś te buty narciarskie targamy ze sobą więc trzeba je w końcu wykorzystać. Przyjaciele odwieźli nas na lotnisko, pożegnaliśmy się z obietnicą, że wrócimy tu jak będzie chłodniej, no i ruszyliśmy przed siebie. Odprawa poszła szybko, lotnisko nie za wielkie ale na szczęście pasażerów też dużo nie było więc jakoś wszystko szło sprawnie. I przyszedł czas na dużego ptaka… Ogrom, 60 rzędów a w każdym rzędzie 10 miejsc, układ 3-4-3.

Jak wspominałam wyżej my mamy SkyCouch. Na 16h lot wiedzieliśmy, że chcemy coś więcej niż siedzenie w zwykłej klasie. Klasa business albo pierwsza byłaby najlepsza ale cena nie była zachęcająca. Tak więc do wyboru mieliśmy Premium albo SkyCouch. Stwierdziliśmy, że spróbujemy ten SkyCouch. Za dopłatą $500 w każdą stronę, mamy 3 siedzenia dla siebie. Wykupujemy jakby cały rząd. Do tego jest to specjalny rząd w którym podnóżek się tak rozkłada, że zamyka przerwę między fotelami i można się położyć.

Idealna opcja jak się podróżuje z dziećmi. Jeden rodzic jedno dziecko. Dla nas grubasów było troszkę ciasno ale i tak jak się wymienialiśmy to udawało nam się podreperować sen przez 2h i potem zmiana. Nadal uważamy, że SkyCouch jest troszkę lepszy od premium bo można wyprostować nogi.

“Załoga proszę przygotować samolot na lądowanie”. Najcudowniejsze słowa na tym wyjeździe. Darek czekał na nie od 48h, ja też się bardzo ucieszyłam, że w końcu koniec. Wiedzieliśmy, że jeszcze musimy odpowiadać na parę pytań czy nie przywozimy ze sobą żółwia albo błota na butach ale przynajmniej można robić to na stojąco poruszając się albo przynajmniej dreptać w miejscu.

I tak też było. Po wylądowaniu była najpierw odprawa paszportowa, mój nie przeszedł przez automat i troszkę czasu straciliśmy ale to nic…dzięki temu mam pieczątkę, a Darek nie. A pieczątka z Nowej Zelandii na wagę złota. Jak to się mówi, “ja nie zbieram rzeczy tylko pieczątki w paszporcie”. Po pieczątkach odebranie walizek a potem rozmowa z panią co mamy w walizkach i dlaczego. Czy mamy owoce, mięso, no i standardowo błoto. Na pytanie czy mamy sprzęt górski odpowiedzieliśmy grzecznie, że tak, mamy buty, kijki no i buty narciarskie. Pani się spytała czy buty używane ale my już wiedzieliśmy jakie będzie kolejne pytanie więc od razu dodaliśmy, że używane ale czyste, bo my zawsze myjemy buty po hiku.

Przeszło. Wyszliśmy na zewnątrz i tu od razu udeżył nas chłod. Aż ubraliśmy kurtki puchowe. Była 6 rano, ciemno, mgliście i chłodno. Było jakieś 5-8 C. Po tych wszystkich upałach cudo. Zawołaliśmy ubera i już o 7 rano byliśmy w hotelu.

Śpimy w lokalnym hotelu DeBretts w centrum Auckland. Od razu zrobiłam rezerwację od niedzieli (pomimo, że u nas już poniedziałek) bo chciałam mieć gwarancję, że pokój będzie na nas czekał jak tylko się pojawimy. I tak też się stało! Yupiii…. w końcu łóżeczko.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.28-29 Galapagos, EC (dzień 11-12)

Wycieczki nadszedł koniec. Dziś wracamy do Guayaquil. Większość naszej ekipy wraca na ląd. Niektórzy zostają jeszcze zobaczyć wyspę Isabela albo zostają jedną noc w miasteczku Puerto Ayora. Dla nas to już tylko wspomnienia i przed nami przygody z lotniskiem a potem lot na kontynentalną część Ekwadoru.

Rano załapaliśmy się na jeszcze jedną wycieczkę. Wyszliśmy na wyspę North Seymour (północny Seymour). Była to kwintesencja wszystkich zwierząt jakie do tej pory widzieliśmy. Iguany, uchatki, i niezliczona ilość ptaków. Wszystko razem żyło na jednej wyspie. Ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy na wyspie pułapkę na szczury. Zdziwiliśmy się ale tylko przez chwilę. Szczur nie pasował do tego wyidealizowanego obrazu ale z drugiej strony jak wszystkie zwierzęta tu przypłynęły to i szczur przecież też mógł. Przypłynęły podobno już w XVIII wieku na statkach pirackich i tak, istnieją na wyspach. Wolą wyjadać jajka ptaków niż żywić się śmieciami więc pewnie dlatego ich nie widzieliśmy.

Na spacer wyciągnęli nas na wschód słońca, czyli o 6 rano. Ponieważ jesteśmy na równiku to wschód i zachód jest zawsze o 6 godzinie i co za tym idzie dzień i noc trwają zawsze 12h. Idealny środek jakby na to nie patrzeć.

Fajny był taki spacerek po wyspie na pożegnanie choć zwierzątka naprawdę musiały się postarać i zrobić jakąś ciekawą pozę, żebyśmy wyciągali aparaty. Myślę, że każdy miał już tysiące zdjęć na swoich telefonach i aparatach. Byliśmy zdecydowanie wybiórczy jeśli chodzi o pstrykanie kolejnych zdjęć.

Po godzinnym spacerku wróciliśmy na łódkę na śniadanko i szybkie pakowanie. Już koło 9 mamy być na lotnisku więc za dużo czasu nie mamy. To znaczy w sumie nie wiem czemu tak wcześnie ale pewnie chcą posprzątać i przygotować łódkę na następny turnus.

Droga na lotnisko standardowa…choć tym razem podpłynęliśmy z innej strony ale tak samo musieliśmy wsiąść do autobusu bez klimy i podjechać z przystani łódek na terminal. Wsiadając ostatni raz na ponton przypłynęły zwierzątka nas pożegnać. Tuż przed wejściem na ponton zobaczyliśmy pięknego rekina który krążył koło naszej łódki a potem już z pontonu zobaczyliśmy jeszcze żółwika który wystawił mordkę, żeby się pożegnać. To jest właśnie Galapagos! Nawet w tak turystycznym punkcie, gdzie łódki pływają jedna za drugą, gdzie jest ruch i raban, można spotkać żółwika wychylającego główkę i chcącego się przywitać albo pożegnać.

Na lotnisku byliśmy za wcześnie ale po pierwsze było to dopasowane do całej ekipy bo nie każdy wracał tym samym samolotem, a po części dlatego, że to lotnisko jest małe i niestety czasem się zdarzają problemy z systemem itp. Zapas się przydał ale i tak mieliśmy trochę czasu do odlotu. Zabraliśmy więc całą grupę do lounge. Dorota, Darek i ja mamy Priority Pass i każdy z nas może wprowadzić po dwóch gości. Tak więc nasza trójka plus sześciu gości i się zrobiła impreza w lounge. Załapali się Anglicy (3 osoby), Niemcy (2 osoby) no i przewodnik. Każdy nam dziękował i był w szoku, że aż tyle udało nam się wprowadzić.

W lounge standardzik, jakieś piwko, kawka, soczek itp. No i zasady… trzeba pamiętać, żeby nie karmić ptaków. No tak na Galapagos jest tak ciepło, że lotnisko jest w dużej części otwarte. Tak więc zwierzęta w lounge to w sumie nic dziwnego.

Lot z Galapagos do Guayaquil to jakieś dwie godziny. Nie gadaliśmy za dużo… każdy był pogrążony w swoich myślach. To że wycieczka była niesamowita, udana itp to chyba już wiecie po naszych wpisach. Nie muszę chyba zachwalać bardziej ale jedno słowo które utknęło mi w głowie to ewolucja. I to nie ta ewolucja Darwinowska, że wywodzimy się od małp itp. Ta ewolucja przetrwania i zaadoptowania się. Na wyspie Genovesa najbardziej mnie to uderzyło. Uchatki które przetrzymują spermę, czerwononogie głuptaki które zmieniają upierzenie, żeby było im chłodniej. Jaka natura jest sprytna i mądra.. i jak oni tak to potrafią.

Człowiek po części robi to samo. Zażywamy leki antykoncepcyjne, żeby kontrolować kiedy zajść w ciążę. Ubieramy białe ubrania a nie czarne w lato, żeby było nam chłodno. Zrzucamy zimowe kurtki jak iguany zrzucają skórę. Malujemy się i farbujemy włosy, żeby przypodobać się płci przeciwnej itp. Przypadków jest dużo i podobno jak zwierzęta się przystosowujemy. Tylko dlaczego my tyle obszaru i zasobów do tego zużywamy. Przecież potrzebujemy laboratoria, żeby stworzyć leki antykoncepcyjne, fabryki ubrań i sklepy, żeby zdobyć białą koszulę, fryzjerzy i inni styliści żebyśmy ładnie wyglądali. To wszystko angażuje innych ludzi z naszego gatunku, zabiera przestrzenie i inne zasoby. A taki głuptak zmieni sobie upierzenie w 20 lat bez niczyjej pomocy. Taka iguana czy sowa bez problemu się kamufluje z otoczeniem i nie potrzebuje żadnego stroju moro.

Wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, rozwinięci ale to zwierzęta nas prześcigają. I kto w tym wszystkim jest szczęśliwszy? Mówi się, że człowiek jest największym predator no i to racja. Nikt tak nie niszczy ziemi i innych gatunków jak my. Czy jednak najmądrzejszy czy najsilniejszy wyszedł na górę łańcuchu pokarmowego? I jaka jest rola w tym naszym łańcuchu… kółko się jednak zamyka i my jesteśmy pożywieniem dla komarów które są dużo niżej w hierarchii. A może bakterii które nas docelowo “zjedzą”.

Tylko, że my jesteśmy tu “przelotem”. Ziemia ma miliardy lat a człowiek jest na ziemi tylko miliony lat. Jaki z tego wniosek… ziemia i zwierzęta spokojnie przetrwają bez człowieka. Ale człowiek bez zwierząt nie. Nawet wegetarianin co jada tylko warzywa i owoce nie przetrwa bo przecież ktoś musi to napylić. Ktoś musi przeżuć tą trawę, żeby użyźnić glebę itp.

Dalej jakoś nie mogę ogarnąć ogromu natury. Chodząc po górach ma się uczucie jak mały jest człowiek. Podziwia się jakie to wszystko piękne i zawsze sobie zadajemy pytanie… jak to natura takie stworzyła. Ale dopiero przebywając wśród zwierząt, obserwując ich zachowanie, zmiany i walkę o przetrwanie gatunku dochodzi się do wniosku, że jest to ponad naszą wyobraźnię. I to właśnie zmieniło we mnie Galapagos. Zostawiło więcej pytań niż odpowiedzi ale jak to się mówi… jak nie masz pytań to znaczy, że nie rozumiesz tematu. Ja nie rozumiem… ale pytania zaczynają się kształtować bo zdecydowanie Galapagos otworzyło we mnie jakąś szufladkę o której istnieniu nie wiedziałam.

Bienvenidos a Guayaquil. Dzień dobry Guayaquil! Wylądowaliśmy. Lot minął spokojnie i w miarę szybko. Tym razem śpimy bliżej lotniska w Courtyard by Marriott. Hotelowy busik odebrał nas z lotniska, pokój dostaliśmy od razu i jak zwykle było “witamy szanownego gościa” i ciastka. Mieć status platinum poza Stanami to jest coś więc miło, że dbają o lojalnych klientów.

Oczywiście te ciastka to nic w porównaniu z deserem w Casa Julian. Czy pojechaliśmy tam na deser? Oczywiście… nie mogło być inaczej. Dziś nic nie zwiedzamy… mamy tylko jeden punkt w planie do odwiedzenia i jest to właśnie Casa Julian. Jak się okazało jest to restauracja z top 50 w Ameryce Łacińskiej. Wow… no to trafiliśmy!

I znów było przepysznie. Barman nas od razu poznał. Powiedzieliśmy mu, że wróciliśmy z dwóch powodów. Po pierwsze deser a po drugie obsługa. Miło mu się zrobiło i już mieliśmy kolegę. Tak więc zamawialiśmy wszystko co nam podpowiadał byleby nie było tam krewetek ani tuńczyka. Od tych dwóch rzeczy zrobimy sobie przerwę. Popularne za to były wszelkiego rodzaju warzywa, wieprzowina i wołowina.

Nawet krab się załapał. Wygląda, że można tu mieć kraba… może tylko droższe restauracje się na to decydują bo fakt faktem z takiego kraba dużo mięska nie ma więc pewnie jest to dość drogie.

Zgadnijcie ile tych deserów zamówiliśmy? Podpowiem tylko, że nie było dnia na Galapagos, żebyśmy go nie wspominali. Nawet wspominając co robiliśmy którego dnia, albo co było w piątek to mówiliśmy “deser” i już każdy wiedział o który dzień wycieczki chodzi.

Tak, zamówiliśmy trzy desery… miało być więcej i mieliśmy wziąć kolejne trzy na wynos ale tam są lody więc niestety by nie przetrwały. Jak przyszedł czas zamawiania deseru to szefowa kuchni wyszła… albo szefowa deserów i podeszła do nas. Ale nie musiała nas długo przekonywać. Powiedzieliśmy od razu, że trzy czekoladowe desery poprosimy, pochwaliliśmy, że w życiu lepszego deseru nie jedliśmy i znów się zrobiło miło. Przy takim deserze to ja mogę świętować urodziny. Więcej tortów mi nie potrzeba… żaden nie dorówna temu! Dziękuję ekipie która się ze mną wybrała to zdecydowanie był niezapomniany wyjazd urodzinowy, bez was nie byłoby tak fajnie!

W poniedziałek wracaliśmy już do NY. Lot mieliśmy popołudniu więc pospaliśmy, posiedzieliśmy w hotelu, powspominaliśmy i ruszyliśmy na lotnisko. Podróż minęła na szczęście bez większych problemów i szczęśliwie wylądowaliśmy na JFK gdzie od razu przywitało nas trąbienie, ruch samochodów i krzyczenie ochrony, żeby samochody już jechały… ehh… a takie ciche były te ostatnie dwa tygodnie, czas wrócić do betonowej dżungli.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.27 Galapagos, EC (dzień 10)

Uważni czytelnicy dnia wczorajszego zauważą, że nie do końca odpowiedziałam na pytanie postawione na początku wpisu. Czy po wizycie na wyspie Genovesa zmieniłam swoje myślenie i co jest takiego w niej wyjątkowego. Ciężko powiedzieć, że jedna wyspa zmieniła totalnie mój punkt widzenia ale cały Galapagos zdecydowanie jest wycieczką która trochę daje do myślenia i wyspa Genovesa dopełnia tego doświadczenia. Nasze przemyślenia uwzględnię w ostatnim wpisie. Póki co mamy jeszcze trochę wysp do odwiedzenia.

Ta noc nie była zła. Straszyli, straszyli a w sumie to ani nic nie pospadało, my też się wyspaliśmy i ogólnie gdyby nie odgłos kotwicy to byśmy nawet nie wiedzieli, że gdzieś płynęliśmy. Nie wiem czy ocean się uspokoił, czy nasz kapitan jest taki zdolny czy inaczej układały się fale i tak nam nie przeszkadzało to bujanie. Ale rezultat liczy się bardziej niż przyczyna więc nie będę dochodzić.

Obudziliśmy się w kolejnej przepięknej scenerii, w zatoce Sullivan. Plan na dzisiejszy dzień zaważył o tym że wybraliśmy ten rejs a nie inny. Nasz rejs to był Bonita Yacht opcja C. Opcja C dopływa do wyspy Bartolome, która na folderach mnie zauroczyła i stwierdziłam, że ja tam chcę być. Jadąc na Galapagos myślałam, że zwierzęta są wszędzie prawie takie same. Wiadomo, są wyspy które żółwie bardziej lubią czy jaszczury. Ale ptaki przecież ciągle latają więc powinny być wszędzie. No i są wszędzie tylko nadal mają swoje ulubione wyspy i wracają na nie jak do domu. I to było moje zaskoczenie. Tak więc jak planujecie Galapagos to zastanówcie się które gatunki chcecie zobaczyć. Bo jak np. chcecie albatrosa to polecam Espanola. Nam niestety nie udało się zobaczyć tego króla ptaków więc trzeba będzie wrócić… albo pojechać na Antarktydę gdzie też występują. Wybór wysp nie jest łatwy, każda jest piękna i unikatowa. Ale zdecydowanie warto wziąć statek i popłynąć na te mniejsze wyspy.

Dla nas zapowiadał się kolejny piękny dzień. Pogoda jak do tej pory nam dopisała. Nigdy nie padało, zawsze piękne słoneczko. Od czerwca w tym rejonie jest suchy sezon. Dlatego wybierając maj miałam nadzieję, że ominą nas deszcze. Że może już pora deszczowa się skończyła i pozostanie tylko słoneczko. Nie pomyliłam się.

Ranna wycieczka była na wyspę Santiago. Cała wyspa jest oczywiście wulkaniczna ale co jest unikatowe w niej to to, że pokryta jest rodzajem lawy zwanym Pahoehoe. Jest to bardzo delikatna lawa i w przeciwieństwie do tej co widzieliśmy na wulkanie Sierra Negra można po niej chodzić bo nie jest ostra.

O lawie, wulkanach itp. nie będę się rozpisywać bo Darek zrobił to profesjonalnie we wcześniejszym wpisie (Sierra Negra hike). Oba dni jednak różnią się od siebie. Na Sierra Negra wchodzi się na kalderę, widzi się pozostałości po kraterze i ma się wrażenie, że ten wulkan jest tu a reszta lądu to zwykła wyspa. Tutaj wchodzi się na lawę, zero flory i od razu rozumie się, że przecież tak powstała każda jedna z tych wysp. Wyspa Santiago daje takie poczucie początku. Widać jak ta lawa się rozlewała. Na jej powierzchni widać jeszcze zarys jak płynęła.

Wydawało się, że tu nic nie żyje. No bo jak to… a tu ku naszemu zaskoczeniu przewodnik mówi - i oto macie konika polnego!

Konik polny na lawie? Przecież jak sama nazwa mówi (grasshopper - skaczący po trawie) potrzebuje on trawy. Zabłądził? Nie do końca. Jest on kolejnym koniecznym elementem łańcucha pokarmowego. Wiem, że to smutno zabrzmi ale taka jest przyroda. Konik polny jest pożywieniem dla jaszczurek. Sam konik polny żywi się trawą i kaktusami. Ponieważ potrafi daleko skakać to nawet na lawie znajdzie jakieś pożywienie.

Gustavo kolejny raz bardzo interesująco opowiadał. Widać, że kocha to co robi i naprawdę się tym interesuje. Mógłby o tym mówić godzinami. Mój mózg jednak czasem nie mógł już przyjmować tych informacji. Tego było po prostu za dużo. I to właśnie ta ilość informacji sprawiła, że ta wycieczka jest taka inna, taka zmieniająca punkt widzenia. Bez przewodnika byłyby to tylko ładne zdjęcia. To przewodnik sprawia, że zwracamy uwagę na rzeczy obok których byśmy przeszli i pomyśleli, no ładne…

Dawniej nie byliśmy fanami zwiedzania z przewodnikami. Woleliśmy sami, bo będzie szybciej. Ale czy szybciej znaczy lepiej? Za zwyczaj nie. Czasem warto się zatrzymać, posłuchać przewodnika, dowiedzieć się czegoś innego i przeżyć film dokumentalny na żywo. Bo przecież można oglądać filmy jak Planeta Ziemia itp i zobaczyć to samo. Ale tu masz to na żywo i możesz poczuć się częścią tego ekosystemu.

Po około 1.5-2h wróciliśmy na łódkę. Szybka zmiana ubrań i znów na wycieczkę. Tym razem mamy intensywny dzień. Dziś w planie też mają snorkeling. Ja zakładałam, że my wykorzystamy ten czas na siedzenie na deku, pisanie bloga i wypatrywanie zwierzątek z łódki przy zimnym piwku. Darek jednak zakładał, że popłyniemy na plażę. Na plażę w samo południe, na równiku w środku lata? Coś mi tu nie grało…

Trzy razy pytałam się czy naprawdę chce to zrobić. Stwierdził, że tak, więc poprosiliśmy przewodnika, żeby nas podwieźli pod plażę. Plaża była bezludna… no bo kto inny chciałby się smażyć na słońcu w samo południe. Dobrze, że woda była orzeźwiająca. Reszta ekipy w tym czasie popłynęła na pingwiny.

Mogliśmy chodzić tylko po piasku. Albo oczywiście wchodzić do wody. O ile po plaży można chodzić na bosaka bo nie ma śmieci o tyle do wody zaleca się wchodzić w butach wodnych. Jak przystało na wyspy wulkaniczne często można natrafić pod wodą na ostrą skałę wulkaniczną. My się troszkę potaplaliśmy w wodzie, troszkę posiedzieliśmy w słoneczku i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy minęło 45 minut.

Tak jak wspomniałam w tym samym czasie część naszej grupy odpłynęła w inną część zatoki i tam pływali z pingwinami. Nawet jeden delikatnie uszczypnął Dorotę. Przeżycie chyba do końca życia a tą małą czerwoną plamkę trzeba będzie jakoś zaznaczyć, żeby nie zapomnieć gdzie to się stało. Fajny taki buziak od pingwinka.

Niestety żółwi tym razem nie udało im się spotkać a szkoda bo jedna osoba z naszej grupy bardzo chciała popływać z nimi. Ze zwierzętami tak bywa. Są miejsca gdzie bardziej można spotkać pewne gatunki ale nigdy nic nie jest gwarantowane bo przecież one nie mają granic. I tak powinno być - cały świat jest nasz a pojedyncze osobniki, żyją tam gdzie im najlepiej.

Nie zapomnieli o nas i po ustalonym czasie odebrali nas z plaży. Plaża nie była już opuszczona. Przypłynęła jakaś wycieczka, zajęła plażę i zaczęli robić snorkeling zaraz przy plaży. Nie sądzę, że w tak ruchliwym miejscu gdzie non-stop podpływają jakieś pontony wyładować ludzi będzie dużo zwierząt. Dobrze, że nasz przewodnik zabrał ekipę na bardziej dziewicze wody i mogli zobaczyć masę rybek i innych zwierzątek.

Wróciliśmy na łódkę akurat na lunch. Co podali… a jak myślicie? Oczywiście, że rybę. Zazwyczaj lunch to albo tuńczyk, albo jakaś inna lokalna biała ryba albo krewetki. Ciężko tu o łososia, ostrygi i co nas najbardziej zdziwiło kraby. Tak popularny w Stanach crab cake (ciasto z krabem) tutaj nie spotkaliśmy ani raz. A krabów tu więcej niż ludzi. Może za drogie?

To może teraz wspomnę coś o cenie za ten rejs. Najpopularniejsza opcja na Galapagos to pięcio albo siedmiodniowe rejsy. My wybraliśmy krótszy bo chcieliśmy też trochę zwiedzić na własną rękę. Jak się patrzy na statki w Stanach to często pojawiają się chore ceny, około $6-10tys na osobę. U nas dwie osoby za łódkę zapłaciły mniej niż to. My planując ten wyjazd pracowaliśmy z lokalną agencją turystyczną. Komunikacja była super, przez WhatsApp i bardzo sprawnie wszystko poszło. To ona podpowiedziała nam parę opcji (między innymi Bonita Yacht). Jak się ma więcej czasu a mniej pieniędzy to można też przyjechać na wyspę i tu szukać oferty z ostatniej chwili. Podobno można nawet za pół ceny coś znaleźć. To że nie mieliśmy statku za $5tys+ za osobę widać było w drobnostkach które bynajmniej nam nie przeszkadzały. Ale pewnie dlatego też wino nie było najlepszej jakości a na obiad nie serwowano ciasta z krabów. Było jednak coś ważniejszego… byli ciekawi ludzie którzy nie podróżują w luksusie bo chcą zwiedzać więcej. Dodatkowo plusem jest to, że łódka jest mała więc na każdą wycieczkę mógł iść każdy.

W przypadku większych łódek jak ta powyżej gdzie ilość ludzi przekracza 20-3o osoby a często osiąga nawet ok. 100 ludzi nie ma pozwoleń aby każdy wyszedł na ląd. Dlatego albo zwiedzają mniej wysp, albo część idzie pływać inna część idzie na ląd. W Galapagos jednorazowa grupa ludzi na lądzie czy wodzie może być nie większa niż 20 ludzi. Dlatego duże statki dzielą ludzi ale i tak nie mają możliwości zaplanować w 100% czasu każdemu. Jeszcze dużo musimy się nauczyć o podróżowaniu statkami.

W czasie lunchu podpłynęliśmy pod wyspę Bartolome. Był to nieduży odcinek, tylko z jednej strony zatoki na drugą tak, że nawet nie zauważyliśmy kiedy to się stało. Ocean był spokojny kolejna nowa zatoczka więc i okazja na kolejny snorkeling się nadarzyła. Był to już ostatni snorkeling na tej wycieczce. Tym razem my zostaliśmy na łódce jak i większość ludzi. Niektórzy sobie odpuścili bo podobno poranny snorkeling był bardzo fajny. To samo powiedziała Dorota. Tutaj już było troszkę zamulone więc nie wiele było widać.

I w końcu przyszła kolej na wisienkę na torcie. Hike… tak w końcu zrobimy troszkę więcej kroków, wejdziemy na jakiś szczyt i będziemy mogli podziwiać widoki. Spodziewałam się szlaku a tu się okazało, że czekają na schody. Spoko… od razu przypomniała nam się Korea Południowa i hike na wyspie Jeju. Pewnie musieli zrobić schody bo różni ludzie tu przypływają łódkami i nie każdy ma wprawę czy kondycję chodzić po szlakach górskich.

Schody przy wodzie oblegane są przez foki. No tak, w końcu to ich ocean więc co my ludzie się wpychamy z butami. Podpłynęliśmy pod schody i zaczęło się przeganianie fok. Z ciekawostek to robi się to klaskając, a jak klaskanie nie pomaga to macha się w ich kierunku kamizelkami ratunkowymi albo linami.

Leniwie bo leniwie ale w końcu zeszły uchatki z tych schodów i wskoczyły do wody. My za to wyskoczyliśmy z wody, mogliśmy zając schody i wspiąć się na sam szczyt.

Samo wyjście nie zajęło nam dużo czasu. Może z 20 minut. Ja prułam do góry bo byłam ciekawa widoku. W folderach wyspa Bartolome przypominała mi trochę wyspę Padar w Indonezji. Podobieństwo głównie było we wcięciach wyspy po obu stronach… a poza tym to chyba jednak całkiem inne.

Zakręciła się łezka w oku. To już jest koniec chciałoby się zaśpiewać… nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść. Ale czy naprawdę jesteśmy wolni? Czy chcemy iść… tu nie chodziło o nie dosyt. Zwiedziliśmy dużo i przerosło to nasze oczekiwania. Stojąc tu na szczycie wiedzieliśmy, że coś się w nas zmieniło. Nie, nie zmienimy nagle o 180 stopni naszego zachowania czy sposobu życia. Ale wracam stąd z większą ilością pytań niż odpowiedzi. I podobnie jak po dobrym hiku w górach mam tą samą myśl. Te przyziemne problemy są niczym w stosunku do siły i piękna natury.

Byliśmy na szczycie Galapagos. Może nie był to najwyższy szczyt na tych wyspach ale miał najlepszą panoramę. Wycieczka ta była też idealnie wkomponowana w plan naszego rejsu. To nasza przedostatnia wycieczka. Jutro mamy jeszcze jedną małą wycieczkę i czas wracać na ląd do cywilizacji i chaosu. Może to o ten spokój nam chodzi… pewnie też. Cokolwiek ot jest i dla każdego z nas pewnie jest to całkiem inny mix emocji i myśli to jedno jest pewne nostalgia, że to już jest koniec dopadła każdego właśnie tutaj.

Wyspa Bartolome słynie właśnie z tego punktu widokowego. Widać też wyspę Santiago na której byliśmy rano. Wtedy chodziliśmy po lawie, teraz tą lawę widać z góry.

Ilość lawy i to w jaki sposób wszystko jest pokryte robi rażenie. Tak właśnie powstają te wyspy. Lawa rozpływa się wszędzie. Czasem wyspy się łączą, czasem ląd się dzieli i powstają mniejsze wyspy. A wszystko jest ruchome i żyje swoim tempem. Zazwyczaj dość wolnym tempem liczonym w milionach lat ale tempem. Czym więc jest ludzkie 100 lat w stosunku do tych milionów. Stąd idealnie widać jak lawa wchodzi do oceanu i jak jedno się kończy a drugie zaczyna.

Czas było wracać. W końcu nie zawsze musi być tak poważnie. Dziś ostatnia noc na statku. Trzeba się pożegnać z całą grupą no i z załogą. Do pokonania mieliśmy te same schodu ale w dół to już leciało.

Zatrzymaliśmy się dopiero na fokach… tak, znów zajęło schody i tym razem w ogóle nie zwracały na nas uwagi. To jest ich świat i one będą tu leżeć. W końcu udało się jakoś je klaskaniem przekonać do opuszczenia schodów na chwilę, pewnie jak tylko odpłyneliśmy znów na nie weszły.

Przed kolacją mieliśmy jeszcze troszkę czasu który nasz kapitan wykorzystał na przepłynięcie w okolice wyspy Północne Seymour. Jest to już blisko lotniska i przycumujemy tu na noc. My w tym czasie wybraliśmy dziób łodzi i siedzieliśmy sobie na kanapach patrząc na horyzont albo na telefony. Bliżej lotniska mamy zasięg więc przyszedł czas, żeby wysłać do wszystkich kochanych ludzi, że żyjemy. To gapienie się na telefony spowodowało, że prawie przegapiliśmy najładniejszy kadr tej wycieczki. Wyglądało to mniej więcej tak…

Zdjęcie ściągnięte z Internetu. Niestety nie zdążyłam go uchwycić.

Szczęście i nie szczęście. Zdążyłam go zobaczyć, i zdążyłam go zapamiętać. Wyglądało to mniej więcej tak jak na powyższym obrazku. Skoczył idealnie przed naszą łódką na wysokość dobrych 3-5 metrów. Były to sekundy a ja byłam w takim szoku, że nawet nie złapałam za aparat. Potem pływał jeszcze w okolicy naszej łódki i udało mi się go uchwycić “przelotem”.

Jak to się mówi… Instagram vs. rzeczywistość. Pewnie, żeby uchwycić idealny skok musiałabym mieć ustawioną kamerę na ciągłe nagrywanie albo delfin musiałby się zdecydować bawić z łódką dłużej. Czekałam, prosiłam żeby wyskoczył ale już nie chciał… no nic, najważniejsze, że obraz w głowie zostanie na dłużej. Wow - tego się naprawdę nie spodziewałam zobaczyć. Dobrze, że wolałam patrzeć na horyzont niż na telefon bo bym w ogóle go nie zobaczyła.

Ostatnia kolacja, ostatni zachód słońca na tych wyspach, ostatni delfin… Dziś noc zakończyliśmy na deku na samej górze. Podziwialiśmy gwiazdy, rozmawialiśmy z ludźmi z grupy. Przez te parę dni trochę ich poznaliśmy, niektórzy może odwiedzą Darka sklep jak będą w NY. Ciekawe czy kiedyś nasze szlaki się znów skrzyżują. Bardzo fajną mieliśmy grupę. Różnorodną wiekowo i narodowościowo ale najważniejsze, że bardzo wesołą. Żegnaliśmy się dość długo, aż skończyło się piwo. Dziś nasza ulubiona barmanka zeszła na ląd i po 6 tygodniach na wodzie wróciła do domu. Przyszedł nowy kelner/barman. Nie był najbardziej rozgarnięty. Nie była to chyba najlepsza decyzja, żeby dać go na ostatnią noc przy tak zgranej grupie Europejczyków. Dobrze, że mieliśmy swój własny alcohol i nawet Anglicy pili holenderski gin… to prawie tak jakby Szkoci pili Japońskie whiskey.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.26 Galapagos, EC (dzień 9)

Dopłynęliśmy do wyspy Genovesa. Dopłynęliśmy około 2 w nocy. Wiemy dokładnie, bo za bardzo spać się nie dało. Przerzucało nas z jednej strony łóżka na drugą. Ze zmęczenia troszkę przysypialiśmy, ale nie był to twardy sen. Około drugiej usłyszeliśmy jak spuszczali kotwicę i wiedzieliśmy, że podróż się skończyła. Nasz statek jest dość mały więc nie ma najlepszego wyciszenia ale zrzucanie i podnoszenie kotwicy jest w tm całym procesie najgłośniejsze.

Wczoraj przewodnik powiedział nam, że wyspa Genovesa jest jego ulubioną zaraz obok Espanola. Ta druga jest bardziej na południe i nie odwiedzimy jej tym razem. Nie do końca wiedziałam co w Genovesa jest takie unikatowe, zachwycające, ale oczywiście nie mogłam się doczekać aby zrozumieć. Wiedziałam tylko, że będzie tam dużo ptaków… ale czy ptaki mogą być ciekawe?

Po spędzeniu tygodnia na Galapagos zwracam honor ptakom i uważam, że mogą być ciekawe, przezabawne i interesujące.

Dziś pomimo, że mieliśmy noc średnio przespaną to mogliśmy poleniuchować trochę dłużej. To znaczy się tylko ja i Darek mogliśmy. Dziś zaplanowany był pierwszy snorkeling. Dla większości ludzi z naszej grupy był to pierwszy snorkeling na tych wyspach. My z Darkiem nie pływamy więc się nie zdecydowaliśmy. O 5:50 w głośnikach zabrzmiał głos Gustawo… “za 10 minut proszę być gotowym wyruszamy na snorkeling”. My tylko obróciliśmy się na drugi bok i wstaliśmy dopiero o 7 rano jak załoga wracała już z pływania. Każdy z uśmiechami na twarzy i masą wrażeń. Choć podobno to pływanie nie było aż tak fajne jak to co parę dni temu robiliśmy (a dokładnie Dorota robiła) w Los Tuneles.

Tutaj przewodnik nie miał GoPro więc musimy wierzyć wszystkim na słowo, że widzieli rekiny i inne ciekawe zwierzątka ale zero żółwików. Woda też podobno była dość wzburzona i nie wszyscy zdecydowali się na wejście do wody, czy oddalenie od pontonu. Wiadomo jednak, że świat podwodny jest bardzo fascynujący więc pomimo nie najlepszych warunków przy śniadaniu i tak było dużo opowieści. Nie mogliśmy jednak za bardzo się rozleniwiać bo już czekała na nas kolejna wycieczka.

Na Galapagos wszystko kręci się wokół pozwoleń. Ruchy ludzi są dość mocno kontrolowane i tak każda łódka nie dość, że musi mieć pozwolenie zacumować na jakiś czas przy danej wyspie, to jest też limit ile jednorazowo ludzi może wyjść na ląd. Nasza grupa była mała więc mogliśmy wszyscy uczestniczyć w wycieczkach ale np. mogliśmy być gdzieś tylko rano albo tylko popołudniu itp. Tak samo z nurkowaniem. Są ograniczenia ile ludzi na raz może być w wodzie. No i dobrze bo zwierzątka są najważniejsze.

Przewodnik mówił, że po tej wyspie zaczniemy myśleć jak on. Ciekawe co miał na myśli. Nie da się ukryć, że cały Galapagos daje do myślenia. Głównie jaka jest rola człowieka w tym ekosystemie, czy my naprawdę tylko psujemy czy jednak jesteśmy do czegoś potrzebni. Wiele pytań pozostanie bez odpowiedzi, ale na pewno wrócimy odmienieni. Skoro już tak myślimy o Galapagos to co takiego zobaczymy na tej wyspie, że zmieni nasze myślenie jeszcze bardziej.

Najpierw zabawiliśmy się w typowych turystów. Wysiedliśmy z łódki, zobaczyliśmy multum uchatek wylegujących się, pozujących albo pływających z ludźmi i zaczęliśmy robić im zdjęcia. Gustawo oczywiście zatrzymał się przy nich i zaczął nam opowiadać.

No to teraz trochę o nazwie bo w blogu używaliśmy różnych określeń… uchatki, uszatki. Po angielsku to się nazywa sea lion… więc przetłumaczyłam w Google i niestety przetłumaczył to dokładnie jako lew morski… no to poszłam do Wikipedii i tam wyszło, że sea lion galapagos to Uszanka Galapagoska. Ale jak się sprawdzi tylko sea lion to wychodzi, że jest to uchatka albo uszatka. Uchatka, uszatka, uszanka… dla mnie to będzie to samo. Pewnie dla biologów nie, więc z góry przepraszam. Chyba już wiem czemu biologia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem, za dużo kombinacji i pod gatunków. Już wolę te swoje cyferki gdzie 2+2 prawie zawsze jest 4.

Uszanki/uchatki przypłynęły albo przydryfowały tu z Kalifornii. Podobnie jak w przypadku innych zwierząt przeszły swojego rodzaju ewolucję i zrzuciły trochę tłuszczu (bo tu jest cieplej), stały się mniejsze ale przede wszystkim nauczyły się tak zwanej planowanej ciąży.

Normalnie uchatki jak ludzie rodzą małe 9 miesięcy po zapłodnieniu. Teoretycznie druga ciąża mogłaby być już w dwa tygodnie po urodzeniu ale to by oznaczało, że kolejne dziecko urodzi się w porze roku gdzie trudniej o pożywienie. Dlatego uszanki przeszły ewolucję i są w stanie przytrzymać nasienie i zaplanować zapłodnienie aby małe urodziły się w porze suchej kiedy to prąd oceaniczny Humboldt dostarcza pożywienia w postaci zimnowodnych ryb.

Fok jest na Galapagos więcej niż ludzi. Dlatego nie potrzebują one rodzić więcej niż jedno potomstwo na rok. Czują się tu bezpiecznie i ogólnie nie mają predatorów jak na przykład orki. Nie mają jednak idealnego życia w raju. Zresztą co to jest raj? Jak to nasz przewodnik powiedział raj to nie jest miejsce. Raj to jest stan który sobie sami tworzymy. No coś w tym jest. Dla kogoś rajem będzie plaża, dla kogoś góry a dla kogoś innego bar na Manhattanie najważniejsz, żeby być szczęśliwym. Póki co dla nas Galapagos było takim rajem i przebywanie wśród zwierząt zdecydowanie nas uszczęśliwiło. No ale wracając do zagrożeń uchatek. Jednym jest ocieplanie klimatu… dla nich przejawia się to w mniejszej ilości jedzenia i przez to umieraniem z głodu. Największym jednak zagrożeniem jest ich przyjazne nastawienie.

Uszanki lubią ludzi, nie boją się podchodzić a wręcz można powiedzieć, że ciągną do ludzi. Jak to może być zagrożenie…ano może. Im bliżej zwierzęta wchodzą w świat ludzki tym bardziej zjedzą coś co nie powinny, wplątają się w sieci albo inne ludzkie czynności zaburzą ich egzystencję i skarzą je na śmierć. Np. jeśli człowiek dotknie małej foczki to mama foka nigdy jej nie znajdzie i nie nakarmi. Uszanki zostawiają swoje potomstwo, idą na łowy i wracają po paru dniach pełne aby nakarmić swoje maleństwo. Maleństwo z matką znajdują się po zapachu i odgłosach. Jeśli jednak człowiek dotknie takiego maleństwa to matka już nie weźmie go z powrotem bo będzie twierdzić, że to nie jej.

Po fokach przyszedł czas na ptaki. Mieliśmy zobaczyć tu fregaty (frigatebird) czyli po prostu ptaki z czerwonymi worami. Często pojawiają się one w folderach o Galapagos więc mieliśmy nadzieję kiedyś je zobaczyć. Jak przystało na prawdziwego mieszczucha jak zobaczyłam pierwszego to poleciała sesja zdjęć no bo przecież ucieknie… tylko że 20 minut później doszłam do wniosku, że ile można bo były wszędzie. Ogólnie ptaków na tej wyspie była masa i wszystkie rodzaje siedziały razem.

Pierwszą fregatę zobaczyliśmy w locie. Akurat słuchaliśmy o uchatkach i Darek krzyknął strzelaj, strzelaj… oczywiście aparatem bo ja nie zamierzam strzelać z niczego innego do zwierząt.

Jakie pierwsze skojarzenia? Śmieszny, po co mu ten czerwony worek… no i wow, ale ma skrzydła. Fregaty mogą mieć rozpiętość skrzydeł nawet do 2.3m (7.5 ft) podobno jest to ptak z największym stosunkiem skrzydeł do wielkości korpusu. Rzeczywiście, ptak nie jest za duży ale skrzydła ma rozłożyste.

Skrzydła i czerwony worek w podgardle używają w sezonie lęgowym. Czerwony worek mają samce i pokazem siły zwracają uwagę samic. Tak więc wykonują swój godowy pokaz który sprowadza się do wydawania dźwięków, napompowywania balonu jak najbardziej się da i trzepotania skrzydłami. Kto ma większy balon i bardziej naprężony ten wygrywa. A napompować balon nie jest łatwo. Podobno trwa to ok. 20 minut.

I tutaj właśnie zmieniliśmy zdanie o ptakach. Znaczy się zmienialiśmy je pomału przez cały pobyt ale tutaj stwierdziliśmy, że moglibyśmy je tak obserwować godzinami. Bo one potrafią robić ten swój pokaz godowy dniami…a może nawet i tygodniami. Gustawo jednak szybko zwrócił naszą uwagę na coś innego… na czerwononogiego głuptaka który jest biały.

No ładny… ale co w tym dziwnego. Ano to, że normalnie czerwononogie są brązowe. Natomiast ze względu na ocieplenie klimatu przeszły ewolucję bo w białym upierzeniu jest im chłodniej. Podobno jest to nowy rodzaj który dopiero pojawił się jakieś parę lat temu. Dla porównania poniżej macie zdjęcie typowego czerwononogiego głuptoka.

A skąd nazwa głuptak? Ptaki te nazywają się booby. Nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa bobo które oznacza klaun, głuptas, nieporadny człowiek. Ptaki te bowiem są świetnymi lotnikami ale jeśli chodzi o starty, lądowania i poruszanie się po ziemi to troszkę takie ciapowate są.

Po wyspie nie mogliśmy za dużo chodzić. Jest wyznaczona ścieżka gdzie można chodzić i gdzie nie ma obaw, że się niechcący stanie na jakieś gniazdo i zabije małe ptaszki. Dlatego po obejściu całej wyspy część załogi wskoczyła do wody zobaczyć co tam słychać a ja wybrałam dalsze pstrykanie.

Każda wycieczka zazwyczaj trawa koło 2h. Tak więc po spędzeniu trochę czasu na plaży wróciliśmy na statek. Dzisiejszy dzień był pełen atrakcji. Nie tylko ptaki i inne zwierzęta dostarczały nam atrakcji ale też załoga. Dziś na lunch zamiast tradycyjnego siadajcie i jedźcie najpierw uczestniczyliśmy w przygotowaniu ceviche.

Ceviche to tradycyjna potrawa w Ameryce Południowej. Każdy kraj robi ją troszkę inaczej, niektórzy bardziej jak zupę inni bardziej w stałej konsystencji. Najważniejsze jest, że podstawą jest ryba (a co by mogło być innego), bardzo dużo kolendry (cilantro) i oczywiście soku z limonki. Nasz kucharz miał rybę wcześniej przygotowaną i zamarynowaną bo musi ona odstać parę godzin. Przy nas dokończył dzieła czyli wszystko wymieszał, doprawił a wszystko zwieńczył tańcem zwycięstwa… no dobra tylko salsą. Jak się okazało nasz kucharz nie tylko świetnie gotuje ale też bardzo dobrze tańczy.

Wyszło przepysznie. Oczywiście znów tuńczyk który pomału nam się nudzi ale przyprawy zrobiły swoje i zjedliśmy ze smakiem. Po lunchu przewodnik wyciągnął wszystkie zabawki wodne i zabrał część ekipy popływać. Nie wszyscy się zdecydowali bo ocean dziś jest dość burzliwy. Chyba mają nie najlepsze wspomnienia z rannego snorkeling’u. Ci co się zdecydowali mogli popływać na kajakach, paddleboard albo zostać na pontonie i podziwiać żółwiki… bo parę się do nich przyplątało.

My też mieliśmy żółwika. I dobrze, że zostaliśmy na statku bo z wysokości lepiej się robi zdjęcia w wodzie. Tak więc jak po powrocie opowiadali o żółwikach ja też się miałam czym pochwalić… one tu są wszędzie. Tego naprawdę się nie spodziewałam przylatując na Galapagos. Wiedziałam, że będą ale chyba nie aż na taką skalę.

A co później… no już chyba wiecie. Kolejna wycieczka, jeszcze więcej ptaków i jeszcze więcej informacji o tym niezwykłym miejscu. Wyspa Genovesa ma kształt pół księżyca. Strome klify, nie za dużo plaż i jak każda inna wyspa w tym archipelagu jest ze skał wulkanicznych. Ale nie od razu do nas dotarło, że tak naprawdę to jest cześć krateru wulkanu.

Proste, był sobie wulkan, wybuchł parę razy, krater się zwalił, powstała kaldera, którą zalała woda i nagle powstała mała wyspa. Taki prosty zabieg który trwał miliony lat. Tak więc popołudniu podpłynęliśmy pod jedno miejsce gdzie można wyjść na ląd i po skalistych schodach weszliśmy na szczyt tej kaldery.

Na górze oczywiście była masa ptaków ale my skupiliśmy się na szukaniu sowy. Sowa w dzień? Tak. Jak pisałam w którymś wcześniejszym wpisie sowa na Galapagos poluje za dnia. Tutaj nie ma mysz czy innych nocnych zwierzątek którymi normalnie się pożywia. Musiała więc przejść ewolucję i nauczyć się polować na małe ptaszki które opuszczają swoje gniazda w dzień. Jej taktyka jest prosta, przyczaja się i w momencie jak ptaszek wylatuje to go chwyta w locie i po sprawie.

Na pewno nie jest to takie proste jakby się mogło wydawać. Nic w przyrodzie nie jest proste. Np. ten jej kamuflaż. Jak to jest możliwe, że zwierzę tak łatwo wtapia się w otoczenie. My musimy kupować stroje moro a zwierzęta potrafią od razu urodzić się z upierzeniem jakie pozwoli im jak najdłużej i najskuteczniej przetrwać.

Podobno nie jest łatwo spotkać sowę a myśmy widzieli pięć. Czy to było pięć unikatowych czy parę się przemieszczało z miejsca w miejsce to trudno powiedzieć. Ale jak tylko zrozumieliśmy czego szukamy i co trzeba wypatrywać to sowy były dość często. Nie tak często jak Nazca Boobies czyli kolejny rodzaj głuptaków.

Jedna para szczególnie nas zainteresowała. Męski osobnik chodził po okolicy i szukał patyczków które później przynosił swojej wybrance aby ona budowała gniazdo. Tak właśnie zakochana para głuptaków budowała sobie gniazdo. Normalnie jak na filmie w National Geographic.

Pomyślicie, że to już koniec wrażeń? Nie do końca. Uprzedzałam, że dzień bogaty w wrażenia zarówno ze strony zwierząt jak i załogi. Jak wróciliśmy po wycieczce na pokład to zaskoczyło nas, że nie ma Diany. Nie ma chłodnej herbatki czy jakiegoś ciacha. Troszkę zawiedzeni zaczęliśmy iść w kierunku naszych kajut kiedy zaczęto nas wołać na górny pokład. Dziś impreza na górze.

Najpierw Diana nauczyła nas nowego drinka. Bardzo podobny do słynnego Darka cydru jabłkowego (przepis). Główna różnica, że tutaj zamiast cydru z jabłek idzie sok z maracuja. No tak, jabłek to tu za dużo nie rośnie ale maracuja jest bardzo popularna. Była opcja z dolewką rumu albo bez… ten rum się przydał bo potem kazali nam robić z siebie guptoki.

Na górny pokład wpadła załoga przebrana za piratów, najpierw zaatakowali nas plastikowymi mieczami a potem zaczęli z nami tańczyć. Na koniec jednak dali nam zadanie. Ponieważ tego dnia przekraczamy równik dwa razy (aktualnie znajdujemy się na północnej półkuli) to dostaliśmy od kapitana dyplomy na pamiątkę. Żeby jednak uzyskać taki dyplom trzeba było wylosować nazwę zwierzątka, pokazać go wszystkim a reszta musiała zgadnąć jakie zwierzę pokazujemy. Dobrze, że były to tylko zwierzęta z Galapagos to mieliśmy trochę zawężoną listę. Nam w udziale przypadła iguana, pingwin i głuptak niebieskonogi. Idealne dopasowanie, nie ma co!

Uff… śmiechu co nie miara. Kolacja tez była wystrzałowa. Samo danie główne to makaron i kawałek mięsa rosołowego. Ale przystawka… niby zwykły ziemniak ale polany wódką, żeby się zapaliło i przypiekło. Bardzo ciekawe i smaczne.

Ta wódka nam się przydała. Podobno dziś w nocy będzie bardziej bujać niż zeszłej. Dziś znów płyniemy w nocy bo wracamy w kierunku lotniska i głównych wysp. Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Skoro znów mamy pokonać dość otwarte przestrzenie na ocenie wszyscy nastawili nas na mocne bujanie. Kazali pochować wszystkie rzeczy do szuflad, żeby nie spadały w nocy. Szklanki i inne naczynia najlepiej trzymać na podłodze. Jadalnię też dość mocno wysprzątali. Muszę przyznać, że troszkę nas tym wystraszyli. Dlatego stwierdziliśmy, że wcale nie spieszy nam się do kajuty i posiedzimy na tyłach łódki przy świeżym powietrzu.

Wczesna pobudka, długi dzień pełen wrażeń jednak wszystkich pokonał i plany siedzenia do środka nocy jakoś nam nie wyszły. Wzięliśmy aviomarin i poszliśmy do łóżka… bo rzucało nas od barierki do barierki. Ciężko było przejść dwa kroki bez trzymania się. Zapowiada się “ciekawa” noc.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.25 Galapagos, EC (dzień 8)

Pierwsza noc na łódce za nami. To był pierwszy raz kiedy spaliśmy na statku, zarówno dla mnie jak i dla Darka. Jak się spało? Dziwnie. Mieliśmy tak średnio przespaną noc. Po pierwsze delikatnie bujało a po drugie słychać było trochę silniki. Tej nocy nie płynęliśmy ale nadal silniki pracowały bo jednak prąd jest na statku potrzebny nawet w nocy. No tak bez klimatyzacji ciężko by było wytrzymać w tej małej kajucie. Myślę jednak, że trzeba wspomnieć, że pierwsza noc w nowym miejscu nigdy nie jest fajna więc jeszcze nie mamy ochoty wysiadać.

Dzień zaczęliśmy od śniadania. 7:45 podano do stołu. Był bufet więc każdy znalazł coś dla siebie, jajka, pancakes, jakieś kiełbaski, owoce, jogurty... Proste ale dobre!

Po śniadaniu przyszła pora na pierwszą wycieczkę. Zapakowali nas na pontony zwane (panga) i wywieźli na moczary. Na porannej wycieczce nie będziemy wychodzić z pontonu. Na Galapagos często występują namorzyny (lasy mangrowe). Występują one w strefie zwrotnikowej na granicy lądu i wody. Co ciekawe drzewa te potrafią rosnąć w słonej wodzie. Pierwsza reakcja jest ale fajne drzewka ale potem jak zaczniesz słuchać przewodnika i dokształcać się to mówisz wow…ale przyroda jest sprytna.

Namorzyny potrafią rosnąć i czerpać słoną wodę. W większości gatunków korzenie są odpowiedzialne za filtrowanie słonej wody. Co ciekawe korzenie też często wystają trochę ponad wodę aby czerpać tlen. Nie mają łatwo te drzewka. Nie dość, że wodę mają słoną to jeszcze mało w niej tlenu to jeszcze temperatura powoduje, że liście szybko wysychają. Ale również z liśćmi natura sobie poradziła i zrobiła je troszkę nawoskowane aby woda nie uciekała za szybko… i co? Sprytna jest ta natura, nie?

Ok, wiemy już że lasy mangrowe mają przekichane… w takim razie czy są komuś potrzebne? O tak, są niezbędne! Mangrowce dają dużą ochronę dla zwierząt i pożywienie. Ze względu na zagęszczenie są idealnym miejscem na składanie jaj i chronią potomstwo przed dużymi falami. W ich plątaninie korzeni jest też dużo składników odżywczych, tak więc są uwielbiane przez ryby, żółwie, flamingi itp.

Zanim jednak wpłynęliśmy w zakamarki namorzyn to najpierw zobaczyliśmy głuptaki niebieskonogie. Było ich trochę, wszystkie siedziały na skałach… na obsranych skałach. Bo jak każde ptaki srają one gdzie popadnie.

Jest ich tu multum. Siedziały na skałach i obserwowały ocean. Głuptaki jak i inne ptaki często pożywiają się rybami z wody. Mają niesamowity wzrok i precyzję. My się śmiejemy, że to pociski bo jak ładują w wodę to jeden za drugim. Potem siedząc na łódce dużo ich obserwowaliśmy i byliśmy w szoku jak ładują....normalne bombardowanie.

Wpłynęliśmy głębiej w mangrowce i poczuliśmy się jak w przedszkolu. Jak pisałam wcześniej tereny te są idealne do składania jajek i pierwszych kroków potomstwa. Były tu małe rekiny i nawet widzieliśmy jednego z rodziny młotowatych (hammerhead shark). Szkoda tylko, że młotek za szybko przepłynął i aparat nie zdążył tego zarejestrować. Udało się za to zrobić sesję płaszczkom.

Nasz przewodnik bardzo dużo opowiadał nam o tym jak turystyka jest potrzebna Galapagos. Inne kraje też powinny zrozumieć, że lepiej dla świata, ludzkości i nich własnych jest zarabiać na turystyce ale takiej co nie niszczy srodowiska a turyści zabierają ze sobą tylko wspomniania, przeżycia i zdjęcia. 

Czego Gustawo (nasz przewodnik) nie pochwala (zresztą my też) to zabijanie zwierząt dla sportu albo dla delikatesów. Czasem na świecie są takie specjały za które ludzie dużo zapłacą ale nigdy nie zastanowią się jak bardzo ta potrawa negatywnie wpływa na ekosystem.

Jednym z takich specjałów kulinarnych jest zupa z płetwy rekina. Aby ją ugotować potrzebna jest oczywiście płetwa rekina. Zupa ta jest bardzo droga i zamawianie jej albo serwowanie na uroczystościach jak wesela jest oznaką statusu. Jest ona bardzo popularna w Chinach i Tajwanie. Niestety nie wiele ludzi wie, że do jej przyrządzenia odcina się płetwę rekina a potem tak rannego rekina wrzuca się do oceanu, żeby zginął. Mass media twierdzą, że płetwy odrastają i nie ma w tym nic złego. Jakby to było takie proste to na pewno zupa była by o wiele tańsza i legalna we wszystkich krajach. W dużej ilości krajów zupa ta jest zabroniona a jej przyrządzanie czy nawet posiadanie płetw rekina jest karalne więzieniem. Niestety Chińczycy nadal robią duże połowy rekinów, ucinają tylko potrzebną część i wyrzucają rannego rekina z powrotem do wody. Taki rekin nie ma szans przeżyć i umiera w męczarniach. Tylko po to żeby ktoś mógł zjeść zupę która smakuje jak rosół.

Na szczęście Galapagos ma prawo wprowadzać ograniczenia wg. własnego uznania. Niestety władza Galapagos sięga tylko 200 mil morskich. Reszta to wody międzynarodowe na których ich jurysdykcja się kończy. Jedyne co mogą zrobić to zabronić Chińczykom odwiedzać Galapagos. Połowy ryb są ok jeśli są kontrolowane. Masowe zabijanie rekinów w brutalny sposób wpływa negatywnie na łańcuch pokarmowy. Natura jest stworzona jak idealny mechanizm i każde zachwianie ma drastyczne rezultaty dla ludzi i wszystkiego co nas otacza. Wiadomo, rządy są skorumpowane i czasem nie pomagają tak jak powinni. Dlatego ochrona Galapagos jest w rękach ludzi którzy się tu urodzili i mogą oni ukarać narody, które za bardzo niszczą naszą przyrodę.

Oceany są ważne a tak bardzo nie doceniane. Podobno oceny dostarczają nam więcej tlenu niż Amazonia czy Syberia (płuca świata). Powiecie… ale przecież przed chwilą pisałaś, że namorzyny mają problem z tlenem w wodzie. Zgadza się… stężenie tlenu w wodzie jest bardzo niskie, myślę, że koło 1%. Natomiast są tam algi. Potrafią one jak i rośliny naziemne po przez fotosyntezę wyprodukować tlen. I podobno to jest największe źródło tlenu. Dlatego dbajmy o oceany… nie tylko ze względu na żółwie ale też ze względu na nas samych. Niestety człowiek robi dobrą robotę zanieczyszczając oceany albo łowiąc za dużo ryb tego samego gatunku. Na wszystko jest czas i miejsce i każdy organizm ma swoje miejsce na ziemi i swoje zadanie do wykonania. Ale wszystko powinno być monitorowane. Nielegalne rybołówstwo jest jednym z zagrożeń Galapagos. Bo wytępienie jednego gatunku sprawia, że cały łańcuch pokarmowy jest zachwiany i ta idealna maszyna jaką jest życie na ziemi zaczyna szwankować. Oczywiście o śmieciach i plastiku chyba nikomu nie trzeba mówić.

Muszę przyznać, że pocieszałam się jak przewodnik dziękował nam że podróżujemy i że tam przyjechaliśmy. Turystyka w dzisiejszych czasach może być różnie odbierana. Mówi się o tym jak częste latanie niszczy klimat, jak wprowadzenie człowieka do dziewiczych terenów niszczy przyrodę itp. Prawda jest taka, że wszystko można robić ale z głową i pod swego rodzaju nadzorem. Dlatego kraje powinny zachęcać do turystyki, oglądanie zwierząt z przewodnikami w ich naturalnym otoczeniu czy kontrolowanie ile ludzi może wjechać danego dnia w dane miejsce to tylko małe kroki do tego aby kraje miały dochód bez wydobywania nadmiernie surowców czy niszczenia ekosystemu w inny sposób.

Na Galapagos wstęp kosztuje $100. Ktoś powie, trochę dużo. Ale z drugiej strony do Disney Land bilet kosztuje $180 na dzień. A na Galapagos jednak jest więcej atrakcji. Tutaj jest najlepsze zoo jakie możesz sobie wyobrazić. A jak w swoim planie uwzględnisz szybką łódkę (speed boat) między wyspami to roller-coaster jak nic gwarantowany. Ale tak serio… czy $100 to dużo wiedząc, że pieniądze te są wydane w dobrym celu a nie na wybudowanie kolejnego biurowca z marmuru? Jak dla mnie warto…

Po około godzinie wróciliśmy na łódkę. Nasze dni maja podobny rozkład dnia. Około 7 rano śniadanie, potem jakaś wycieczka, lunch, znów wycieczka i kolacja. W międzyczasie mamy trochę czasu dla siebie i możemy sobie posiedzieć na tarasie albo ochłodzić się w jadalni.

Popołudniowa wycieczka była dla mnie najfajniejsza i najbardziej wyczekiwana. Pojechaliśmy zobaczyć duże żółwie.

Galapagos bez żółwi to jak Afryka bez lwa. Podobno na Galapagos jest co najmniej 12 gatunków żółwi lądowych. Najwięcej rodzajów jest na wyspie Isabela gdzie żyją one w części mało dostępnej, części górzystej (wulkanicznej). Jak robiliśmy wycieczkę na wulkan Sierra Negra to czytałam na All Trails o tym szlaku to ktoś dał komentarz, że udało im się na trasie spotkać żółwia. My niestety takiego szczęścia nie mieliśmy.

Ze zwierzętami różnie bywa ale jak się jest dobrym przewodnikiem to zna się ich preferencje, zachowanie i wie się gdzie ich najwięcej występuje albo jak można je spotkać. Z żółwiami nie było problemu bo widać, że mają one swoje ulubione rejony na wyspie Santa Cruz. Tak więc znów pontonem podjechaliśmy na nasz “ulubiony” terminal promu (ten sam co na lotnisko się jedzie), tak samo wzięliśmy autobus i tak samo nie miał klimatyzacji. Jedyna różnica to że nie pojechaliśmy w kierunku lotniska tylko w kierunku Puerto Ayora. Do miasteczka nie dojechaliśmy bo po drodze skręciliśmy w tak zwane Highlands (wyżyny) i poszliśmy szukać żółwi.

Nie wiem ile kosztuje wstęp na ta farmę ale zdecydowanie ktoś robi na tym niezły biznes. Ma kawałek ziemi który akurat polubiły żółwie i tak sobie one chodzą a on zbiera kasę. Żółwie są na wolności i nie widać żadnego ogrodzenia więc nawet przy drodze widzieliśmy jednego.

Na farmie dano nam gumiaki i puszczono na łąkę. Z początku marudziliśmy ale potem chodząc po błocie i gównach żółwi stwierdziliśmy, że to nie głupi pomysł.

Oczywiście pierwszy żółw został najbardziej obfotografowany ale to też głównie przez Gustawo bo jak tylko stanęliśmy to zaczął nam opowiadać o żółwiach. Gostek ma niesamowitą wiedzę i widać, że Galapagos i wszystkie żyjątka to jego pasja. Dlatego on opowiadał przez jakieś 15 minut a ja zamiast robić notatki do bloga latałam z aparatem a Darek filmował.

Można powiedzieć, że żółwie stworzyły wyspy Galapagos. To dzięki nim i przerobie trawy gleba jest użyźniona. Żółwie jedzą około 80 funtów (36 kg) trawy dziennie. Weźcie pod uwagę, że trawa jest lekka. Czyli on tak naprawdę nic nie robi cały dzień tylko je.

Czasem wejdzie do wody się ochłodzić ale głównie spędza życie na jedzeniu trawy. No a żyją tak po setki lat… trochę nudne to życie.

Nasunęło się pytanie. To co było pierwsze. Trawa czy żółw? Żółwie przybyły na Galapagos a właściwie to przydryfowały około 2 mln lat temu z kontynentu Ameryki Południowej. Oczywiście jak wszystko na Galapagos przeszły swoją metamorfozę i zaadaptowały się do nowego środowiska. Ziema Galapagos był pokryta głównie lawą ale żółwie znajdowały trawę i inne rośliny w wodzie po czym przez jedzenie i trawienie użyźniały ziemię. Prawie jak krowy tylko mleka nie dają. Tak więc gdyby nie żółwie nie byłoby tak zielonych wysp i pewnie wiele zwierząt nie mogłoby się tu zaadaptować. Na pewno Galapagos nie byłoby tak kolorowe jak jest teraz.

Ja ogólnie do żółwi mam jakiś sentyment. Uspokajają mnie a w tej swojej brzydocie są kochane. Takie nie wymiarowe poczwarki z małymi główkami ale wyglądające, że cały czas myślą. A może one przez te setki lat po prostu doszły do perfekcji w olewaniu wszystkiego i robią tylko swoją pracę? No tak mając tak spokojne życie jak one można przeżyć 100 a nawet 200 lat.

Gustawo dał nam czas i mogliśmy sobie sami pochodzić wśród żółwi. Oczywiście zdjęć było co nie miara. Obiekt nie uciekał sprzed obiektywu jak w przypadku ptaków, tele obiektyw w sumie był nie potrzebny bo były one na wyciągnięcie ręki a i też za wolne albo za leniwe żeby nas pogonić czy ugryź. Tak więc bezpiecznie się plątaliśmy wśród nich i podziwialiśmy jak ciągle jadły tą trawę.

Na koniec wycieczki poszliśmy do tunelu zrobionego z lawy. W sumie to nic ciekawego. Znaczy się sama idea, że płynęła tędy lawa i góra zastygła tworząc jaskinię a rzeka z lawą przebiła się na zewnątrz jest ciekawe. Na nas jednak nie zrobiło to wrażenia bo na wulkanie Sierra Negra widzieliśmy tyle lawy, wysłuchaliśmy tyle ciekawych historii, że to było dla nas jakieś takie małe. Może jakbyśmy poszli dalej a nie tylko weszli i wyszli to by zrobiło to na nas większe wrażenie. Ja tam jednak cieszyłam się, że mogłam spędzić więcej czasu z żółwiami niż w tej jaskini.

Dziś “zaparkowaliśmy” troszkę dalej. Ocean bliżej wyspy Santa Cruz jest dość płytki i dlatego musieliśmy naszym pontonem podpłynąć jakieś 20 minut. Nie było najgorzej bo płynęliśmy akurat jak zachodziło słońce więc mieliśmy piękne widoki na horyzont.

Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy ale ma to sens. Ponieważ Galapagos leży na równiku to dzień zawsze trwa tu 12h a słońce zawsze wstaje o 6 rano i zachodzi o 6 wieczór. Sam proces zachodu słońca jest dość szybki. Dlatego często wracając z wycieczek nawet się nie oglądnęliśmy a już było ciemno.

A na łódce standardowo. Przywitanie przez Dianę (barmankę) gorącą czekoladą, szybki prysznic i obiadek. Na obiad staraliśmy się wybierać kurczaki czy mięso bo ryb zaczynaliśmy pomału mieć dość. Na lądzie zawsze braliśmy rybę bo przecież z tego tu słyną. Na lunch dziś ryba… tak więc jak tylko pojawił się wybór to zgodnie wybraliśmy kurczaka. Krewetki, tuńczyk musza chwilę poczekać. Natomiast deser nas rozśmieszył…

Teoretycznie zwykłe lody czekoladowe z wiśniami… ale po wizycie w żółwiolandii mieliśmy tylko jedno skojarzenie. Ale trafili… ciekawe czy specjalnie.

Dziś po kolacji zaczęliśmy płynąć. Mamy do pokonania dość duży odcinek bo płyniemy z wybrzeży wyspy Santa Cruz na wyspę Genovesa (czerwona linia).

Niebieskim zaznaczyłam to co pokonaliśmy na własną rękę. Czyli lotnisko - Puerto Ayora - speed boat do Puerto Villamil - samolot z powrotem do Puerto Ayora. Zielonym (tam i z powrotem) zaznaczyłam co do tej pory zrobiliśmy statkiem. A teraz zacznie się prawdziwe pływanie. Dobrze, że jutro nie musimy wcześnie wstawać bo o 6 rano większość załogi idzie na snorkeling. My nie pływamy więc możemy się wyspać… tylko czy się wyśpimy. Przewidują, że będziemy płynąć około 6h a zaczęliśmy po kolacji więc pewnie do 2 rano nam zejdzie.

My zamiast iść do kajuty i próbować zasnąć na bujającym się statku stwierdziliśmy, że pójdziemy oglądać gwiazdy. I to była najlepsza decyzja. Dziś w nocy (koło północy) przekraczamy równik. Ale tak naprawdę już teraz jesteśmy bardzo blisko niego. Nasza szerokość to może -0.4. Tak bliska odległość do równika pozwoliła nam za jednym razem widzieć zarówno krzyż południa jak i wielki wóz. Niesamowite przeżycie popatrzeć w prawo i widzieć gwiazdozbiory południa, popatrzeć w lewo i widzieć północne. Nie potwierdziliśmy tylko jednego… w którą stronę woda w muszli się kręci na równiku…

Read More
Ekwador Darek Ekwador Darek

2023.05.24 Galapagos, EC (dzień 7)

Dzisiaj jest pierwszy dzień drugiej części podróży na wyspy Galapagos. Żegnamy się z lądem i przez kolejne 5 dni i cztery noce będziemy mieszkać na yachcie Bonita.

Jest to zupełnie inny rodzaj zwiedzania jaki do tej pory robiliśmy. Wiadomo, na różnego rodzaju łódkach wiele razy byliśmy, ale nigdy nie spaliśmy na nich. Yacht Bonita będzie dla nas pierwszym wielodniowym yachtem.

Mieszkaliśmy w Puerto Ayora w bardzo dobrym hotelu. Wszystko w nim było super poza śniadaniem, które było serwowane na dachu.

Ogólnie pomysł świetny, nie? Prawie.

Nie mają tam klimatyzacji. Co prawda jest zadaszenie i prawie nie ma ścian, ale niestety nie było wiatru. Słońce na równiku zawsze jest mocne i już od samego rana ostro świeci. A na poddaszu jest jak w piekiełku. Stołek się przyklejał do ciała. Przynajmniej kawa i omlecik szybko nie stygł.

Na szczęście tym razem mieliśmy taxi z klimatyzacją i w ciągu 40 minut dojechaliśmy do kanału Itabaca między wyspą Santa Cruz a małą wyspą Saymour, gdzie jest lotnisko. Każdy turysta, który nie wsiada na lotnisku do łódki musi tym kanałem przepłynąć

Gdzieś za 2-3 godzin mamy tutaj wsiąść na Yacht, ale niestety musimy autobusem jechać na lotnisko żeby znowu tutaj tym samym autobusem przyjechać. Większość ludzi dzisiaj przylatuje samolotami więc wszystkie spotkania są na lotnisku. Samemu nie wolno ci się tutaj poruszać.

Samoloty o czasie wylądowały i cała grupa w komplecie spotkała się na lotnisku. Zapakowaliśmy się do naszego „ulubionego” autobusu i wróciliśmy nad kanał.

Tutaj niestety dowiedzieliśmy się, że nasz yacht jeszcze nie jest gotowy i musimy poczekać jakieś 45 minut. Czas nawet szybko zleciał na obserwowaniu transportu ludzi i ich reakcjach.

My jesteśmy tutaj czwarty raz, wiec dla nas to już nic nowego, ale pewnie parę dni temu zachowywaliśmy się tak samo. Biegaliśmy z aparatami i robiliśmy zdjęcia wszystkiemu.

Po jakiejś godzinie Gustawo, nasz certyfikowany przewodnik po parku Galapagos zebrał nas do kupy i powiedział, że łódka już jest gotowa i że za chwilę przyjadą po nas dwie motorówki pontony żeby nas zabrać. Kanał jest płytki, więc yacht nie mógł tu wpłynąć. Gustowo jest urodzony na Galapagos i licencjonowanym naturalistom na wyspach Galapagos. Z nim będziemy mogli wchodzić na wyspy.

Po paro-minutowym wykładzie na temat bezpieczeństwa i przepisów wsiedliśmy na pontony i ruszyliśmy w kierunku przygody!

Po około 5 minutach podpłynęliśmy do naszego nowego domku na kolejne pięć dni czyli yachtu Bonita.

Bonita jest to cztero-poziomowy statek z miejscem na 16 pasażerów i 10 członków załogi.

Dolny poziom to tylko 4 kabiny bez okien. Następny poziom (główny pokład) jest restauracja, bar, miejsce spotkań i kolejne dwie kabiny. Górny pokład (tam gdzie spaliśmy) to kolejne 4 kabiny, miejsce na odpoczynek na świeżym powietrzu i mostek kapitański. Najwyższy pokład (słoneczny) to leżaki do opalania i fajne miejsce na drinka wieczorem. Na szczęście wszystkie kabiny i restauracja/bar mają klimatyzacje.

Zostaliśmy przywitani przez całą załogę i pokazano nam nasze kajuty. Kajutka malutka, ale z dużym i wygodnym łóżkiem i prywatną łazienką. Potem jak płynęliśmy na otwartym oceanie to dowiedzieliśmy się po co są szerokie łózka. Trudniej z nich jest spaść.

Po rozpakowaniu zeszliśmy na dół na pierwszy posiłek i na zapoznanie się z załogą. Oczywiście podali nam Ceviche. Czyli tradycyjny posiłek z Ameryki Południowej robiony z różnych żyjątek morskich z sokiem z limonki. Ustawili załogę w szeregu i każdy z nich musiał coś o sobie opowiedzieć. Oczywiście mówili po hiszpański i nasz przewodnik nam tłumaczył.

Załoga składa się z 10 osób.

Kapitan plus dwóch pomocników, dwóch kierowców motorówek, z kucharza i jego pomocnika, przewodnika, majtka pokładowego i najważniejszej osoby czyli barmanki.

Po lunchu mieliśmy trochę czasu. Wykorzystaliśmy go na zwiedzaniu yachtu i odpoczynek z piwkiem na wielu tarasach widokowych.

Codziennie przewodnik nam organizował różnego rodzaju atrakcje. Jedna ranna i druga popołudniowa. Dzisiaj rannej nie było, ale już na tą drugą się załapaliśmy. Wsiedliśmy do dwóch motorówek i ruszyliśmy w kierunku wyspy South Plaza.

Na wyspach Galapagos wszystko jest bardzo kontrolowane przez lokalny rząd. Nie ma to nic wspólnego z rządem z kontynentalnej części Ekwadoru. Oni tutaj podejmują wszystkie decyzje związane z wyspami. UNESCO trochę w tym pomaga, ale nie w zarządzaniu tylko w wyposażaniu ich w odpowiedni sprzęt. Jak samoloty, helikoptery, specjalistyczny sprzęt do badania…

Ilość ludzi jaka może być na każdej wyspie, jaki czas  tam mogę być i o której godzinie jest ściśle kontrolowana. Często wyspy otwierają tylko na parę miesięcy i potem je zamykają na resztę roku. Myśmy byli na małym statku, więc wszyscy mogliśmy wychodzić na wyspy. Większe statki nie mają tego komfortu. Tylko część może wyjść, a reszta dopiero musi czekać na swoją kolejkę na inne wyspy.

Przed każdym wyjazdem nasz przewodnik Gustawo mówił nam jak mamy się przygotować do każdej wyspy i zajęć jakie tam będziemy wykonywać. Jakie buty wziąć, czy będziemy chodzić po lawie czy po piasku, czy potrzebny strój kąpielowy…

Ważna informacja była też czy będzie dry czy wet landing (suche czy mokre lądowanie). Czasami motorówka nie może dopłynąć do brzegu i wtedy potrzebne są buty wodne żeby wyskoczyć wcześniej do wody. Nie jest może głęboko, ale boso nie można. Często na dnie są bardzo ostre wulkaniczne skały po których raczej nie można chodzić.

Po wylądowaniu na wyspie South Plaza Gustawo zaczął swoje pięcio-dniowe wprowadzanie nas w świat który do tej pory nie znaliśmy. W świat w którym niekoniecznie największy czy najmocniejszy, najpiękniejszy, najszybszy przetrwa. Największe szanse na przetrwanie ma istota która najszybciej potrafi się przestawić i przystosować  do nowych warunków. Ewolucja na wyspach Galapagocach jest tak szybka, że praktycznie nigdzie na Ziemi nie występuje w takiej skali. Z tego właśnie słynie Galapagos!

Gatunek który nie potrafi się szybko przestawić po prostu ginie!

Tak jak wspominaliśmy wcześniej, 40% fauny nie występuje nigdzie indziej na Ziemi.

Zaczęliśmy od mew. Mewa miała za dużą konkurencję i praktycznie nie mogła już polować w dzień. Za dużo ptaków tutaj jest. Wymyśliła sobie noktowizory i poluje w nocy.

Głuptaki w związku z ocieplaniem się klimatu nie przetrwały by na Galapagos upałów w swoich czarnych czy szarych piórach. Zmieniły je na białe. Takich przykładów ewolucji widzi się na każdym kroku.

Dlaczego akurat na Galapagos to wszystko występuje? Przecież jest tyle tropikalnych wysp na naszej planecie. Co jest tak unikatowego tutaj?

Położenie wysp i ich ciągła zmiana. Ciągle wybuchają nowe wulkany (ostatni wybuchł miesiąc temu) i powstają nowe wyspy, albo się powiększają. Cały archipelag się zanurza pod wodę z prędkością 6-8cm na rok. Z góry fajnie widać zatopione wulkany, w których jeszcze niedawno było życie lądowe.

Galapagos leży na połączeniu dwóch prądów morskich. Jednego ciepłego z północy z Panamy, a drugiego zimnego z południa z Antarktydy. Ten z północy przynosi ciepłe wody i dużo opadów i trwa od grudnia do kwietnia. Jest to raj dla żyjątek lądowych. Woda jest ciepła i dużo paruje, więc są wielkie opady i wszystko kwitnie i się zieleni. Niestety ciepła woda nie ma pożywienia. Algi i mikroorganizmy w niej nie żyją. One są początkiem łańcuchu pokarmowego. Bez nich by nie było życia na Ziemi. Aż 70% tlenu na naszej planecie jest produkowanym w wodzie.

Z zimnym prądem z południa jest zupełnie inaczej. Jest on bogaty w życie wodne, ale niestety przynosi suszę. Zwierzęta lądowe muszą poświęcaj więcej czasu i energii na szukanie pożywienia. Ten okres trwa od maja do grudnia.

Też odizolowanie Galapagos od reszty świata i człowieka przyniosło ciekawe efekty. 97% terenów jest parkiem narodowym i nic tam człowiekowi nie wolno robić. Wprowadzili to już dosyć dawno i jest to bardzo przestrzegane.

Wiadomo, człowiek próbuje z naturą różne sztuczki. Niestety nie zawsze mu to dobrze wychodzi.

Na wyspie South Plaza kiedyś próbowano wprowadzić kozy. Fajny pomysł, nie? Będzie kozie mleko, mięso. Niestety kozy zjadły prawie wszystkie kaktusy co spowodowało utrudnienia dla ptaków.

Kozy wygonili i posadzili ponownie kaktusy. Wydawałoby się, że już po problemie. Niestety nie. Kaktusy bardzo wolno rosną, parę milimetrów na rok. Żeby zaczęły spełniać swoją rolę i funkcję trzeba około 400 lat!

Na wyspie spędziliśmy jakąś godzinę podziwiając całe zoo jakie się wokół nas znajduje. Oczywiście im większe to ciekawsze więc najwięcej oglądaliśmy foki i uchatki.

Można by tak stać godzinami i to wszystko podziwiać, ale niestety człowiek nie może tam za długo przebywać. Tamtejsze zwierzęta praktycznie nie znają człowieka i tak ma zostać. Parę małych grup dziennie i koniec. Galapagos ma zostać dzikie dla kolejnych pokoleń.

Zawsze po powrocie na yacht nasza barmanka Diana stała na głównym pokładzie z jakimiś zimnymi napojami. Różnego rodzaju soki, mrożona herbata czy coś bardziej wymyślnego przyjemnie nas ochładzało.

O 18:45 było spotkanie w świetlicy. Podsumowanie dnia plus omówienie planów na następny dzień. Potem kolacja w jadalni i czas dla nas. Jedzenie było ok. Nie było wow, ale też dało się zjeść. Jakoś takiej średniej klasy restauracji.

W związku, że jest to nasz wieczorek zapoznawszy ze wszystkimi to Diana miała pełne ręce roboty. Szybko nas poznała i już później dokładnie wiedziała co pijemy i na jaki pokój wystawiać rachunki.

Poza 10-osobową lokalną załogą na pokładzie było 14 pasażerów. Para z Kalifornii, dwóch z Kanady, trzech z Anglii, para z Niemiec, dwie koleżanki z Holandii i my.

Wiekowo od dwudziestolatków do plus siedemdziesiąt.

Ogólnie spoko ekipa. Fajnie się gadało i oglądało życie jakie się toczy poza łódką. Co chwile to jakiś wielki ptak przeleciał i zanurkował. Albo jakaś rybka postanowiła wyskoczyć z wody żeby nas tylko zdenerwować. Zanim wyciągniemy aparaty, to już wskoczy w otchłanie oceaniczne. Przynajmniej oko można było nacieszyć.

Im więcej rozmawialiśmy tym bardziej widzimy, że my za mało podróżujemy. Ludzie spędzają w podróżach znacznie więcej czasu i są bardziej kreatywni. Popracujemy nad tym.

Diana otworzyła nam po ostatnim piwku i poszła spać. Nam też się już znudziło oglądanie gwiazdozbiorów półkuli południowej i też udaliśmy się do naszych kajut. Trzeba być wyspanym i wypoczętym. Jutro śniadanie o 7 rano i potem znowu wypływamy w nieznane tereny.

Tą noc jeszcze śpimy zacumowani na kotwicy. Następne dwie będziemy płynąć w nocy. Ponoć ma być głośno i bujać. Mieszkamy w Nowym Jorku, tu całą dobę jest głośno. Z tym bujaniem może być ciekawiej. Pożyjemy, zobaczymy….

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.23 Puerto Ayora, Galapagos, EC (dzień 6)

Speedboat - znów? Nie ma takiej opcji. Albo jak to się mówi ta opcja jest nie aktywna. Nie mieliśmy w sobie tyle odwagi żeby wsiąść na łódkę znowu. Dlatego zdecydowaliśmy się wracać na wyspę Santa Cruz samolocikiem. Tak małym samolotem jeszcze nigdy nie lecieliśmy, ale ogólnie latać się nie boimy więc wybraliśmy nie znane vs. męczarnię jaką przeżyliśmy.

Linie lotnicze nazywają się Emetebe. Ani Google, ani Bing, ani ChatGPT nie mają pojęcia co to oznacza. W sumie to mnie zaciekawiło więc jak ktoś ma jakiś pomysł co to oznacza to proszę o komentarze. Mi tam kojarzy się z jakimś dziecięcym (mało poważnym) słowem. Coś jak ble, ble... Miejmy nadzieję, że jednak jest to poważniejsza firma niż jakaś dziecięca zabawka i dolecimy bezpiecznie. Ogólnie mają dobre opinie więc zakładamy, że stare powiedzenie “nie oceniaj książki po okładce” i tu się sprawdzi.

Wyspa Isabela jest największą wyspą w archipelagu i ma 100km długości. Jednak część zagospodarowana, gdzie toczy się ludzkie życie jest ograniczona tylko do miasteczka Puerto Villamil, jak to Darek stwierdził, taki Radziszów tylko z lotniskiem i turystami. Mi tam to przypominało Coffee Bay z Afryki. Ogólnie to miasteczko bardzo backpakerskie. Bardzo dużo młodych ludzi z plecakami, trochę surferów, kawiarni więcej niż sklepów z pamiątkami no i jaszczurów więcej niż ludzi. Z ciekawostek to na Galapagos żyje więcej uchatek (sea lions) niż ludzi.

Ale lotnisko ma… No z tym lotniskiem to troszkę przesadziłam. W sumie to ma wszystkie punkty (pas startowy, terminal itp.) jak każde inne lotnisko ale jednak ciężko stwierdzić czy to dworzec autobusowy czy lotnisko.

Jazda zajęła nam 5 min.... choć myślę, że było to jednak 10 min. Tutaj na wyspie wg. lokalnych każda odległość to tylko 5 min. Jak się spytamy kogokolwiek jak coś jest daleko to zawsze jest odpowiedź 5 minut. Pewnie dlatego nasz taksówkarz się spóźnił. No bo jak może być zawsze 5 min jak iguana albo foka zablokuje ci drogę. W końcu skoro ich tam jest większość to mają swoje prawa.

Najważniejsze, że dotarliśmy na lotnisko i nie musieliśmy chodzić z tymi ciężkimi plecakami. Budynek lotniska jak budynek.... trochę tylko opuszczony był. Znaleźliśmy punkt odpraw, ale zamknięty.... jak jest tylko 10 pasażerów to pewnie nie trzeba być dużo wcześniej. Poczekaliśmy, w końcu ktoś przyszedł, podniósł metalową roletę i "odprawił" nas. To znaczy sprawdził paszporty i dał karty pokładowe. Tak, dostaliśmy karty i nawet numery siedzeń.

Zważyli nam też bagaże. My kupiliśmy od razu bilet z większym bagażem bo po doświadczeniach z helikopterami byliśmy nastawieni na ważenie wszystkiego włącznie z nami. Oni natomiast skupili się tylko na głównym bagażu. Nie ważyli nawet plecaka z moim sprzętem fotograficznym bo to by spokojnie dodało kilka kilogramów.

Oczywiście bagaże sami przenosimy z punktu do punktu. Jeden gostek zważył bagaż a potem mu kumpel doniósł siatkę rzeczy i dopakował do bagażu. Tak to się oszukuje.

Po kolejnych 20 min przyszedł inny pan, krzyknął coś po hiszpańsku, wszyscy poszli do stolika więc i my podeszliśmy. Okazało się, że to security. Security było śmieszne. Pan się spytał czy coś naturalnego niosę, powiedziałam że skał i zwierząt nie mam chyba że jakaś jaszczurka sama weszła do plecaka. Potwierdził tylko "tylko ubrania?", "tak tylko." I zostałam puszczona.

W końcu przyleciały samoloty. Nawet dwa były. Nie jestem pewna czy dwie trasy czy poprostu nas rozdzielili ale w naszym samolocie było tylko 6 ludzi (pilot, my w trójkę i jeszcze jedna para). Ja dostałam w prezencie siedzenie przy pilocie. Dziękuję!

Zapakowaliśmy się szybko do samolotu, pan powiedział gdzie są tratwy ratunkowe a gdzie drzwi ewakuacyjne i ruszyliśmy na pas startowy. Parę minut później byliśmy już w powietrzu.

Mieliśmy piękną pogodę. Prawie zero chmur. Mogliśmy z góry podziwiać wyspy, ocean i tylko cieszyliśmy się, że nie jesteśmy tam na dole i nie płyniemy łódką. Uśmiechy nie schodziły nam z buzi. Całkiem inne wrażenia niż trzy dni wcześniej.

Archipelag Galapagos ma 13 głównych wysp ale tylko cztery są zamieszkałe, Isabela, Santa Cruz, Fernandina i San Cristobal. Reszta to park narodowy. Ludzie na szczęście użytkują tylko 3% lądu a reszta nadal jest w rękach zwierzątek. Jest też dużo mniejszych wysepek które są pozostałościami wulkanów które tworzyły i tworzą ten archipelag.

Lot minął szybciutko. 35 minut i lądowaliśmy znów na Baltra. To lotnisko chyba dość dobrze poznamy. Tym razem jednak lądowaliśmy jak VIP bo nie musieliśmy stać w żadnych kolejkach tylko z bagażami prosto z samolotu zostaliśmy odprowadzeni na autobus.

No i deja vu. Dokładnie ta sama trasa co trzy dni temu… z jedną bardzo ważną różnicą. Dziś zostajemy na wyspie Santa Cruz. Ale dostanie się do miasteczka Puerto Ayora gdzie spędzimy jedną noc zanim wsiądziemy na łódkę wygląda tak samo. Czyli… ten sam autobus bez klimatyzacji, ten sam prom gdzie chodzą i zbierają po $1 no i ten sam kierowca nadal z napisem Maslanka.

Przed południem byliśmy już w Puerto Ayora. Nasz pokój nie był jeszcze gotowy ale nie spodziewaliśmy się inaczej. Zostawiliśmy plecaki, odświeżyliśmy się troszkę i ruszyliśmy na miasto zwiedzać, chłodzić się i zabijać czas.

Puerto Ayora jest podobno największym miastem. Nie będziemy na San Cristobal ale w porównaniu z Puerto Villamil jest zdecydowanie większe. Jest też zdecydowanie bardziej turystyczne. Knajpki, sklepy z pamiątkami czy browary ciągną się wzdłuż wybrzeża. Jest różnica. Dla mnie być w Puerto Ayora to trochę jak być tylko w NY i powiedzieć, że się zwiedziło stany. Fakt, przeplata się tu świat zwierząt i ludzi ale jednak turystyka przejęła to miasteczko na maksa i nie ma już tego klimatu co w Puerto Villamil. Cieszę się, że mamy porównanie bo naprawdę warto wystawić nos trochę dalej niż poza najbardziej znane miasteczko.

Wyszliśmy z hotelu, skierowaliśmy się nad wodę i szukaliśmy jakiejś miejscówki na piwko i lunch. Wpadł nam w oko bar/restauracja The Rock. Jest to miejsce inspirowane pierwszym barem jaki powstał na tych wyspach. Pierwszy bar powstał jak Amerykanie stworzyli tu bazę wojskową w roku 1941. Unikatową rzeczą jeśli chodzi o ten bar jest fakt, że powstał on ze skał i drzewa które znajdują na wyspie. Żadne inne budulce nie zostały użyte. Chwali się, chwali…

W Rock fajnie się siedziało, Darek pilnował stolika a my poszłyśmy wspomóc lokalne sklepy z pamiątkami. Tu już jest gdzie wydawać pieniądze. Jak to Darek stwierdził, Puerto Ayora to takie nasze Krupówki tylko mają ocean zamiast gór.

Temperatury jednak skłoniły nas do powrotu na chłodne piwko/wodę. Pamiętajcie, że jest prawie lato, my jesteśmy na równiku i jest samo południe. Totalnie nie klimaty dla zimorodków takich jak my. Jeśli chodzi jednak o klimatyzację to czasem jest… nie jest wszędzie ale lepsze sklepy czy restauracje ją mają. W tych bez klimy długo nie wytrzyma się więc biedaki też dużo nie zarobią. Pijąc lokalne piwko w The Rock doszliśmy do wniosku, że zdecydowanie mają tu więcej browarów niż się spodziewaliśmy i że w sumie jeden taki browar można by odwiedzić.

Znaleźliśmy browar Santa Cruz, które jest po drodze do centrum badań Darwina gdzie powoli się kierowaliśmy. Browar bardziej przypominał bar ale miał bardzo fajny balkonik. Zajęliśmy miejsca, zamówiliśmy "flight" czyli każdego piwa jakie mają małą szklaneczkę i zaczęliśmy degustację jak i obserwację życia miasteczka.

Małe miasteczka mają to do siebie, że każdy każdego zna...nawet my przyjezdni co chwila rozpoznawaliśmy kogoś, a to był gostek który w immigration w kolejce za długo stał, a to pani która ledwo łódkę (speed boat) przeżyła itp. Ciekawe kto będzie jutro na łódce. Czy też ludzi których gdzieś spotkaliśmy w trakcie tej podróży czy nowy nabytek.

Siedzieliśmy tak, obserwowaliśmy ptaki których tu jest masa (i takie ogromne), ludzi i inne wynalazki. Wygrał jednak pick-up z załadunkiem tuńczyka. Tak się przewozi ryby. A nie w jakiś lodówkach, chłodniach itp. Co tam ciepło, zarazki itp. Ciekawe czy to my jesteśmy przewrażliwieni czy oni za bardzo olewający sanepid. Podejrzewam, że prawda jest gdzie po środku jak zawsze.

W końcu postanowiliśmy się trochę wyedukować i poszliśmy do Centrum Badawczego Darwina. Centrum Darwina zajmuje się projektami mającymi na celu zachować i chronić ekosystem. Podobno mają 25 takich projektów. To właśnie na te projekty idzie $100 które jest zbierane od turystów przy wjeździe. Jednym z takich projektów jest obserwowanie jak turystyka wpływa na zachowanie i populację złowi. Ogólnie wszystkie projekty mają na celu doprowadzenie do koegzystencji między ludźmi a zwierzętami. Bo wszystko jest możliwe jeśli tylko się chce.

W centrum Darwina można też zobaczyć żółwie. Jest trasa na którą można wejść z przewodnikiem. Kosztuje to $10. My olaliśmy przewodnika bo mamy w planach jechać do większego rezerwatu złowi jak będziemy na statku. Nie chodziło o to $10 tylko o to, że w słońcu musielibyśmy czekać jakieś 20 min na kolejną wycieczkę a potem iść tempem najwolniejszego. Do centrum badań poszliśmy inną drogą a żółwie potem podglądaliśmy przez murek.

Przesympatyczne są te żółwie. Zwłaszcza jak tak pozwoli przestępują z nogi na nogę i poruszają się do przodu. Takie troszkę nieporadne poczwarki. Stosunkowo mała główka, potężna skorupa i nie wymiarowe nogi zdecydowanie dodają im uroku.

Centrum Darwina ma też dostęp do plaży, gdzie można pochodzić po wulkanicznych kamieniach, oglądać kraby albo popływać. Po Darwinie postanowiliśmy wrócić do hotelu. Nasze pokoje powinny być już gotowe więc można będzie się odświeżyć i zdrzemnąć. Tyle się już wydarzyło, a jakbyśmy brali łódkę z powrotem jak pierwotnie planowaliśmy to byśmy dopiero byli w połowie drogi.

Powrót do hotelu to jednak nie jest prosta droga. Przy takiej ilości zwierząt jaka tu jest po pierwsze nie można za bardzo szybko chodzić bo trzeba patrzeć pod nogi, żeby nie stanąć na jakąś jaszczurkę a po drugie nigdy nie wiadomo co takie zwierzę wymodzi. Tak więc w drodze powrotnej też nie zabrakło atrakcji w postaci uchatek wylegujących się na ławkach.

Ciekawe też było jak rybak obrabiał rybę a koło niego już czekała uchatka żeby dostać jakieś resztki a z drugiej strony pelikany. Piękne, że są jeszcze miejsca na świecie gdzie potrafimy współistnieć.

Puerto Ayora jest zdecydowanie większym miastem. Widać to po ilości ludzi ale też po ilosci i jakości restauracji. A ile w Puerto Villamil restauracje były bardziej w stylu grilla na ulicy o tyle tutaj można już znaleźć lepszej jakości. Do tego stopnia lepszej jakości, że zdecydowaliśmy się zamówić butelkę wina do kolacji. Bo my ogólnie rozpieszczeni przez Darka jesteśmy i byle gdzie wina nie zamawiamy. Niestety często w barach, samolotach czy mniejszych lokalnych restauracjach nie mają dobrego wina i lepiej zamówić piwo (bezpieczniejsza opcja).

Na kolację poszliśmy do restauracji Almar. Bardzo fajna restauracja położona nad samą wodą. Oczywiście w menu królowały ryby. Do wyboru był tuńczyk, ryba solandra (Wahoo) i ryba scorpion (polska nazwa skorpenowate - ale wolę wersję angielską).

My z Darkiem wybraliśmy rybę skorpiona. Po pierwsze spodobała nam się nazwa a po drugie pani kelnerka bardzo zachwalała. Ryba ta podobno ma bardzo ostre i trujące kolce. Na zdjęciu w internecie wyglada interesująco. Na talerzu też całkiem sobie.

Bardzo przyjemna restauracja i super się siedziało. Położona jest nad wodą, więc tylko troszkę żałowaliśmy, że nie widzimy życia wodnego. Musi tu być pełno zwierząt i piękne widoki za dnia.

Po kolacji wróciliśmy do hotelu i dość szybko się rozeszliśmy do pokoi. Wczesne wstawanie ma to do siebie, że nie ma siły na długie Polaków rozmowy po zmierzchu ale to nic....rozrabianie i loża szyderców była wcześniej na balkonie w browarze więc i ten punkt dnia został zaliczony. Teraz pora na nadrobienie snu bo to nasza ostatnia noc na lądzie i to w nie byle jakim łóżku. Tak dużego łóżka to ja jeszcze nigdzie nie widziałam. Spokojnie tam się zmieszczą cztery osoby. To się nazywa królewskie łoże. Pogubić się tam można.

Read More
Ekwador Darek Ekwador Darek

2023.05.22 Sierra Negra, Galapagos, EC (dzień 5)

Ponoć 70% wszystkich atrakcji na wyspach Galapagos odbywa się na wodzie. Pozostałe 30% na lądzie.

Hiki, rowery, jazdy konne są najbardziej popularne.

Oczywiście, już wiecie jakie wybraliśmy. Nasze ulubione, czyli „spacerki” po aktywnym wulkanie.

Postanowiliśmy wyjść na wulkan Sierra Negra na wyspie Isabela. Jest to jedyny wulkan na wszystkich głównych wyspach Galapagos (jest ich 13) na który prowadzi szlak. Ogólnie wulkanów jest tu ponad 170. Na samej Isabella jest ich 6.

Oczywiście poza miasteczkami nie wolno się poruszać turystom na własną rękę. Zawsze musi być z tobą licencjonowany przewodnik. Z tej samej agencji co wczoraj Pahoehoe, wzięliśmy wycieczkę na wulkan Sierra Negra. Ze względu na wysokie temperatury i potężną wilgotność wyprawa jest robiona wcześnie rano. Już o 7:30 musieliśmy się wstawić przy „biurze podróży” w celu sprawdzenia ekwipunku i wysłuchania co nas czeka.

Ogólnie to spoko. Przewodnik sprawdził czy mamy dobre buty, wystarczającą ilość wody, przeciwdeszczowe kurtki, kapelusze i kazał iść w kierunku autobusu.

Uzbierała się nawet spora grupa, 14 osób. Większość Stany i Kanada, ale też Dania, Szwajcaria i Holandia zasiliła frekwencją Stary Kontynent. W sumie wliczając nas (my podróżujemy jako Polacy) to ilościowo Europa wygrała!

Wulkan ma wysokość 1,138 metrów. My znajdujemy się na zero m.n.p.m. Na szczęście w tym upale nie musimy pokonywać aż takiej wysokości. Mamy jechać około 30 minut w głąb wyspy i wyjechać gdzieś na 800 metrów.

Sama podróż tym „autobusem” była przygodą. Posadzili nas na drewnianych ławkach w czymś co przypomina pojazd do transportu ludzi i ruszyliśmy.

Po drodze jeszcze odebraliśmy Jezusa. Jest to hiszpańsko mówiący gostek który zaspał na autobus. Po jego wyglądzie i zachowaniu widać, że wczoraj wieczorem brał bardzo aktywny udział w wakacjowaniu. Coś podobnego do nas, ale my na szczęście w porę przerwaliśmy relaksowanie się.

„Autobus” oczywiście nie miał pasów, ani drzwi czy też okien. Na szczęście droga w większości była asfaltowa, więc tyłek na drewnianej ławce aż tak nie bolał.

Po drodze widziałem znaki ograniczające prędkość do 50km/h. Chyba te znaki nie dotyczą autobusów, ale już na pewno nie lokalnych kierowców. Kierowca zapieprzał w górę serpentynami, a my tylko z lewej na prawą stronę się bujaliśmy. Widać było, że zna każdy zakręt i dziurę. Nie mam za wiele zdjęć z drogi bo obie ręce były na poręczy żeby nie wypaść. Przecież nie ma drzwi…!

Ogólnie ciekawa przygoda i raczej niemożliwa do doświadczenia w krajach bliżej nam znanych.

Około godziny ósmej rano dojechaliśmy na miejsce.

Niestety nie było chłodniej. Może lekko zawiewało, ale wilgotność była bardzo wysoka.

Nasz przewodnik, Alfredo powiedział: do roboty!

Ruszyliśmy. Nie padało.

Pogoda - lekko zachmurzone niebo z przedzierającym się tropikalnym słońcem. Kapelusze albo inne nakrycia głowy wskazane.

Alfredo powiedział, że do kaldery mamy 45-50 minut jak jesteśmy mocną i szybką grupą.

Co to jest Kaldera? Kaldera jest to zagłębienie w górnej części wulkanu powstałe na skutek szybkiej erupcji wulkanu. Magma ucieka z podziemnej komory kominem wulkanicznym a pozostała dziura musi się czymś zapełnić. To tak jak w kopalni, jak górnik za dużo wykopie to ziemia się zapada. Tutaj to oczywiście odbywa się znacznie szybciej i na większą skalę.

Oczywiście gorąca lawa spływa w dół dodając wagi całej powierzchni co przyspiesza zapadnięcie. Ostatnie było tutaj kilkanaście lat temu i cała kaldera spadła w dół aż o 300 metrów.

Zanim doszliśmy do krateru wulkanu to Alfredo wiele razy przystawał i opowiadał o florze i faunie Galapagos.

Aż 40% zwierząt i roślin które znajdują się na tych wyspach nie występuje nigdzie indziej na naszej planecie. Udało nam się nawet spotkać ponoć bardzo rzadkiego i zagrożonego wyginięciem czerwonego ptaszka. Oczywiście nazwy zapomniałem.

Ponoć najniebezpieczniejszym drapieżnikiem na wyspach Galapagos jest jastrząb. Atakuje z powietrza szybko i bezszelestnie. Drugim jest lisek co wykrada wszystkim jajeczka.

Z ciekawostek przewodnik nam powiedział, że kwiaty występujące na Galapagos są tylko w dwóch kolorach. Białym i żółtym. Inne kolory nie istnieją. Czasami się widuje kolor niebieski, ale taki kwiat nie ma szans i szybko obumiera albo zmienia kolor na biały czy żółty.

Przyczyna ponoć jest prosta, brak pszczółek, czyli zapylaczy.

Szło się lekko do góry po glinianej, często mokrej (czytaj śliskiej) ziemi. Nawet temperatury i wilgotność aż tak nam nie dokuczały. Chociaż mieszkańcy Galapagos boją się następnych paru miesięcy. Ponoć idzie bardzo dla nich niekorzystny El Nino, który przyciągnie ze sobą masy gorącego powietrza. Ostatni taki był w 1982 i „wymordował” prawie połowę populacji pingwinów. Z 5 tysięcy zostało ich 3 tysiące.

Na Galapagos w sumie jest 5 pór roku. Ta piąta jest co 7 lat i właśnie w tym roku ma nadejść. Gorąca woda w oceanie to brak mikroorganizmów, czyli brak pożywienia dla prawie wszystkich zwierząt morskich ale także i lądowych

Tak jak przewodnik powiedział, po 50 minutach doszliśmy do kaldery.

Robi wrażenie. Ogromne pole w kształcie koła ze średnicą 9km. Duża otwarta przestrzeń to też wiaterek co przyjemnie ochładzało nasze spocone ciała.

Alfredo poopowiadał nam trochę o wulkanach i ruszyliśmy dalej.

Ostatni wybuch był w 2018, wcześniej w 2005. Nie wiedzą kiedy następny, ale mają czujniki. Magma znajduje się gdzieś 2km pod powierzchnią kaldery.

Kiedyś, każdy wulkan to była oddzielna wyspa. Każdy wybuch powiększa wyspę i przybliża je do innych. Wyspa Isabela ma już ich 6 i długość ponad 100km. Duża wyspa, nie?

Obok znajduje się inna wyspa, Fernandina. Obliczają, że za jakieś 150-200 lat obie te wyspy się połączą. Średnio jest kilkanaście a nawet kilkadziesiąt wybuchów na 100 lat.

Z kolejnych ciekawostek warto dodać, że dni wysp Galapagos są policzone. Po pierwsze posuwają się na wschód (w kierunku kontynentu Ameryki Południowej) 9cm na rok. Ale nie zdążą się zderzyć z kontynentem. Wyspy znajdują się na płycie tektonicznej która jest przygniatana przez płytę Ameryki Południowej. Zostało im jeszcze jakieś 600,000 lat. Także jak ktoś chce odwiedzić wyspy Galapagos to proponują już dzisiaj kupić bilety. „Jutra” może już tu nie być.

Przez kolejne 45 minut szliśmy wzdłuż kaldery słuchając odgłosu lokalnego ptactwa albo Afreda. Przewodnik ma około 60+ lat i wykonuje tą pracę z pasją już przez 30 lat. Przyjechał na wyspy z kontynentalnej części Ekwadoru w wieku 20 lat i się zakochał we wszystkim co się tu znajduje. Żeby zostać na stałe nie mógł się tylko w żółwikach zakochać, musiał też w jakimś człowieku żeby dostać pozwolenie na stały pobyt. Ponoć nawet Ekwadorczykom nie jest łatwo na stałe tu mieszkać. 97% terenu to park narodowy.

Po około dwóch godzinach doszliśmy do zadaszonego miejsca gdzie przewodnik zasugerował przerwę w cieniu na odpoczynek i posiłek. Ponoć dalej będzie trudniej i stromiej.

Tak też było. Przez następne dwie godziny szliśmy w większości po zaschniętej lawie wulkanicznej.

Alfredo co chwilę przystawał i opowiadał ciekawostki związane z wulkanami. Widać, że ma wielką wiedzę i kocha swoją pracę.

Chodzenie po wulkanicznej skale nie jest łatwe. Tam gdzie jest ścieżka jest już w miarę wydeptane, ale jak tylko zejdziesz z niej to wulkaniczna skała strasznie zdziera podeszwy butów. Ostra jak potłuczone szkoło. Pumeks jest niczym w porównaniu do tego. Jest lżejsza, bardziej porowata i krucha. Z reguły czarna, chyba, że ma domieszki minerałów jak np. żelaza i wtedy jest czerwona.

Do badania jak dawno wybuch wulkan i którędy płynęła lawa używają kaktusów. Ponoć kaktus szybko wraca po przepłynięciu lawy i rośnie 3mm na rok w tym rejonie. Czyli 3 metry na tysiąc lat! Bez znaczenia czy padał deszcz czy nie w tym roku. Niektóre kaktusy mają aż 8 metrów!

Doszliśmy do punktu widokowego. Dalej nie można iść. Po pierwsze nie ma wydeptanej ścieżki, a po wulkanicznej skale nie da się chodzić. A po drugie, wulkany na wyspie Isabela dalej są aktywne i w tunelach płynie lawa. Raczej bym nie chciał gdzieś stanąć i wpaść do płynącej lawy. Raczej by nie było tego wpisu o wulkanach….

Powrót na wzgórze w rejon kaldery był wyczerpujący. Cały czas pod górę. Mimo, że nie było ostrego słońca to jednak wysoka temperatura i wilgotność skutecznie utrudniały podejście.

Potem już leciało. Z górki na pazurki…Trzeba było tylko uważać na śliską, glinianą ziemię.

Okoły godziny 14 byliśmy przy autobusie, a 45 minut później wróciliśmy do miasteczka Puerto Villamil.

Mimo ogólnego zmęczenia po hiku, nie chciało nam się wracać to hotelu. Troszkę jeszcze pochodziliśmy po miasteczku i plażach.

Wieczorem udaliśmy się na większy spacer na koniec miasteczka.

Fajnie tak mieszkać na samej plaży, nie?

Chcieliśmy iść jeszcze dalej ale Iguany nas nie przepuściły.

Na koniec odwiedziliśmy nasz ulubiony bar Sunset na coś chłodnego.

Nie chcieliśmy po raz  kolejny jeść kolacji w hotelu, więc poszliśmy do Albita. Jest to knajpka z ponoć dobrym BBQ.

Jedzienie było OK. Nie powalało, ale dało się zjeść.

Restauracja musi być popularna wśród lokalnych i turystów bo musieliśmy z 20 minut czekać na stolik.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.21 Puerto Villamil, Galapagos, EC (dzień 4)

No dobra…. gadają o tym Galapagos a jeszcze żadnej uchatki ani żółwia nie było na blogu. Też tak uważam. Bez uchatek, żłówia i głuptaka niebieskonogiego (blue footed bobby) to jakbyśmy w ogóle nie byli na Galapagos.

Galapagos było odkryte podobno w roku 1535 roku. Początkowo wyspy te dostały nazwę “przeklęte wyspy”. Niedobrą sławę dostały przez trudności nawigacyjne. Duża ilość wysp, częste płycizny, wzburzony ocean i mgła nie zachęcały żeglarzy aby się tu zapuszczać. W 1570 roku wyspy zostały oficjalnie wpisane do światowego atlasu i nazwane zostały Galapagos. W internecie można znaleźć dwa wyjaśnia słowa Galapagos. Jedno mówi, że oznacza to siodło, które przypomina skorupa żłówia. Nie ważne co oznacza ważne, że wszystko sprowadza się do żłówi. Lokalni dodatkowo śmieją się, że wyspy mają kształt żłówia. Duża ilość wulkanów sprawia, że każda wyspa jest kopułą która przypomina żłówia.

Galapagos jest ewenementem ponieważ aż 40% roślin i zwierząt które tu występują nie występuje nigdzie indziej na ziemi. Jest też idealnym przykładem ewolucji gdzie przetrwają nie najsilniejsze gatunki ale te które najlepiej się adaptują.

Unikatowość gatunków jest właśnie przez tą ewolucję. Na przykład przodkiem pingwina z Galapagos jest pingwin Emperor. Pingwin Emperor jest największym pingwinem, natomiast te na Galapagos są najmniejszymi pingwinami. Jak to możliwe, właśnie przez ewolucję. Podobnym przykładem jest sowa ktora tutaj poluje w dzień jest to jedyny taki gatunek sowy. Więcej o tych zwierzątkach planujemy się nauczyć przez następne dni.

Na rejonach wysp zamieszkałych przez ludzi nie widuje się dużo zwierząt. Głównie uszatki (fokowate), jaszczurki i kraby.... krabów to tu jest dużo. Chodząc po plaży weszliśmy na deptak który prowadził na skalistą część wybrzeża. Zobaczyliśmy tam małe safari. Mały rekinek albo inna ryba, zaplątała się w krzakach i krab ją podjadał. Ciekawe…z początku myślałam, że ta ryba to jakaś zabawka, ale nie, ona była prawdziwa.

Potem przyszedł czas na uchatki. Chodziło tego trochę po plaży ale jednak większość wylegiwała się w cieniu. Jedna nawet spała na stole w barze, chyba miała ciężką noc.

Pochodziliśmy po okolicy ale nie mieliśmy za dużo czasu bo o 11 mieliśmy pierwszą wycieczkę aby poznawać te piękne wyspy.

Na dziś zaplanowaliśmy Los Tuneles. Jest to rejon gdzie powstały podwodne tunele z lawy. Można chodzić po tych mostkach/tunelach i w oczkach wody szukać zwierzyny. Jest to też idealne miejsce do robienia snorkeling.

Na spacerze nie spotkaliśmy dużo zwierząt. Tylko jedngo małego rekina. Płynął sobie spokojnie między tunelami a my go zauważyliśmy właśnie w jednym z oczek wodnych.

Ponieważ Galapagos jest parkiem narodowym, bardzo dobrze chronionym to nie można chodzić bez przewodnika. Tylko 3% ziemi jest dostępne dla ludzi bez przewodnika. Te 3% to właśnie miasta jak Puerto Ayora, Puerto Villamil czy Santa Maria.

Uważam, że przewodnik jest tu konieczny. Wiadomo jednym z jego zadań jest pilnowanie ludzi, żeby nie dotykali zwierząt czy nie poszli tam gdzie nie powinni ale z drugiej (wazniejszej) jest wyedukowanie nas.

Na tej wycieczce dostaliśmy wprowadzenie do Galapagos. Ponieważ jednak większość zwierząt żyje w świecie wodnym to nurkowanie jest tu codziennością.

My nie nurkujemy ale mieliśmy przedstawiciela w grupie i udało nam się uchwycić wrazenia Doroty.

Wrazenie było niesamowite, było bardzo kolorowo. Pomimo, że otoczony jest człowiek skałami wulkanicznymi to rosliny które tam rosną i rybki sprawiają, że świat podwodny jest bardzo kolorowy. Kolejna obserwacja to jak tyle gatunków może razem egzystować. Nawet rekiny mogą pływać z ludźmi. Pierwszy odruch po zobaczeniu rekina to jest uciekać a tu rekin pływa obok ciebie. I to nie były małe rekiny, miały ok 1.5m długości. Rekiny mogą pływać z ludźmi dlatego, że mają tyle ryb, że nie szukają pożywienia w postaci ludzi.

Złówie też były bardzo ciekawe. A właściwie to były ciekawskie podpływały, chciały się bawić.

Złówiki też nas zaskoczyły. W czasie kiedy większość grupy nurkowała my z Darkiem popłynęliśmy łódką na wycieczkę krajoznawczą i co minutę krzyczeliśmy do siebie "patrz złówik".

Złówi rzeczywiście było bardzo dużo w wodzie. Co jakiś czas wystawiały główkę. Żłów może być pod wodą nawet 3 godziny. Więc mieliśmy szczęście, że tak często je widzieliśmy.

Poza żółwiami widzieliśmy też małe rekiny, pingwina i guptaki niebieskonogie. Przy guptakach spędziliśmy większość czasu. Spokojnie dryftowaliśmy na łódce i podziwialiśmy ptaki siedzące na skałach.

Guptoki siedziały na skałach więc nie wykonywały swojego sławetnego tańca godowego. Ale i tak były smieszne i patrząc na ich twarz można zrozumieć dlaczego zostały nazwane guptakami.

Po około 2h wróciliśmy po resztę ekipy i ruszyliśmy w drogę powrotną do miasteczka. Każdy opowiadał swoje wrażenia. My też z Darkiem byliśmy super szczęśliwi, że dostaliśmy prywatną wycieczkę po okolicy i mogliśmy się wylegiwać na dziubie łódki z nogami zanurzonymi w oceanie.

Ale dobrze, że zdecydowaliśmy się na tą wycieczkę. Po wczorajszej łódce nie mieliśmy ochoty wsiadać na kolejną ale okazało się, że nic nam się nie dzieje. Nikomu nic nie było pomimo, że każdy z dzisiejszej wycieczki narzekał na speedboat. Jednego chłopaczka chyba nawet przekonaliśmy do kupienia biletu na Emetebe. Bo my już kupiliśmy przy śniadaniu. Wolimy niewiadome, od piekła które przeżyliśmy wczoraj.

Po powrocie z łódki Darek oczywiście zagadał do no przewodnika i zadał najważniejsze pytanie...gdzie tu jest dobry bar. Przewodnik powiedział w lewo, przed tym białym budynkiem...tak też zrobiliśmy i...niespodzianka! Sunset bar jest idealnie położony, na samej plaży z pieknym widokiem i totalnie backpakerowym stylu.

Tu ktos czytał książkę, tam rozmawiał przez telefon ale ogólnie każdy delektował się swoim drinkiem i podziwiał widoki. I mogę się założyć, że w głowie kłębiły się wrażenia przeżytego dnia.

Dzień zakończyliśmy w hotelu. Mając hotel na samej plaży i balkon z hamakiem, aż grzechem byłoby nie spędzić tu trochę czasu.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.20 Galapagos, EC (dzień 3)

Dzisiejszy dzień składał się z 15 etapów. Plan napięty, siedem środków transportu i tyle rzeczy które mogą pójść nie tak. Ale myślmy pozytywnie bo to właśnie dziś zaczyna się ta wielka przygoda i w planie mamy wylądowanie na wyspach Galapagos.

1. Śniadanie

To nawet poszło sprawnie, wczesna pobudka o 6 rano i nie ma że wakacje. Wstawać trzeba bo przygoda czeka. Na śniadaniu spotkaliśmy trochę ludzi. Mogę się założyć, że wszyscy będą w naszym samolocie. Po pierwsze to kto na wakacjach wstaje tak wcześnie a po drugie Guayaquil jest miastem przesiadkowym dla tych co chcą odwiedzić Galapagos, więc skoro samolot jest o 9 rano to pewnie dużo ludzi też go bierze. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że samoloty na Galapagos startują z Guayaquil prawie co 30 min. Wow…. aż tak często się nie spodziewałam.

2.Dotarcie na lotnisko

Póki co idzie jak spłatka, dotarcie na lotnisko też poszlo sprawnie. Hotel zamówił nam taksówkę, zapłaciliśmy całe $5 i po sprawie.

3.Lotnisko

Tu zaczęło się małe nie ogarnianie. Pamiętacie z pierwszego wpisu, że ja chciałam wlecieć na paszporcie amerykańskim ale mi nie pozwolili? No więc wszystko super tylko, że wszystkie papiery wypełnione są na paszport amerykański…no nic, niech sami zdecydują który chcą. Wjazd na Galapagos jest teoretycznie bez problemów ale płacić trzeba na każdym kroku. Na dzień dobry trzeba zapłacić $20 od osoby za…w sumie nie wiem za co. Chyba, że za tych urzędasów co wypisuja te kwitki.

Tak więc najpierw trzeba postać w jednej kolejce żeby dostać pozwolenie na wjazd do parku (wspomniane $20), potem jest kolejka gdzie sprawdzają bagaże i oklejają taśmą (żeby ktoś jakiegoś słonia czasem nie przewiózł). Galapagos podobnie (choć wydaje mi się że bardziej) jak Nowa Zelandia jest przewrażliwiony jeśli chodzi o bakterie i inne mikro-zwierzątka które mogą zachwiać ich faunę i florę. Dlatego każdy bagaż jest skanowany i zabezpieczony taśmą. Po sprawdzeniu bagażów jest kolejka do nadania ich. I w końcu można przejść standardowe skanowanie i przejść pod bramki. Najdłuższa kolejka to ta po papierek za $20. Dobrze że nasza przyjaciółka wyczaiła to wcześniej i na internecie wypełniliśmy wszystkie dane. Wypełniać na lotnisku gdzie śpimy, co zwiedzamy, i jakie jest panieńskie nazwisko mamy zajęłoby trochę czasu.

Na szczęście co jakiś czas ktoś z obsługi przychodził i sprawdzał naszą kartę pokładową czy mamy jeszcze czas. Ci co byli bardziej na styk szli na bok i mieli pierwszeństwo. Nie do końca pochwalamy, że ktoś kto się spóźnił dostaję specjalne traktowanie ale nie ma co tracić nerwów na coś na co nie mamy wpływu. Najważniejsze, że udało nam się zdążyć na czas i nawet był czas na herbatkę w lounge.

4.Samolot

Ogólnie lot minął spokojnie. Bez większych opóźnień i problemów wylądowaliśmy na wyspie Baltra. Z ciekawostek w samolocie odkarzali bagaże podręczne. Niedługo przed wylądowaniem przeszły stewardessy i popsikały jakimś odkarzaczem. Tym razem lecieliśmy liniami LATAM i nawet podawali napoje i jakąś mini przekąskę. Coś czuję że Avianca pójdzie na czarną listę linii lotniczych.

5. Immigration i odebranie bagażu

Oczywiście kolejna opłata tym razem $100 od osoby ale nawet sprawnie im to poszło. Bagaże też wylądowały. Oczywiście wszystko musi być zgłaszane, nawet cukierki czy czekoladki czy buty na hike. Wszystko też jest jeszcze raz prześwietlane. Najlepiej sprawdzane są bagaże nadawane. Wystawiają je na taśmę po czym puszczają pieska K9. Piesek skacze jak szalony po walizkach i tylko pokazuje ktore trzeba zabrać do dodatkowego przeglądu.

6.Autobus

Zostaliśmy uprzedzeni, że lotnisko jest na wyspie Baltra która połączona jest z wyspą Santa Cruz promem. W zwiazku z tym trzeba wziąć autobus do promu aby móc wsiąść w taksówkę. Bilet kosztuje $5 i na szczęście jest tylko jedna trasa więc wiedzieliśmy gdzie wsiadać…przygoda zaczęła się właśnie po wejściu do autobusu. O klimatyzacji można zapomnieć. Przypomniały nam się stare autobusy MPK jak nic.

7.Prom

Tu się cieszyliśmy. Oczywiście opłata musiała być uistrzona, $1. Ale ogólnie to cieszyliśmy się i byliśmy gotowi na przygodę. Prom bardziej przypominał łódkę ale spełniał zadanie więc spoko.

8.Taksówka

Mieliśmy wynajętego kierowcę więc ucieszyliśmy się jak zobaczyliśmy pana z tabliczką Maslanka x 3. Mieliśmy tylko nadzieję na fajne klimatyzowane autko a tu zonk…niestety klimy auto nie miało a nas czekała jazda przez całą wyspę. 45 min mieliśmy do portu więc nie pozostało nic innego jak jechać z otwartymi oknami.

Chyba byliśmy pod wielkim wrażeniem samego bycia na wyspie, że nawet podróż nam się nie nudziła. Pan nie wiele opowiadał bo zna tylko hiszpański ale jakoś czas nam minął szybko i dojechaliśmy do Puerto Ayora. Puerto Ayora jest portem ale też najbardziej zaludnionym miastem na Galapagos. Podobno mieszka tu 10tys ludzi.

9. Odebranie biletów na łódkę

Ponieważ pierwszą część wycieczki robimy na własną rękę to musimy użyć speed boat żeby się przemieścić między wyspami. Większość ludzi, ląduje, wsiada na statek rejsowy i nic ich nie interesuje. My pomimo, że studentami już nie jesteśmy to na szczęście nadal mamy energię, żeby pozwiedzać trochę w stylu backpacker. Może tylko hotele są lepsze niż hostele. W każdym razie ponieważ pewnie nie wrócimy tu już nigdy, i ponieważ nie mogliśmy się zdecydować czy lepiej na rejsie czy na własną rękę to połączyliśmy wszystko i robimy to i to. Bilety na łódkę udało nam się odebrać w knajpie gdzie poszliśmy na lunch. Miła pani przyszła i nam wszystko wytłumaczyła gdzie mamy iść itp. Super….Tak w tym momencie jeszcze byliśmy podekscytowani perspektywą płynięcia łódka. Nawet aparat sobie przygotowałam że będę zdjecia robić.

10.Lunch

Mieliśmy trochę czasu między samolotem a łódką tak więc zdecydowaliśmy się pójść do jakiejś knajpki na piwko i lunch. Przed nami długa droga a też już trochę w podróży jesteśmy.

Menu wyglądało ciekawie, ryby, krewetki i inne żyjątka z morza. Każdy znajdzie cos dla siebie. Pan kelner nawet przyniósł Darkowi tuńczyka, żeby przekonał się, że świeży jest. To go przekonało i zamówił tuńczyka.

Spróbowaliśmy też ich krewetek i wszystko nam smakowało. Nawet postanowiliśmy tam wrócić jak znów będziemy w mieście. A bedziemy spać tu jedną noc przed cruisem. Fajnie się siedziało ale niestety łódka czekać nie będzie więc trzeba było się zbierać.

11.Speed boat - szybka łódka

To była masakra….nie wiedziałam czy płakać, przeklinać czy się modlić i prosić o litość. Ja robiłam wszystko…ale w myślach. Byli tacy na łódce co robili to na głos.

Wsiadając na łódkę, zwłaszcza na oceanie i zwłaszcza na duże dystanse trzeba pamiętać o paru rzeczach:

Nie najeść się - za późno, lunch zjedzony

Siedzieć najlepiej z tyłu - za późno, weszliśmy ostatni na pokład i dostaliśmy pierwszy rząd

Mieć przewiew powietrza - nie udało się, łódka nie miała wentylacji

Patrzeć na horyzont - nie możliwe, nie mieliśmy okna

Do czego zamierzam? Do choroby morskiej. Z Darkiem nigdy nie mieliśmy choroby morskiej ale jak tylko wsiadlam do tej łódki to miałam zle przeczucia i rzeczywiście byla masakra. Ok. 90% ludzi wymiotowalo, my trzymaliśmy się prawie do końca ale i nas dolapało. Łódka skakała po falach jak dobry rollercoaster. Średnio co 5 minut bump był tak duży, że odrywał nam tyłek od siedzenia. Darek próbował się patrzyć w jeden punkt ale było to niemożliwe jak przed sobą masz same napisy i zero horyzontu. Do tego brak powietrza. Ja przejechałam prawie caly czas 2.5h z zamkniętymi oczami. Pomagało mi to ale po 2h i mnie zmogło. Jak potem rozmawialiśmy z ludźmi to wszyscy nie ważne, którą łódkę się wzięło mieli te same przygody.

Szczerze, to poza drogą w Maroku gdzie jechaliśmy na pierwszym biegu przez 6h to nie pamiętam gorszej podróży. Nasza przyjaciółka siedziała z tyłu, miała powietrze, horyzont i troszkę mniej ją trzepało. Też nie było za fajnie ale wytrzymała. Jak nas zobaczyła to się przestraszyła…same blade twarze. Ze speed boat do brzegu trzeba wziąć taxi. To takie mniejsze łódki które podwożą cię pod brzeg. Każdy w tej łódce był blady, załamany i założę się, że kombinował jak to zrobić, żeby nie musieć tym wracać.

Niestety jedynym środkiem transportu są małe samolociki lini Enetebe albo te parszywe łódki. Chyba jutro sprawdzimy samoloty. Jak się potem dowiedzieliśmy morze jest wyjątkowo burzliwe teraz bo zmienia się pora z mokrej na suchą. Do tego idzie prąd El Nino którego lokalni się boją bo podobno ma być mocny. Póki co do pokoiku, do czegoś co się nie buja.

12.Dojście do hotelu

Przez najbliższe 3 noce śpimy w hotelu La Casa de Marita. Na Galapagos można bez problemu zarezerwować hotele albo hostele. Ale ogólnie podróżować po Galapagos na własną rękę albo z plecakiem można. Hotelik znaleźliśmy bardzo szybko i okazał się bardzo dobrym wyborem. Położony na samej plaży, pokój z widokiem na ocean. Odrazu zaczęły mi siły wracać.

13.Potwierdzenie wycieczek na jutro

Niestety ten punkt i nastepny nam nie wyszedł ale to nic. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak więc nic się nie stało że nie zdążyliśmy przed zamknięciem biura z wycieczkami. Jutro rano podejdziemy i potwierdzimy wszystko. Jutro i pojutrze, robimy pojedyncze wycieczki, które sobie sami wybraliśmy. Zgadnijcie co mamy w planie jutro… nie może być inaczej jak łódkę. Jutro podejmiemy decyzję czy mamy w sobie siłę na kolejną łódkę. Skłaniamy się żeby pojechać na łódkę bo zawsze to coś nowego a na ponad 30 łódek (albo więcej) które w życiu mieliśmy tylko jedna nam nie podeszła więc jutro powinno być dobrze.

14. Relaks z piwkiem na tarasie.

Nie wypaliło bo po takiej podróży statkiem nawet nie myśleliśmy o alkoholu.

15. Kolacja

Na kolację poszliśmy do hotelu. Wybraliśmy najprostszą opcję. Odrazu wpadł nam w oko rosołek. Wiem, jedzenie rosółu jak na polu jest 25C może nie jest najgorszym pomysłem ale troska o nasze brzuchy wygrała.

Jak widzicie…dużo się działo i dużo mogło pójść nie tak. Teraz jak to podsumowywuję to aż się dziwię, że to wszystko zmieściło się w jednym dniu. Po tylu przeżyciach padliśmy do łóżek szybko.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.19 Guayaquil, EC (dzień 2)

Dziś na luziku, wyspani zeszliśmy na śniadanie kolo 9 rano. Dobrze jest mieć dzień przerwy bez napiętego planu. Chcieliśmy odwiedzić Historyczny Dystrykt Guayaquil ale pozatym to gdzie nas nogi poniosą.

W Guayaquil czujemy się bardzo bezpiecznie. Na kazdym rogu jest ochrona. Choć dają nam do myślenia ich kamizelki kuloodporne. Czyżby, aż tak było źle? Wiadomo my jesteśmy w najbardziej turystycznej dzielnicy. Co w takim razie musi się dziać w pozostałych częściach miasta? Niedługo się przekonamy.

Rozsądek (a może te kamizelki) podpowiedział nam jednak żebyśmy zasięgnęli języka w recepcji zanim zamowimy Uber, i pojedziemy odkrywać nowe zakątki. Stwierdziliśmy, że podpytamy w hotelu co i jak. Wczoraj jak chodziliśmy tam i spowrotem po deptaku to zainteresowała nas kolejka linowa. Spytaliśmy się czy jedzie on na wyspę Santay. Pani powiedziała, że wyspa jest piękna i warto tam pojechać ale żeby kolejki nie brać. Kolejka łączy Guayaquil z miastem Duran którego w hotelu nam nie polecają. Polecają nam za to wynająć kierowcę z hotelu i nie brać taksówki. Tak też zrobiliśmy. Wsiedliśmy do auta, powiedzieliśmy, że chcemy na wyspę Santay i ku naszemu zaskoczeniu ruszyliśmy w kierunku Duran. Rzeczywiście dobrze, że nie wpadliśmy na pomysł brania kolejki. Miasteczko typowo robotnicze, troszkę biedne i takie dość lokalne. To właśnie z miasta Duran jest most na wyspę Santay i dlatego tu wylądowaliśmy. Niestety most był podniesiony i nie wiadomo było kiedy go znów otworzą. Panu kierowcy było nam to trudno wytłumaczyć ale Google Translate przyszedł z pomocą. On pisał po hiszpańsku, Google tłumaczyło a potem w drugą stronę. Czyli wyspa nie wypaliła.

W takim wypadku wróciliśmy do pierwotnego planu i pojechaliśmy do Historic District. Jest to kraj w miniaturce. Bardzo małej ale przyjemnej miniaturce.

Zwiedzanie zaczyna się od mini parku gdzie mozna spotkać jakiego krokodyla czy papugę. Nie jest to duże ale ciekawe bo można zobaczyć unikatowe dla tego rejonu zwierzęta w jednym miejscu.

Najbardziej przypadł mi do gustu leniwiec. Chyba pierwszy raz widziałam go na żywo. Występuje on bowiem tylko w Ameryce Południowej i Centralnej.

Możecie pomyśleć, że to się nie liczy bo to trochę jak zoo. Ale prawda jest taka, że większość tych zwierząt nie miała klatek. Niektóre miały zagrody ale ogólnie to małpki czy taki leniwiec mogły sobie przeskoczyć po drzewach gdzie indziej. Ale pewnie po co jak tu dostają codziennie świeże jedzonko.

Krokodyl też zrobił na nas wrażenie. Siedział nieruchomo z otwartą paszczą. Paszcza otwarta, żeby była wentylacja (klimatyzacja). Z początku myślałam że to jakaś odlana z wapna figura. Dziwne tylko, że ten posąg z wapna zaczął się ruszać. Mnie zwykłego śmiertelnika zdziwiło też jak suchą miał buzię w środku. Ludzie ciągle muszą ją nawilżać a krokodyl siedzi tak godzinami z otwarta, suchą gębą.

Największe jednak wrażenie zrobił na nas deser. To podanie, to połączenie smaków….niebo w buzi! Nie wiem czy kiedykolwiek ktoś z nas jadł lepszy deser.

Po przejściu parku trafiliśmy do historycznej części. Jest to bardzo malutka reprezentacja zabudowy z XIX wieku. Jest tu kościół, bank i dom opieki nad biednymy i chorymi. Dom opieki przerobiony został na super hotel. Natomiast w budynku banku powstała restauracja Casa Julian która właśnie podaje ten pyszny deser i inne dania nie do pogardzenia.

Zanim jednak doszliśmy do Casa Julian pozwiedzaliśmy okolicę. Pierwszy był budynek banku który przekształcają pomału na muzeum. W latach 1880-1890 w Ekwadorze był boom na kakao. Tak jak w Stanach mieli gorączkę złota tak pare dekad później w Ekwadorze, też mieli złoto…złote ziarna bo tak nazywali ziarna kakaowca.

Popularność kakaowca rozniosła się szybko i sprawiła, że Ekwador w XIX wieku stał się największym eksporterem kakao na świecie. Do dziś jest pionierem i prześcignąło go tylko Wybrzeże Kości Słoniowej. Oczywiście wzrost eksportu spowodował zapotrzebowanie na banki i nie tylko.

Chodząc po okolicy w tym upale oczywiście nie obyło się bez ochoty na chłodne piwko. Ponieważ Casa Julian była jeszcze zamknięta to poszliśmy do hotelu (tego przerabionego domu opieki na hotel), z założenia, że w hotelu pewnie jakiś bar będzie. Weszliśmy do tego fancy miejsca po czym pani recepcjonistka stwierdziła, że musi zadzwonić do baru o dowiedzieć się czy są wolne stoliki bo bar jest tylko dla gości hotelowych. Grzecznie poczekaliśmy, dostaliśmy pozwolenie na wejście i ku naszemu zdziwieniu nikogo w barze w nie było…ale dobrze że się upewnili. Może stwierdzili że my tak źle ubrani, że nie możemy wejść jak ktoś tam siedzi.

Ochłodziliśmy się, zwiedziliśmy jezcze trochę okolicę i akurat otwarli Casa Julian. Jest to restauracja polecona nam przez znajomych. Wg. internetu wyglądała fajnie ale przerosla nasze wszelkie oczekiwania. Już o deserze który zdobył nasze serce pisałam. Ale wszystkie dania tam były niesamowite. Wzięliśmy kilka przystawek, żeby popróbować a też się nie najeść. Każda jedna była przepyszna.

Siedzielibyśmy tak jeszcze długo ale kierowca już na nas czekał. Skoro hotel nie poleca Uberów czy taksówek z postoju to woleliśmy sobie umówić kierowcę, żeby po nas przyjechał tam gdzie nas zostawił.

Popołudniu niestety zaczęło padać a jak w tropikach pada to dość mocno. Tak więc wieczór spędziliśmy w hotelu, nadrabiając bloga, oglądając zdjęcia i opowiadając jako to dobry deser mieliśmy, jakie fajne były papugi i znów wracaliśmy myślami do deseru.

W przerwie między opadami deszczu udało nam się pójść na kolację i znów trafiliśmy na szaszłyki z haka. Blisko hotelu, pyszne jedzenie i dobra Sangria do tego 2 za 1… czy naprawdę musieliśmy szukać dalej?

Jutro zaczyna się prawdziwa przygoda. Lecimy na wyspy Galapagos. Mamy cały dzień w podróży i wiele rzeczy może pójść nie tak…jesteśmy jednak dobrej myśli i nie ma co się martwić na przyszłość.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.18 Guayaquil, EC (dzień 1)

W Guayaquil śpimy 2 noce. Nie jest to nasza główna destynacja ale skoro na Galapagos leci się albo przez Quito albo przez Guayaquil to czemu przy okazji nie zwiedzić miasta i przestawić się na tropiki. Bo my ogólnie to nie lubimy bardzo wysokich temperatur….wiem mówią to ludzie którzy w maju lecą na równik. Wiemy jednak, że widoki, atrakcje i zwierzątka sprawią, że zapomnimy o niedogodnościach pogodowych.

Oczywiście o 8 rano pokoju w hotelu nie dostaliśmy ale mogliśmy skorzystać z przechowalni bagażu i hotelowego śniadania. Tak…kawa to bardzo dobry pomysł! Tego nam trzeba.

Typowe śniadanie, u Darka omlet a u mnie papki. Im bardziej nie rozumiem opisu tym wieksze prawdopodobieństwo, że to spróbuję. Trzeba być otwartym na różne eksperymentu.

Nasz hotel jest idealnie położony przy deptaku nad rzeką Rio Guayas. Jest to podobo jedna z bardziej turystycznych dzielnic a świadczy o tym ilość restauracji i kawiarni przy deptaku. O dziwo mało tu sklepikow z pamiątkami. No tak na piwie więcej można zarobić niż na jakiś magnesach.

Deptakiem można dojść do Melecon 2000 albo odbić wczesniej w prawo i rozpocząć wspinanie się po 444 schodach do góry. 444 schody prowadzą na wzgórze Santa Anna. Wzgórze Świętej Anny jest początkiem miasta Guayaquil. To tutaj w latach ok. 1540 hiszpan Diego de Urbina założył swoją osadę.

Schody, podnóże wzgórza to dzielnica Las Penas. Dzielnica ta początkowo zamieszkana przez rybaków i artystów przejęta została przez arystokrację. W 1920 roku w Ekwadorze był boom na plantacje kakao i arystokracja szybko się wzbogaciła. Zaczęli wówczas budować piękne domy i kamienice.

Dobra, czas wspinać się na szczyt. Robienie tego w południe w najbardziej wilgotnym rejonie świata pewnie nie jest najlepszym pomysłem ale nie mieliśmy za dużo wyjścia. Pan kierowca co nas wiózł z lotniska do hotelu mówił, że spokojnie można iść tam rano albo ogólnie w ciągu dnia ale żeby wieczory omijać. Bardzo szybko jak weszliśmy na schody się przekonaliśmy co miał na myśli. Co około 50-80 schodów stał pan albo pani z ochrony. Widać, że miasto chce rozwijać turystykę i dba o bezpieczeństwo ale pewnie całą dobę nie opłacają ochrony. Pewnie się nie przekonamy bo wieczorami nie planujemy włóczyć się po mieście.

No nic….trzeba zacząć się wspinać. Dobrze, że schody ponumerowane to można się dogadać że w połowie drogi przerwa na piwko.

I tak też zrobiliśmy. W okolicy 200 schodka zrobiliśmy sobie przerwę u lokalnego pana. Siedział przy drzwiach swojej małej knajpki, lodówka z piwami na widoku i zapraszał. Darek tylko spytał się swoim łamanym hiszpańskim “frio carvesa”, pan odpowiedział “si” no i nas namówił.

Oczywiście o klimatyzacji można tu zapomnieć, więc siedzieliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać lokalne safari. W krajach południowych jak Ameryka Południowa czy Maroko jest dużo bezdomnych kotów. A jak to bywa i wśród ludzi, czasem jak się spotka napalony mężczyzna i kobieta to może do czegoś dojść….tak też właśnie było z dwoma kotkami, dopóki kot nie popchal za bardzo i kotka tak warknęła, że nawet Pan z naszej małej knajpki zareagował i pogonił kota. Kot wracał jeszcze parę razy ale bezskutecznie. Kotka miała obrońcę w postaci Amigo.

Szliśmy wyżej i wyżej i oczywiście co dziesięć schodów ktoś nas zachęcał żeby wejść na coś na ochłodę. Darek tylko mówił później, później a my człapałyśmy coraz wyżej.

Wyszliśmy, 444 schody pokonane. Na szczycie był fajny widok na miasto. Podobno największe miasto w Ekwadorze. Był też bardzo przyjemny kościółek i latarnia. Nie było tylko wiatru. Niestety wilgoć i temperatura nie spadała.

Porobiliśmy zdjęcia, podziwialiśmy widoki i ruszyliśmy na dół. Darka koledzy jednak o nas nie zapomnieli i znów było “zapraszamy, zapraszamy”. Wybraliśmy jedną miejscówkę z ładnym widokiem z balkonu. Knajpa jak to knajpa. Ktoś po prostu otworzył drzwi i okna, włożył parę stołów i krzeseł i będzie. Ważne, że piwo jest zimne.

Po przerwie ruszyliśmy na dół a potem w kierunku hotelu. Mieliśmy nadzieję, że nasze pokoje są już gotowe i będziemy mogli się zdrzemnąć. Podróż nas trochę zmęczyła. Pokoje na szczęście były gotowe.

Po nabraniu energii znów ruszyliśmy na deptak. Tym razem podziwialiśmy rzekę. Byliśmy w szoku jak szybko tak duża rzeka płynie i ile trawy, gałęzi i kwiatków płynie z dżungli. Rzeka rano płynie w kierunku oceanu a wieczorem w przeciwnym. Pewnie są duże przypływy i ocean pcha wody pod prąd.

Na dziś nie mieliśmy dużo planów bo wiedzieliśmy, że będziemy zmęczeni po podróży. Z góry wzgórza Św. Anny wypatrzyliśmy żaglowiec więc przed kolacją na zaostrzenie apetytu postanowiliśmy się tam przejść.

Po drodze mijaliśmy różne pomniki. Te poważne i te mniej poważne ale wszystkie związane z historią albo miasta albo naszego dzieciństwa.

Przy deptaku jest wszystko i podobno można dość daleko zajść. Są tu stragany z pamiątkami, restauracje, place zabaw, wesołe miasteczko, kino itp. Nawet pani na chodniku krzyczy, że sprzedaje pizzę. Chyba musi być trochę zimna ale może oni tak lubią. Ogólnie tu jest normalne kupowanie jedzenia czy papierosów od zwykłych ludzi na ulicy. To zachowanie wchodzi też do Stanów, zwłaszcza do NY który jest miksem wszystkich narodowości.

Po zrobieniu 15 tys kroków w końcu zgłodnieliśmy ale przede wszystkim byliśmy na maksa spragnieni. Widać to po naszym zamówieniu na 3 ludzi 5 szklanek wjechało…. zaczęło się od lemoniady. Pyszna! A potem Sangria…też super. Dziś na kolację wybraliśmy Ganchos. Dobre opinie, blisko i dość rozbudowane menu, że każdy znajdzie coś dla siebie. Rozbudowane menu nie bardzo się przydało bo i tak każdy zamówił to samo….zgadnijcie co… każdy zamówił gancho.

Gancho oznacza hak - stąd nazwa restauracji, popularnego dania no i tłumaczy to haki przy każdym stole. Dla nas to szaszłyk zawieszony żeby tłuszcz kapał. Zwał jak zwał ale najważniejsze, że przepyszne. Poszły dwa ganchos z krewetkami (zdecydowanie polecamy) i jeden z miksem kurczaka i kiełbaski chorizo (miała być wołowina ale kelner mnie źle zrozumiał). Mięsna opcja też całkiem sobie. Do tego pełno dodatków no i nie zawodna w ciepłych klimatach Sangria. Sangria wygrała… nie jest to mój drink pierwszego wyboru ale skoro w recenzjach zachwalali to spróbowałam i nie żałowałam ani trochę. Zresztą nikt z naszej grupy nie narzekał bo naprawdę nie było na co.

Pierwszy wieczór zakończyliśmy w hotelowym barze gdzie jak się okazało codziennie jest muzyka na żywo. Pan fajnie grał na saksofonie, a nam się bardzo fajnie siedziało.

Read More
Ekwador Ilona Ekwador Ilona

2023.05.17 Guayaquil, EC (dzień 0)

Przygoda, przygoda...od 4 lat nie byliśmy nigdzie poza Europą czy Stanami. Przyszedł więc czas żeby zapakować plecaki i ruszyć w nieznane...

A gdzie tym razem? Galapagos. Jak to się mówi złówik zapakował domek na plecy i ruszył do złówików. W tym roku mamy z Darkiem okrągłe urodziny. Nie jesteśmy za bardzo za markowymi rzeczami ani ogólnie za prezentami które potem leżą gdzieś na dnie szafy. Zdecydowanie bardziej wolimy i cenimy jakąś wycieczkę, przygodę itp.

Pierwszą wyprawę ja wybrałam...Darek ma swoją wycieczkę zaplanowaną na sierpień. Dlaczego wybrałam Galapagos? Bo trzeba go odwiedzić póki jeszcze nie jest rozdeptany przez turystów. Fascynujące jest jakim cudem tyle unikatowych gatunków powstało na wyspach stworzonych przez lawę na środku oceanu. Większość zwierząt na Galapagos nie potrafi pływać czy latać w ogóle albo na długie dystanse.

Lecimy do Guayaquil. I tu przygoda sie zaczyna...zaczyna się od wylotu o 2 w nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak późnego lotu. Byłam nawet przekonana, że samoloty nie latają od północy do 6 rano. Wygląda jednak, że przepustowość lotnisk osiągnęła swoje maksimum. Teraz jak linie chcą otworzyć nowe połączenie to niestety muszą latać w środku nocy.

Tak późny wylot wymaga (albo powinna napisać pozwala) na właściwe przygotowanie do podróży. A taka wyprawa wymaga odpowiedniego szampana.

No i oczywiście odpowiedniej kolacji. Na lotnisku nie ma dobrych restauracji. W samolocie tym bardziej. Tak więc zjedzenie bardzo dobrej kolacji w mieście jest zalecane. Oczywiście jak ma być dobra kolacja to musi być steakhouse albo sushi. Tym razem decyzja szybko została podjęta i wybór padł na Harry's.

Dobrze, że się najedliśmy i zrelaksowaliśmy szampanem bo Avianca nie popisała się. Niestety jak się lata poza Europę i Stany to trzeba używać lini drugiej albo trzeciej kategorii. Po tym locie Avianca nam spadła do kategorii trzeciej a dlaczego….oj było parę “why?” (“dlaczego”).

Pierwsze why?

Dlaczego nie możemy dopisać swojego kodu TSA Pre Check? Dlaczego pomimo, że wpisujemy numer nie pojawia się na karcie pokładowej. Dlaczego o północy specjalna linia dla TSA Pre jest już zamknięty? Odpowiedzi nie dostaliśmy więc grzecznie ściągnęliśmy buty i przeszliśmy przez skanery.

Drugie why?

Dlaczego boarding zaczynają ponad godzinę wcześniej? Dlaczego załoga chodzi tam i spowrotem po poczekalni gadając coś po hiszpańsku cały czas. Dlaczego just tu tyle wózków dla osób potrzebujący pomocy? Tu odpowiedź przyszła jak zobaczyliśmy kolejkę ok. 30 wózków inwalidzkich ze starszymi ludźmi, którzy poprosili o specjalną asystę na lotnisku. Widuje się takich ludzi ale aż tyle? Zaskoczenie było. Ja rozumiem, że ludzie mogą potrzebować pomocy ale część z nich udawała bo potem czekając w przejściu sami chodzili. Śmialiśmy się, że cudowne ozdrowienie. Troszkę też to opóźniło boarding i czekaliśmy z godzinę w korytarzu przed samolotem, żebyśmy w ogóle weszli na poklad.

Największe jednak WHY pojawiło się w samolocie jak poprosiłam o wodę. Okazalo się, że nie dość, że nie było serwisu, żadnej kolacji (to do przeżycia bo my mieliśmy super kolację), to za wodę trzeba było płacić. Masakra.. może jakbym poprosiła o kubek wody to bym dostała za darmo ale przez to, ze w ogóle nie podawali wody przez cały lot to już wolałam zapłacić $3 i dostać butelkę. No ale tak…żeby za wodę płacić w samolocie to mi siesie zdążyło pierwszy raz na moje 300-400 lotów. Nawet w Ryanair podają wodę.

Jedyne co było pozytywne to siedzenia. Szerokie i wygodne. Nie cały samolot był taki ale zdecydowaliśmy się dopłacić do pierwszych rzędów, żeby wygodniej się wyspać. Dopłata nie była duża, $140 w dwie strony na osobę. Pewnie za mało dopłaciliśmy i dlatego wody nie było.

Na szczęście lot (ok. 7h) minął w miarę szybko. Udało się nawet pospać i o 8 rano wylądowaliśmy w upalnym i wilgotnym Ekwadorze. Uff…ale tu jest wilgoć….ponad 90%.

Z ciekawostek Ekwador nie uznaje podwójnego obywatelstwa. W Ekwadorze byłam raz (11 lat temu), i ponieważ wtedy wjeżdżałam na Polskim paszporcie to i teraz musiałam użyć Polskiego paszportu. Dobrze, że coś mnie tknęło, żebym wzięła paszporty Polskie na wszelki wypadek. Wygląda, że już tak będzie zawsze i jak coś się stanie to Polska będzie mnie ratować…nie powiem, żebym wierzyła, że wyślą po mnie samolot czy helikopter, ale trzeba wierzyć, że żadnego kataklizmu nie będzie.

Read More
Polska Ilona Polska Ilona

2023.05.01-04 Poznań, PL

Odwiedzając Polskę na przełomie kwietnia maja, poza odwiedzeniem rodziny i spędzeniem czasu w znajomych zakątkach Polski, postanowiłam na chwilę zatrzymać się w Poznaniu.

Po pierwsze ze względu na koszty biletu, a po drugie z ciekawości, łatwiej mi było spędzić parę dni w mieście, gdzie rano mogłam zwiedzać a wieczorem pracować. Tak naprawdę miałam tylko dwa dni na zwiedzanie bo przyjechałam w poniedziałek po południu a już w czwartek wylatywałam z powrotem do NY.

Poznań jest pięknym Polskim miastem z dużą ilością parków (szczególnie Park Cytadela), starą zabudową (szczególnie kamieniczki rzemieślników) ale też niesamowitą historią.

Cały czas byłam przekonana, że pierwsza stolica Polski była w Gnieźnie. Jakbyście się mnie spytali jeszcze parę dni temu to bym powiedziała, że to właśnie tam urzędował Mieszko I, tam był chrzest polski etc. Jednak stojąc na rynku w Poznaniu, czekając aż o 12 w południe z wieży ratusz wyjdą dwa koziołki dowiedziałam się, że to nie tak…. że to Poznań powinien nazywać się miastem królewskim bo to tu urzędowali i są pochowani pierwsi Piastowie.

Poznań też ma swój Ostrów Tumski. Tak samo jak Wrocław. Zbieżność nazw wynika z tego, że Ostrów Tumski tak naprawdę oznacza wyspę więc zarówno Wrocław jak i Poznań mają taką część miasta która otoczona jest ze wszystkich stron rzekami. Ze względu na otoczenie przez wodę bardzo szybko wyspy takie stawały się rezydencją królów czy innych dygnitarzy. W Poznaniu na Ostrowie Tumskim znajduje się przede wszystkim Katedra Poznańska. To właśnie tą katedrę polecam zwiedzić jak chcecie się dowiedzieć coś więcej o hisotri Polski.

Wycieczka z panią przewodnik kosztuje 20zł a naprawdę można się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Tak więc dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu urzędował Mieszko I. To tutaj Dobrówka miała swoją kapliczkę czyli de facto powstał pierwszy kościół na ziemiach Polski.

Co w takim razie z Gnieznem? Prawda jest taka, że między Poznaniem a Gnieznem jest ok. 50km odległości. Za czasów panowania pierwszych Piastów, król się często przemieszczał. Miał po temu różne powody ale jednym z większych były zapasy jedzenia. Jeśli jedzenie skończyło się w jednej wiosce to jechał do kolejnej. W tamtych czasach również nie było oficjalnej stolicy i stolica była tam gdzie akurat mieszkał król.

Tak więc oba Gniezno i Poznań można uznać za miasta gdzie rozpoczęło się panowanie Piastów i powstał nasz kraj. A co z chrztem? Chrzest Mieszka I a co za tym idzie Polski odbywał się kilka razy. Mieszko przystępował do chrztu kilka razy aby dać przykład podwładnym. W kronikach chrzest jest wspomniany kilkakrotnie, jednak nigdy nie jest wspomniane miejsce.

Archeolodzy jednak znaleźli w wielu miejscach w Polsce, i między innymi również w katedrze w Poznaniu, misy chrzcielne. Takie jak na zdjęciu poniżej. Jest to dowód, że właśnie tu Mieszko otrzymał chrzest a co za tym stoi cała Polska stała się chrześcijańska.

Również w Katedrze Poznańskiej pochowani zostali pierwsi Piastowie. Zaczynając od Mieszka I , przez Bolesława Chrobrego aż po Przemysława II. Ciekawe musiały być losy piastów. Kłótnie o władzę, walki o ziemię i tworzenie nowego kraju. Na tyle ciekawe są losy Polski, że zainspirowały one panią Elżbietę Cherezińską do stworzenia serii książek przypominającej Grę o Tron ale na podłożu Polskiej historii. Chyba już wiecie co będę czytać niedługo.

Najbardziej na mnie wrażenie zrobiło, że przechodzę koło kamieni, które są grobem Mieszka I. A co poza historią? Polska historia jest często urozmaicona legendami. Poznań nie byłby polskim miastem gdyby nie było legendy. Najsławniejsza Poznańska legenda jest o koziołkach.

Kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Postanowiono hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę. Na główne danie kucharz miał podać pieczeń z sarniego udźca. Do obracania pieczeni na rożnie został wyznaczony mały kuchcik Pietrek. Nie wytrzymał on jednak i postanowił tylko na chwilkę zostawić pieczeń i chociaż raz spojrzeć na zegar i na te wszystkie wspaniałości na poznańskim rynku. Niestety nieobecność kuchcika przeciągnęła się ponad miarę, pieczeń spadła do ognia i spaliła się na węgielek. Przerażony chłopiec nie stracił głowy. Pobiegł ile sił w nogach na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy miasta wypasali swoje zwierzęta, porwał dwa koziołki i siłą zaciągnął je do ratuszowej kuchni. Koziołki czując, że ich koniec jest bliski, w ogólnym zamieszaniu wyrwały się chłopcu i uciekły na wieżę. Tam na oczach zgromadzonej przestraszone zaczęły się trykać rogami. Widok koziołków tak rozbawił burmistrza, wojewodę i wszystkich gości, że darowali Pietrkowi jego winę, a zegarmistrzowi polecili wykonanie specjalnego mechanizmu, który uruchamiałby każdego dnia zegarowe koziołki. Od tego czasu codziennie w samo południe, kiedy trębacz gra hejnał pokazują się zgromadzonej gawiedzi dwa trykające się koziołki.

Oczywiście ja też wysyłam swoję, żeby przez 10 min pooglądać koziołki. Szkoda tylko, że rynek w Poznaniu taki rozkopany i nie można bardziej pooglądać kamieniczek, uliczek i innych zakamarków.

Zakamarki za to można znaleźć w parlu Cytadela. Stare cmentarze, muzeum lotnictwa i czołgów, piekne łąki, alejki itp. Naprawdę można spędzić godziny w tym parku.

Poznań to oczywiście też fajne restauracje, pyszne polskie jedzenie i oczywiście pijalnie wódki. Wódki to ja nie pijam ale jedzonko…dużo na bazie ziemniaków jak przystało na pyry poznańskie ale wszystko pyszne. Tak więc do następnego razu…chętnie tu jeszcze wrócę.

Read More