
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 3
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 62
- USA - Nowy Jork 38
- USA: New England 48
- USA: Northeast 5
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.02.21-22 Okemo, VT
To już kiedyś pisaliśmy ale jak to bywa w życiu historia lubi się powtarzać tak więc kiedy w sobotę nad ranem większość Nowojorczyków (i nie tylko) wraca z barów my pakujemy naszą mazdunię i wyruszamy na nartki. Bary może są fajne, ale są rzeczy fajniejsze na tym świecie.
Tym razem wybraliśmy resort Okemo w Południowym Vermont. Ani ja ani Darek jeszcze nigdy nie byliśmy tu, a skoro SKI Magazin bardzo go zachwalał to trzeba było przekonać się na własnej skórze co w trawie piszczy. Okemo jest oddalone od NY o 4h jazdy co w nocy rzeczywiście było czterema godzinami. Jazda bez korków jest marzeniem. Okemo to 655 akrowy resort, rozciągający się przez parę gór ze 120 trasami narciarskimi. Oczywiście najwyższy szczyt to Okemo 1019 m (3344 ft). 32% to łatwe trasy, 37% trudniejsze i 31% najtrudniejsze, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. Darek na pewno sprawdzi czy te najtrudniejsze są wystarczająco trudne. Poza tym, z ciekawostek to Okemo słynie z największej różnicy wzniesień w Płd. Vermont 670 m (2200 ft) a także są numerem 1 jeśli chodzi o naśnieżanie tras (pokrywają 96%). Do tego ich polityka dotycząca up-hill traffic jest chyba najlepsza ze wszystkich resortów. Po prostu można chodzić wszędzie. To wszystko przyciągnęło nas i naszych przyjaciół do tego miejsca. Zobaczymy na ile marketing pokrywa się z prawdą. Mamy tylko nadzieję, że pogoda dopisze bo im bardziej jechaliśmy na północ tym bardziej spadała temperatura...upppssss..... Po wjechaniu do stanu Vermont osiągnęliśmy magiczne -23C.
7:50 rano i jesteśmy już na parkingu. Prawie zdążyliśmy na pierwsze krzesełko. Szybkie przebranie butów i przygotowanie się do zjazdów i w drogę. Polecamy kupić bilet na liftopia.com – jakieś 30% taniej niż standardowa cena na miejscu. Teraz to już nie opłaca się kupować biletów w okienku....zdecydowanie dużo lepiej jest pomyśleć o tym troszkę wcześniej i się zaopatrzyć w bilet na sieci.
Oboje ruszyliśmy swoją drogą....Darek na narty, ja na górę na nóżkach. Pomimo, że mogłam chodzić wszędzie to wybrałam na rozgrzewkę zieloną trasę Sachem a potem kontynuowałam niebieskimi (Countdown) aż do Summit Lodge. Szło się bardzo przyjemnie, nie za dużo ludzi na trasach, ładnie ubity śnieg i piękna pogoda. Czego chcieć więcej. Było około -15C ale tego się nie czuje jak się idzie pod górę tak więc cała porozpinana po 2h dotarłam do Summit Lodge. Tam mieliśmy się wszyscy spotkać koło 11 ale skoro miałam jeszcze trochę czasu to wyskoczyłam sobie na szczyt Okemo 1019 m (3344 ft). Z Summit Lodge to już tylko parę minut pod wyciąg który dojeżdża prawie na szczyt. Potem, krótki spacerek przez las i wyjście na wieżę widokową.
Na szczycie wieży niestety wiało więc długo się tam nie dało wytrzymać przy tym wietrze i zimnie. Ale mimo pogody znalazłam chwilkę na podziwianie widoków.
W między czasie Darek:
"Jest to mój pierwszy dzień w Okemo, więc cały dzień starałem się go poznawać, pytać się ludzi na wyciągach gdzie są ciekawe trasy. Ma 120 tras, czyli jest średniej wielkości resortem, na pewno w ciągu jednego weekendu się go całego nie pozna, ale już jakiś zarys będę miał. Jeździłem od jednego końca do drugiego, czasami sam, czasami ze znajomymi, którzy z nami tutaj przyjechali."
O 11 był ustalony meeting i mała przerwa w Sky Bar w Summit Lodge. Teoretycznie bary otwierają w resortach o godzinie 11 rano. Ja byłam parę minut po 11 a już wszystkie stoliki były zajęte....pijaki....miejsce to nie należy do moich ulubionych. Za małe, za dużo ludzi. Alkohol można pić tylko w wyznaczonej strefie koło baru (co ma całkowicie sens) ale stoliki zajmowali ludzie którzy tylko jedli i to jedzenie przyniesione z innych miejsc.
Długo jednak tam nie siedzieliśmy i szybko ruszyliśmy z powrotem na stoki. Ja miałam za zadanie przygotować lunch (czyt. obrać ziemniaki). Tak dosłownie obrać ziemniaki, zrobić łososia itp. No tak restauracje w milion gwiazdkowych hotelach podają przecież najlepsze dania.
Wcześniej musiałam oczywiście zejść. Chciałam uniknąć tłumów na stokach więc uderzyłam z powrotem na trasę Sachem, która jest długą zieloną trasą ciągnącą się wzdłuż domków. Po raz kolejny podziwiałam małolaty, które śmigają jeden za drugim. Nie ma chyba nic lepszego na świecie niż zacząć uczyć dzieci jazdy na nartach jak tylko zaczyna chodzić. Jeden chłopczyk miał może 3 latka ale już za każdym razem jak tylko mógł pakował się na boczne wały śniegu, żeby mieć troszkę więcej zabawy. Rodzice byli tuż za nim ale nic mu nie pomagali. Widać było, że chłopiec miał radochę.
Poza kilkoma dziećmi na trasie nie spotkałam dużo narciarzy. Pewnie byli w bardziej uczęszczanych (czytaj fajniejszych) miejscach góry. Tak więc szybko zeszłam na dół i wzięłam się za obieranie ziemniaków i przygotowywanie lunchu dla zgłodniałych narciarzy.
Lunch pomimo, że w polowych warunkach wyszedł przepyszny i już nikomu nie spieszyło się wracać na stok. Do tego zaczynało bardziej wiać, sypać i robiło się późno. I tak wszyscy zaliczają dzień do udanych. Darek miał 15 zjazdów a ja zdobyłam szczyt. Hotel mieliśmy 30 minut od resortu, Holiday Inn w Springfield. Tak więc szybko ruszyliśmy w drogę. Niestety to samo postanowili zrobić inni i korek do wyjazdu był duży. Około 20 minut zajęło nam wyjechanie z parkingu na główną drogę 103.
W hotelu krótka drzemka bo przecież nie wiele spaliśmy tej nocy. Po zregenerowaniu sił przyszedł czas na kolację...i tutaj nasz przyjaciel Grześ wygrał dwa razy. Jeszcze nie wiemy co wygrał ale wiemy za co. No więc pierwsza nagroda przypadła mu za umiejscowienie grilla – za oknem na stoliku turystycznym. Same plusy...nie trzeba wychodzić z domu, wszystko ma się pod ręką i nie jest zimno. Tak to można w zimie w nocy grillować. Drugą dostał na spółkę z Beatką za zrobienie jednych z najlepszych hamburgerów na świecie. Wołowina połączona z pikantną włoską kiełbasą i Montenery Jack ser. Darek pomógł im znajdując przepis ale każdy wie, że składniki i umiejętność przyrządzenia to podstawa, a nie przepis. Beatka i Grzesiu, DZIĘKUJEMY za pyszną kolację!
Wszyscy zmęczeni szybko padliśmy spać, żeby podreperować siły na kolejny dzień białego szaleństwa.
Dla mnie drugi dzień (niedziela) to praca, nadrabianie zaległości i relaks przy książce. Tak więc tu zostawiam miejsce dla Darka, niech sam się przyzna co szalonego robił na stoku.
Dzień Drugi - Niedziela
Szalonego? Nie, ja tylko jeździłem wyciągiem na górę i na nartkach zjeżdżałem na dół. No dobra, od początku......
W tym sezonie w północno-wschodnich Stanach mamy super zimę. Ciągle sypie śnieg, a do tego temperatury cały czas są poniżej zera, więc nic nie topnieje. Wszystkie resorty narciarskie mają 100% otwartych terenów, więc białe szaleństwo jest fantastyczne. Widać to po samochodach na autostradach. Prawie połowa z nich ma na dachu nartki albo deski. Oczywiście w resortach niestety też jest dużo ludzi. Na stokach i w kolejkach do wyciągów. Ale ja mam na nich sposób. Zaczynam jazdę o 8 rano, jak jeszcze większość ludzi śpi. Tak gdzieś w okolicach 10 rano jak już się robią kolejki to ja wtedy wchodzę do kolejki na pojedynczą linie (single line) i z reguły już za parę minut jadę na górę.
W sobotę od 2 po południu zaczęło sypać i sypało do późnych godzin nocnych więc warunki narciarskie na niedziele zapowiadały się rewelacyjne. W sumie nasypało 15 cm (6") białego puchu. W takich dniach każdy zjazd na nartkach jest fantastyczny. Nie wolno marnować żadnej minuty, więc o 7:15 byliśmy już po śniadaniu i spakowani w samochodzie.
Po około pół godziny zajechaliśmy do resortu.
Oczywiście pierwszego krzesełka już nie miałem, bo fanatycy białego szaleństwa już tam od 7:30 stoją w kolejce. Parę minut po 8 już jechałem do góry pierwszym wyciągiem.
Okemo dzieli się na trzy części. South Face, Okemo Main Base i Jackson Gore. Dowiedziałem się, że ze względu na wspaniałe warunki i dużo świeżego śniegu, żadna trasa w South Face nie była ubijana przez ratraki. Mądrzy ludzie. Co to oznacza? PUCH....!!!! Musiałem wziąć dwa wyciągi żeby tam dojechać. Opłacało się i już o 8:30 pływałem w puchu.
Oczywiście nie jest to puch jaki występuje w Colorado, Utah czy w Japonii. Nie jest taki suchy i miękki, ani też nie ma go w takich dużych ilościach w jakich tam występuje, ale jak na te rejony świata jest idealny.
Ludzi jeszcze dużo nie było, więc można się było bawić non-stop. W South Face jest trochę tras, od najłatwiejszych zielonych do najtrudniejszych podwójnych diamentów przez las. Oczywiście musiałem zjechać większością z nich żeby się przekonać na własnej skórze (nogach) jakie są. Jestem w tym resorcie po raz pierwszy więc jest to oczywiste, ze trzeba je sprawdzić.
Niestety nie byłem jedyny który sprawdził gdzie są nie ubijane trasy i godzinę później robiły się już małe muldy przez coraz to większą grupę narciarzy. Ale na szczęście były to miękkie, puchowe muldy, które tylko w niewielkim stopniu utrudniały zabawę. Musiałem tylko przestawić nogi na bardziej sportowe zawieszenie i już się znowu rewelacyjnie pływało. Miałem świetne przygotowanie przed Zermatt (Szwajcaria), gdzie za tydzień będę się bawił w jeszcze głębszym puchu.
Około 10 spotkałem Grzegorza i jeszcze z dobrą godzinkę razem bawiliśmy się w South Face.
Jednak jeżdżenie w puchu ma jedną wadę. O wiele bardziej nogi muszą pracować. Do tego stopnia, że po trzech godzinach takiej jazdy, nogi już tak parzą, że narciarz o niczym innym już nie myśli, tylko o schłodzeniu nóg. Było już po 11 więc bary zostały już otwarte i trzeba było usiąść przy wspaniałym Long Trail IPA. Ilonka oczywiście do nas dołączyła i można było sobie odpocząć w większym gronie.
Jak to narciarze mówią, w górach jest fajnie, ale najlepiej na stoku, więc po szybkim ugaszeniu pragnienia wraz z Grzegorzem wzięliśmy się do roboty.
Wiedzieliśmy, że już nie ma po co jechać do South Face, bo tam już pewnie są same muldy, więc postanowiliśmy sprawdzić lasy w Main Base, a także ciekawe trasy w Jackson Gore. To był dobry pomysł. Większość tras była już rozjeżdżona, a w lasach dalej było idealnie. Szczególnie podobała mi się trasa Everglade. Ciekawa, dużo drzew, urozmaicony teren, dobre nachylenie.
Jackson Gore też ma parę ciekawych tras. Od długich, szerokich niebieskich, do stromych, technicznych. Tuckerd Out jest ciekawą trasą. Długa, niebieska, parę mocniejszych zakrętów, idealna na szybki zlot na dół. O dziwo, nawet w popołudniowych godzinach nie było na niej dużej ilości muld. Pewnie większość ludzi na niej nie zakręca tylko uprawia bieg zjazdowy.
Około 3 po południu musieliśmy zakończyć białe szaleństwo i udać się w drogę powrotną do NYC gdzie czekała na nas imprezka, a nie chcieliśmy za późno się na nią pojawić.
Okemo, ciekawy resort, położony w południowej części VT. Wiadomo, nie ma go co porównywać do Killington, który jest tylko pół godziny dalej na północ, ale też uważam, że czasami warto jest pojechać 40 mil dalej i pojeździć w Okemo zamiast w Mount Snow. Nie mam nic do Mount Snow, lubię tam jeździć, ale teraz po odkryciu Okemo, Mount Snow ma dużą konkurencje. Okemo też miał duże szczęście, że trafiliśmy tam na idealne warunki. Zwłaszcza w niedzielę. Dawno już nie jeździłem w tak wspaniałych warunkach na wschodnim wybrzeżu Stanów. Większość ludzi na wyciągach mówiła, że to jest ich najlepszy dzień w sezonie.
Na tym wyjeździe używałem nowej aplikacji na telefon. Ski Tracks.
Podoba mi się. Ma wiele możliwości i ciekawe dane można z niej odczytywać. Mówi mi np. że jechałem 19 razy, średnie nachylenie stoku to 29 stopni, Maksymalna prędkość to 66km/h (to chyba nie jest źle jak cały czas się jeździ w puchu, albo po lesie) i wiele innych informacji na wielu ekranach jak np. która trasą już jechałem, a która jeszcze nie.....
To jest wersja podstawowa. Następnym razem się pobawię wersją PRO, to napiszę porównanie. Wiadomo, każda aplikacja na telefon, która używa GPS zjada baterię w ciągu paru godzin, więc niestety trzeba wozić ze sobą parę zapasowych.
2015.02.09 Denali Park Narodowy, AK (dzień 4)
Być na Alasce i nie odwiedzić parku Denali to tak jak jeść steak’a bez dobrego wina. Steak będzie dobry, soczysty, miękki, ale jego smak nie będzie tak pełny jak z dobrym Cabernet Sauvignon.
Park Narodowy Denali jest oddalony od Fairbanks 190 km (120 mil) na południe. Denali jest trzecim co do wielkości Parkiem w Stanach, o powierzchni 20tys km kwadratowych (4.8 mln akrów). Dla ciekawostki, pierwsze cztery największe parki znajdują się oczywiście na Alasce. Dopiero piąty (Dolina Śmierci) znajduje się na granicy Kalifornii i Nevady. Denali jest podzielone na wiele stref klimatycznych. Na dole znajduje się tajga, wyżej tundra i śnieg, a lodowce oplatają szczyty. Jedna szósta parku jest pokryta lodowcami. Jest ich tam tak dużo (setki), że tylko kilkadziesiąt największych ma swoją nazwę. Lodowce powstawiają na dużej wysokości, nawet 6 tysięcy metrów (19 tysięcy stóp) i schodzą aż do 250 metrów (800 ft) nad poziomem morza. Lodowiec Kahiltna, jest najdłuższym lodowcem w parku i ma długość 70 km (44 mile).
Jechaliśmy odśnieżoną, dobrej jakości autostradą. Drogi na Alasce mają swój standard i nie jest to standard jaki spotykamy w dolnych 48 stanach. Z reguły jest to jednopasmowa, dwu kierunkowa, czasami tylko poszerzana o drugi pas do wyprzedzania dużej ilości ciężarówek. W zimie ruch na drogach był stosunkowo mały więc w około 2h dojechaliśmy na miejsce. Ciężko nam sobie wyobrazić jak duże są korki w szczycie sezonu (Lipiec – Sierpień) gdzie miliony kamperowiczów i nie tylko, przemierzają te odległe pustkowia. Na pewno ruch utrudniają kierowcy tacy jak my, którzy często się zatrzymują lub zwalniają w celu fotografowania tej przepięknej Tajgi z której wyrastają ośnieżone szczyty gór.
Gdzieś w połowie drogi przed naszymi oczami wyrósł najwyższy szczyt Ameryki Północnej, McKinley 6194 m (20322 ft), przez lokalnych zwany Denali. Denali w lokalnym języku plemion z Alaski znaczy „najwyższy”. Góra jest tak potężna, że jest widoczna nawet z prawie 200 km. Nie jest łatwa, należy do najcięższych gór z Korony Ziemi. Niektórzy mówią, że ze względu na położenie, bardzo na północ, niskie temperatury i potężny wiatr jest trudniejsza od Everestu. W zeszłym roku ze względu na pogodę zdobyło ją tylko 30% śmiałków. Sezon na wspinaczkę na tego potwora zaczyna się w kwietniu a już kończy w czerwcu ze względu na wyższe temperatury i niebezpieczeństwo pękania lodowców. Żeby wejść na szczyt oczywiście musisz zdobyć permit i wiele trenować. Tutaj niskie ukłony do Andrzeja (kolegi Ilonki), który w Maju zamierza stanąć na szczycie. POWODZENIA!!!!
Oczywiście Denali Park to nie tylko McKinley, jest też wiele innych szczytów a także płaskowyże, rzek i innych terenów które można przemierzać tygodniami. Park został podzielony na 87 części, po których możesz chodzić z namiotem i plecakiem dniami albo i tygodniami. Jednak ze względu na ilość zwierzyny a także nieprzewidywalną pogodę, trzeba się dwa razy zastanowić zanim się weźmie autobus który wywiezie cię głęboko w park i zostawi. Oczywiście można wrócić autobusem w ten sam dzień i nie zostawać w parku na noc. Dla najbardziej odważnych popularny jest tak zwany „The Last Bus” (ostatni autobus), który wywozi śmiałków 150 km (92 mile) w głąb parku do punktu Kantishna. Jego ostatni kurs jest we wrześniu, trzeba się trzy razy zastanowić czy chce się to zrobić bo następny autobus jest w czerwcu a spędzenie zimy w tym parku dla człowieka jest praktycznie niemożliwe. Żeby wrócić do cywilizacji potrzebujesz przejść dziesiątki a może nawet i setki mil po bezdrożach. W parku nie ma szlaków, chodzi się za pomocą GPSu i map topograficznych, a jedynymi kompanami wycieczki są wilki, niedźwiedzie, łosie i inne zwierzątka. Do tego oczywiście głębokie rzeki, lodowce i często zmieniający się klimat. Po prostu jak w bajce.......
Jednak na naszej planecie „wariatów” nie brakuje. Spotkaliśmy samotnego gościa, który przygotowywał się do zimowego wyścigu rowerowego w tym parku. Wyścig o długości setek kilometrów odbywa się jak sama nazwa wskazuje zimą. Jego trening polegał na jeżdżeniu po parku z minimalną ilością sprzętu. Namiot to już jest za dużo, więc noce spędzał leżąc na śniegu w śpiworze. Ciekawe czy mu było zimno gdy w ciągu dnia było -30 C, a w nocy jeszcze chłodniej. Oczywiście nie mówimy tu o żadnym Eskimosie, tylko o człowieku, który mieszka w "troszkę" cieplejszym klimacie.......ten Pan był z Kataru.....duży szacunek.
Do Denali wjechaliśmy w południe i od razu udaliśmy się do informacji. Bardzo miła Pani rangerka, która połowę swojego życia spędziła na Antarktydzie, poleciła nam 3 km spacerek nad jezioro Horseshoe i rzekę Nenana. 30 stopniowy mróz nawet nie był dla nas problemem, bo byliśmy dobrze przygotowani, a także nisko nad horyzontem, mocne słońce ogrzewało nam czerwone twarze.
Park ten słynie z dużej ilości zwierzyny. Można spotkać niedźwiedzie czarne i grizzly, łosie, renifery, sarny, wilki, lisy, kozice górskie, borsuki i wiele innych. Jest też ponad 100 gatunków ptaków takich jak orły, sowy, sokoły itp. Większość ptaków niestety odlatuje na zimę do ciepłych krajów ale ssaki zostają. Niestety nie udało nam się nic większego spotkać ale po śladach na śniegu widać, że intensywne życie się tutaj toczy.
Szlak należał do bardzo łatwych z przepięknymi widokami. W połowie pętli można odbić i odwiedzić borsuki. Nie mieliśmy szczęścia ich zobaczyć natomiast widzieliśmy ich pracę w postaci poobgryzanych drzew. Część szlaku prowadzi brzegiem rzeki Nenana, która oczywiście była zamarznięta a na brzegach były kilkudziesięciu centymetrowej grubości kry. Po rzece można chodzić albo nawet jeździć samochodem, bo lód jest wystarczająco gruby i mocny. Jendak nikt z nas się nie odważył tego spróbować. Kiedyś musimy przyjechać tu na wiosnę i zobaczyć jaka ta rzeka musi być potężna w okresie roztopów.
Jak wiadomo, Alaska ma bardzo mało dróg więc w niektóre części można się tylko dostać koleją. Na własne oczy widzieliśmy jak pracownicy parku samochodami przerobionymi mogli jeździć po drogach i po torach. Jest to bardzo ciekawy i wygodny pomysł a dla nas duże zaskoczenie czego to ludzie nie wymyślą.
Wróciliśmy do Murie Science & Learning Center gdzie zjedliśmy lunch składający się jak zwykle z polskiej konserwy i lokalnego piwka, które zdecydowanie było dobrze zmrożone. Dołączyła do nas również Pani ranger, która bardzo ciekawie opowiadała o swojej pracy. W Parkach Narodowych w Stanach jest bardzo trudno dostać pracę na stałe. W większości przypadków ludzie przyjmowani są tylko na sezon czyli ok. pół roku. Tak więc Pani „musiała” przyjąć pracę na Antarktydzie, gdzie pracowała również sezonowo w czasie naszej zimy a ich lata. Oczywiście tak fajnie opowiadała, że cała nasza czwórka prawie już tam się wybiera. A ja z Ilonką stwierdziłem, że my w ogóle nie podróżujemy. Widzieliśmy najmniejsze z pingwinów w południowej Afryce (czarno-stopowe pingwiny) więc czas zobaczyć ich większych kuzynów z Antarktydy. Ponoć na Antarktydzie są piękne zorze. Tak więc trzeba sprawdzić i porównać Światła Południa i Północy. Czy ktoś jest chętny na małą ekspedycję?
Zagrzani i posileni wsiedliśmy do naszego Pathfinder’a i udaliśmy się w drogę powrotną do Fairbanks. Jak to zwykle bywa w zimie na Alasce zachód słońca trwał godzinami więc co się z tym wiąże było wiele przystanków na podziwianie i utrwalanie widoków.
Do dopełnienia wycieczki na Alaskę brakowało nam tylko zobaczenia dzikiej zwierzyny a szczególnie słynnego, dużego łosia. Jadąc w samochodzie przed oczami przeleciały mi dwa duże zwierzęta, które nazwałem końmi. Ale sobie myślę, skąd tu konie na Alasce. Po szybkim wyhamowaniu i zawróceniu, konie okazały się wielkimi łosiami. Była to samica wraz z młodym. Szkoda, że nie był to męski osobnik bo ich poroża są wyjątkowo przepiękne. A może i dobrze bo pewnie bym się bał wysiąść z samochodu, że mnie pogoni.
Wjeżdżając do Fairbanks doznaliśmy szoku. Wiedzieliśmy i czuliśmy, że powietrze w Fairbanks jest bardzo zanieczyszczone, ale po pobycie w Denali był to dla nas podwójny szok. Powietrze w Fairbanks jest tak zanieczyszczone jak w wielkich przemysłowych miastach Azji jak Bejing. Dlaczego? Przecież jesteśmy w sercu Alaski gdzie nie ma żadnego przemysłu a wszystko powinno być krystalicznie czyste. Wpływa na to wiele czynników. Po pierwsze miasto położone jest w głębokiej dolinie, z każdej strony otoczone wysokimi górami, które skutecznie blokują przepływ powietrza. Dodatkowo zjawisko inwersji temperatury nie pomaga zanieczyszczonemu powietrzu uciec z doliny. Kolejnym negatywnym klimatycznym czynnikiem są niskie temperatury, a jak wiadomo zimne powietrze jest cięższe i osadza się bliżej ziemi. Fairbanks jest miastem gdzie praktycznie nie ma wiatru i można to zauważyć po drzewach na których nadal jest śnieg, który spadł dużo wcześniej. Wyjeżdżając z miasta choćby kilkaset metrów do góry od razu robi się cieplej i czuje się powiew mroźnego arktycznego wiatru. Jak to zwykle bywa człowiek nie pomaga a wręcz przeszkadza naturze, tak więc cały smog to zasługa samochodów oraz ludzi palących w piecach drzewem i innymi śmieciami. Wiadomo, Fairbanks nie jest bogatym miastem więc ludzie oszczędzają jak mogą, najczęściej psując sobie zdrowie. W lato, które niestety trwa tylko parę miesięcy nie jest ten smog tak bardzo dotkliwy z wiadomych przyczyn.
Oczywiście jak to bywa na wakacjach na jedzenie zawsze brakuje czasu. Ale jak tu być na Alasce i nie spróbować łososia, czy innych lokalnych specjałów. Wybraliśmy jedną z najlepszych restauracji w mieście i pozamawialiśmy...był łosoś, halibut, przegrzebki (scallops), krab królewski i oczywiście przepyszne winko. Alaska ma parę winiarni, które produkują w większości wina owocowe albo lodowe na które nie mieliśmy za bardzo ochoty, więc polecieliśmy w troszkę cieplejsze klimaty do Włoch, po Amarone.
No i oczywiście przyszedł czas na zorze. Prognozy na ten dzień nie były rewelacyjne, ale przecież nie będziemy marnować czasu w hotelu. Tym razem wybraliśmy punkty w górach położnych na północny-zachód od Fairbanks. Jak zwykle ubrani jak Eskimosi, wyposażeni w aparaty i dużą nadzieję o 21:30 wyruszyliśmy na polowanie. Drogą Ester Dome Road wyjechaliśmy na 730 m (2400 ft) do góry i tam przez 2 godziny wypatrywaliśmy zorzy. Niestety tym razem szczęście nam nie dopisało, więc pojechaliśmy bardziej na północny zachód w rejony Murphy Dome Rd, gdzie znajduje się obserwatorium. Tam mieliśmy troszkę więcej szczęścia i porobiliśmy parę ładnych fotek. Jednak nie było to co dzień wcześniej. W 9 stopniowej skali mocy zorzy, ta miała tylko 2.
Wróciliśmy do hotelu ok. 3 nad ranem. Ostro zareagowałem jak moja, żona zaczęła pakować moją ciepłą pidżamę do walizki. Przecież nie będę spał w samych bokserkach jak jest tak zimno. A ona na to:
„Ale my nie idziemy spać bo za 2h musimy wyjechać na lotnisko.”
Upsssss......zrobiłem sobie drinka i nie przeszkadzałem jej już więcej w pakowaniu. Zająłem się pakowaniem sprzętu.
Godzinę później, otrzymałem kolejną szokująca informację, że nasz drugi z 3 samolotów Anchorage – Seattle jest opóźniony o 3h. To spowodowało lawinę problemów, bo byśmy nie zdążyli na nasz ostatni samolot Seattle – NY. Tutaj Alaska Airlines bardzo pozytywnie nas zaskoczyła i już po 15 minutach byliśmy przerzuceni na inne samoloty. Co się z tym wiązało musieliśmy być godzinę wcześniej na lotnisku a także spędzić więcej czasu w Seattle, co nie było takie złe bo planowo o czasie mamy wylądować w Nowym Joku.
Aktualnie siedzimy w samolocie. Do domku mamy godzinę samolotem i godzinę pociągiem (z Newark) i mile wspominamy naszą cudowną wycieczkę.
Ten wyjazd po raz kolejny udowodnił nam, że długi weekend wystarczy aby przeżyć niesamowitą przygodę, podziwiając przepiękne zakątki naszej malutkiej a jak różnorodnej planety. Nie trzeba brać dwu-tygodniowych wakacji, żeby znaleźć się w całkiem innych krainach i kulturach.
2015.02.08 Fairbanks, AK (dzień 3)
Alaska nie ma co prawda tak dobrego śniegu jak Japonia czy Kanada, ale za to ma najbardziej na północ wysunięty resort narciarski w Ameryce Północnej, nazywa się Aurora Mountain Skiland. Niestety jest jeden resort w Szwecji, Riksgransen, który jest o 3 stopnie wyżej położony, i znajduje się powyżej koła podbiegunowego. Oczywiście nie omieszkamy go odwiedzić w niedalekiej przyszłości.
Będąc dzień wcześniej, wieczorem w tym resorcie dowiedzieliśmy się, że resort może być zamknięty, bo zapowiadają bardzo niskie temperatury i silny wiatr. Resort jest dopiero czynny od 10 rano więc nie musieliśmy się zrywać wcześnie rano z łóżka, zwłaszcza, że wczoraj wróciliśmy dopiero o 3 rano po oglądaniu zorzy.
Po półgodzinnej jeździe samochodem na północ od Fairbanks, dojechaliśmy na miejsce. Jest to bardzo dziwny resort, bo wyjeżdżasz samochodem na szczyt, gdzie jest parking i główna baza. Jest tam również wypożyczalnia nart z której chcieliśmy skorzystać, bo nie wzięliśmy własnego sprzętu.
Niestety, jak to lokalni przewidzieli resort był zamknięty ze względu na temperaturę i wiatr. W sumie mieli rację bo robiąc na szczycie przez 1 minutę zdjęcia tak zmarzliśmy, że musieliśmy szybko uciekać do samochodu się zagrzać.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo mamy prawie cały dzień na zwiedzanie okolic Fairbanks. Szybka zmiana planów była możliwa przy pomocy Google. Zaskoczyła nas jakoś zasięgu na telefonach komórkowych. Na takim odludziu mieliśmy cały czas pełny zasięg i 4G. Prawdopodobnie dlatego, że obszar ten był pokryty siecią komórkową jako jedyny z ostatnich więc użyta została lepsza, mocniejsza technologia. Kiedy ludzie w NY mieli już telefony komórkowe na Alasce pewnie dopiero zaczynali mieć prąd.
Pierwszą połowę dnia spędziliśmy jeżdżąc po lokalnych drogach tajgi. Tajga, porośnięta niskimi, iglastymi drzewami, jak i liściastymi brzozami, przysypana niewielką ilością białego puchu wyglądała dziewiczo.
Robiliśmy częste przystanki na podziwianie tych krajobrazów, a także na dogłębne wyszukiwanie stylu życia lokalnych.
Poszwędaliśmy się po lokalnych drogach i spragnieni odkryliśmy Silver Gulch. Jest to najbardziej wysunięty na północ browar w Ameryce Północnej a może nawet i na świecie. To, że pijemy piwo było oczywiste ale jakie to już był gorszy wybór.
Ich listę piw rozpoczynały lekkie lagery, a kończyły ciemne IPA i Portery. Oczywiście było też parę piw sezonowych i owocowych. W takich miejscach najlepiej jest wziąć opcję testera, czyli kilka piw, każde w mniejszym kufelku.
Wszystkie piwa były świeże, o głębokim, bogatym smaku. Natomiast jabłkowe nie było najlepszym wyborem, zwłaszcza, że nie jesteśmy smakoszami owocowych piw. Domowej roboty pizza i skrzydełka z kurczaka tylko dopełniły ucztę.
Motto tego browaru to: „W Fairbanks ludzie są nadzwyczajni, a piwo jest nadzwyczajnie dobre”. Zgadzam się z tym w 100%. Ludzie są zdecydowanie wyjątkowi, a piwo niesamowicie dobre. Świat jest ciekawy i różnorodny a ludzie jeszcze bardziej. Więc chcąc doświadczyć ich kultury i stylu życia staramy się spędzać większość czasu w nie turystycznych miejscach. Mamy łatwość nawiązywania kontaktu z miejscowymi i dzięki czemu zawsze jest ciekawie.
Robiło się już późno, więc okrężną drogą wróciliśmy do naszego hotelu. Po krótkiej drzemce łowcy zorzy wsiedli do swojego wehikułu, Pathfinder’a i wyposażeni w strzelające Canony wyruszyli na polowanie.
W ten dzień mieliśmy zamiar oglądać zorzę z wielu miejsc, ale zanim to nastąpiło odwiedziliśmy lokalną gospodę położoną głęboko w lasach, która jest prowadzona przez małżeństwo od ponad 35 lat. Do Chatanika Lodge jechało się prawie godzinę na północny wschód od Fairbanks.
Po zaparkowaniu przed gospodą zastanawialiśmy się czy tam wejść. Byliśmy głęboko w lasach, zasięgu na komórki nie było, na zewnątrz temperatura była jak to na Alasce w zimie, a gospoda wyglądała troszkę jak z horrorów, gdzie na ścianach wisiały poroża, kości i skóry zwierząt. Jestem "odważny" i miałem ze sobą trzy kobiety, tak więc puściłem je pierwsze do środka, a ja zostałem na zewnątrz nagrywać to wszystko. Po paru minutach nie wybiegły z krzykiem, więc postanowiłem wejść i zobaczyć czy jeszcze żyją. Wchodzę i widzę czteronożnego strażnika Molly, pies Huski, a dziewczyny już się zaprzyjaźniły z gośćmi lokalu, szczególnie z ich trzy-nożnym psem Buddy Boy.
Poza trzema gośćmi siedzącymi i pijącymi przy barze i dwójką właścicieli nikogo nie było. Miejsce to było udekorowane banknotami jedno-dolarowymi, skórami, porożami, innymi lokalnymi dekoracjami oraz dużą ilością ciekawej broni myśliwskiej.
Ku naszemu zdziwieniu, menu składało się z kilku pozycji, ale dla bezpieczeństwa wzięliśmy specjalność dnia, kurczak smażony i do tego oczywiście lokalne lane piwko. Jedzenie było podane w lokalny sposób, ale niestety nie należało do najlepszych. Naszym głównym celem nie były jednak kulinarne doznania, a oglądanie przepięknych zorzy. Na tą noc lokalni podali nam pięć miejsc, które polecali do oglądania zorzy. Jedno z nich znajdowało się na podwórku tego zajazdu. Tym razem nie mieliśmy niestety, żadnego ciepłego miejsca w którym mogliśmy oczekiwać pokazującej się zorzy, więc używaliśmy samochodu.
Miejscowi powiedzieli nam jak to najlepiej robić. Ustawiasz aparat na statywie wycelowany w niebo, baterię i pilota trzymasz w ciepłym samochodzie, jak pojawiają się zorze, szybko wyskakujesz z cieplutkiego samochodu, podłączasz baterię, pilota i strzelasz. Fotografowanie zorzy jest bardzo ciężkie. Każda jest inna, ma inne światło i inny czas pojawiania się. Po prostu trzeba wiele próbować. Najważniejszy jest statyw. Bez niego nawet nie ma co mówić. Zaczęliśmy od ustawienia aparatu na ISO 500, najbardziej otwartą przesłonę i czas naświetlania ok. 10 sekund.
W zależności od natężenia światła zorzy, parametry się zmieniają. Nasze zorze nie należały do najjaśniejszych więc szybko zwiększyliśmy długość naświetlania do 25-30 sekund.
Wszystko to oczywiście robi się przy 100% ciemności, kilku-dziesięciu stopniowym mrozie i zapomnij żebyś mógł używać wszystkich przycisków w aparacie mając ubrane grube rękawiczki. Rękawiczki musieliśmy ściągać. Jak nie czuliśmy już palców u rąk, to kończyliśmy sesję i przenosiliśmy się w inne miejsce widokowe, aby choć troszkę odtajały palce. No i oczywiście aby mieć inny punkt widzenia na zorze i inne tło.
Oczywiście spotykaliśmy innych fotografów z którymi wymienialiśmy informacje o ustawieniach aparatów jak i miejscach fotografowania. Całe polowanie trwało około 4h i około 2 nad ranem jak zorze zaczynały „wygasać” udaliśmy się w kierunku naszego hotelu. W hotelu oczywiście musiał odbyć się przegląd zdjęć, ustawień parametrów i wyciągnięcie odpowiednich wniosków. Teraz trzeba skorzystać z 4h snu, bo jutro czeka nas wielki dzień w parku Denali. Dobranoc!
2015.02.07 Fairbanks, AK (dzień 2)
Dziś mieliśmy komfort wysapania się. Ciężko, w sumie nazwać to wyspaniem się. Po około 4 godzinach spania wstaliśmy aby skorzystać z dość krótkiego dnia. O tej porze roku na Alasce słońce wschodzi ok. 9 rano a zachodzi ok. 5 po południu. Ponieważ jest to nasz pierwszy dzień w tym nowym miejscu planowaliśmy go spędzić na zwiedzaniu miasteczka Fairbanks
Fairbanks jest drugim co do wielkości miastem na Alasce. Większe od niego jest tylko Anchorage. Ma 32 tys. ludzi to prawie tyle co Skawina. Położone jest 136 metrów nad poziomem morza. Jest najbardziej wysuniętym miastem na północ w Ameryce Północnej. Do koła podbiegunowego stąd jest tylko 190 km (120 mil).
Przygodę z tym miastem rozpoczęliśmy od lokalnego śniadania. The Cookie Jar jest lokalną jadłodajnią w której toczy się życie. Kolejne zaskoczenie....my wyubierani jak jacyś kosmonauci a lokalni w jeansach i bez czapek latali po parkingu. No cóż dla nich pewnie minus 40 C to jak dla nas -5 st C.
Jedzonko było pyszne, domowe i przeogromne. Amerykanie ogólnie mają tendencje do jedzenia dużych śniadań ale tu już naprawdę nie wiedzą co to są małe porcje. Z drugiej strony lekko otyli ludzie mają tu lepiej bo przynajmniej im cieplej.
Potem jak rasowi turyści pojechaliśmy do punktu informacji turystycznej. Ogromny budynek, z ogromnym parkingiem był znakiem, że w lecie przyjeżdża tu dużo turystów. W zimie jednak tylko nasz Pathfinder stał na parkingu. Przed wejściem do Informacji jest rzeźba z lodu. Niesamowicie wykute z precyzją postacie dwóch Eskimosów i psa. Nawet można włożyć głowy do środka i zrobić sobie zdjęcie. Do tej pory rzeźby z lodu widziałam tylko w Ice Barze w Nowym Jorku ale to nic w porównaniu z tym arcydziełem. Szkoda, że nas tu nie będzie w czasie Festiwalu Lodu, który odbywa się pod koniec lutego.
W budynku z informacją jest mini muzeum w którym można się dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy. Pokazane jest jak żyją ludzie, odwzorowane są małe chatki, namioty itp. Najbardziej zaskoczył mnie cytat:
„Wiesz, że zbliża się wiosna bo możesz robić kulkę ze śniegu.” Najpierw wydaje się to być dość śmieszne...przecież każdy z nas wie doskonale, że zima jest właśnie po to by lepić bałwany, bić się na kulki śnieżne itp. Niestety pomimo, że na Alasce mają śnieg długo i dużo to pozostaje im tylko rzeźbienie w lodzie. Klimat tu jest tak suchy, że śnieg to prawdziwy puch a dopiero jak się ociepla i klimat staje się wilgotniejszy można bić się na kulki śnieżne i lepić bałwany. A drugim znakiem, przyjścia wiosny są samochody, które wpadają do rzeki, która w zimie może być używana jako droga bo tak jest zamarznięta.
Fairbanks słynie z Uniwersytetu do którego należy wspomniany punkt informacyjny. Dzięki temu miejsce to nie jest tylko zwykłą informacją ale kopalnią wiedzy i badań. Jest tu pełno map topograficznych itp. Spotkaliśmy parę ludzi którzy chyba planowali niezłe wyprawy bo wyglądali, że znają się na rzeczy i szukają wycieczek dalszych niż na pół dnia jak my. I tak najbardziej w informacji spodobał nam się znaczek na toalecie...
Skoro mamy kilka godzin to Pani zaproponowała nam najpierw podjechać na Uniwersytecką Farmę zwierząt gdzie można zobaczyć renifery, łosie i bizony. Niesetny wszystkie zwierzątka były za siatką ale dziewczyną i tak to nie przeszkodziło, żeby pobawić się i pogłaskać reniferki.
Pomimo, że zwierzątek było mało bo większość spała ukryta przed zimnem. To sama droga i fakt, że wyjechaliśmy poza miasto była dla nas przygodą. Wszystko tu wygląda jak zamarznięte. Jakby czas się zatrzymał i przykrył wszystko białą kołderką w postaci śniegu. To tak jakby wszystko było na zdjęciu. Tu nie ma wiatru i wszystko stoi, żaden listek się nie rusza i wszystko jest tak strasznie spokojne.
Do Uniwersytety należy również Muzeum Północy. Nie bardzo mieliśmy czas chodzić po nim i oglądać wszystkie wystawy natomiast zahaczyliśmy o sklep z pamiątkami i małą wystawą o arktycznych ekspedycjach morskich. Można nawet przymierzyć stroje i pobawić się przyciskami kontrolnymi. Taka zabawka dla dużych dzieci. Ale to nic....przed muzeum zobaczyliśmy rower....tak, ktoś na taką zimę nadal jeździ na rowerze, ale za to jakim...
Zwiedzanie miasta nie byłoby pełne gdybyśmy nie odwiedzili lokalnego baru. Wybraliśmy „The Big I” czyli „The Big International”. Rzeczywiście był to bardzo lokalny bar w którym jak wszedł jakiś klient i się spytał czy John już jest to barmanka odpowiedziała...o tak, chyba tam siedzi. Jak to potem się dowiedzieliśmy od lokalnej dziewczyny....na Alasce wszyscy się znają a tym bardziej w Fairbanks.
Nie siedzieliśmy długo, bo chcieliśmy się jeszcze zdrzemnąć przed oglądaniem zorzy, tak więc o 18 już wracaliśmy do hotelu. I kolejne dwie niespodzianki. Po pierwsze o 17 już bar był dość pełny a po drugie pomimo, że słońce zachodzi o 17 to godzinę później dalej zachodziło.
Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy oglądać zorze. Czuliśmy się jakbyśmy wyjeżdżali na jakąś ekspedycję. Poubierani w pięć warstw, zaopatrzeni w dodatkowe ocieplacze, ciepłą herbatkę, piersiówki z whisky i oczywiście statywy i aparaty wyruszyliśmy w nieznane ciemne i mroźne zimno. Niestety z hotelu wyjechaliśmy dopiero o 10 w nocy dlatego pierwsze zorze zobaczyliśmy z samochodu. Byliśmy za blisko miasta i pomimo, że widzieliśmy, że zorza jest duża to jej światło nie było tak intensywne i ostre.
Jako punkt obserwacyjny wybraliśmy Aurora Mt. Snowland Lodge, oddalony o 0.5h drogi samochodem od Fairbanks. Jest to resort narciarski na którego szczyt można dojechać samochodem i jest tam domek ze „świetlicą”, gdzie serwują kawę, herbatę i zupki chińskie. Przebywać tam można od godziny 22 do 2 rano i za $30 można spędzić czas na świetlicy, częstować się herbatką, ciasteczkami i czekać na zorzę. Nie licząc mega dużej wycieczki Japończyków byliśmy tam sami. I całe szczęście, że była tam wycieczka bo inaczej miejsce to mogło być zamknięte. Normalnie jak nie mają rezerwacji jakiejś większej grupy to nie otwierają.
W świetlicy jest duży telewizor, który pokazuje obraz nieba na żywo. Dzięki temu wiadomo kiedy zorza się pojawia i można wyjść zrobić zdjęcie. Spędzenie 4h na zewnątrz i czekanie na najlepszą zorzę byłoby nie możliwe przy tak niskich temperaturach i dosyć mocnym wietrze. Pomimo, że byliśmy na szczycie góry to temperatura była wyższa niż w dolinach. Zjawisko to dosyć często występuje w tych rejonach świata. Jak na ostatnie dni to było dość ciepło „tylko” -26C (-15F) ale mocny wiatr zbijał tą temperaturę do przynajmniej minus czterdziestu paru. Aktywność zorzy nie była duża i mieliśmy nadzieję że się zwiększy ok. 1-2 w nocy. Takie przynajmniej były prognozy ale niestety punkt kulminacyjny zorzy nie doszedł do nas.....zniknął gdzieś koło Yellowknife w Kanadzie.
Zorza przyjmuje wiele kolorów. Zielony oznacza najsłabszą aktywność poprzez żółty, pomarańczowy dochodzi do czerwonego (największa aktywność). Pomimo, że my widzieliśmy tylko zieloną zorzę to i tak zachwyciła nas swoim wyglądem, formą, kolorem. Niesamowite jak niebo może przyjąć takie kolory. Ja bym to porównała jakby ktoś wziął pędzel i machnął zieloną farbą kilka linii. Można to też przyrównać do dymu który unosi się w powietrzu i przyjmuje zielony kolor. Oczywiście zorze pokazują się ciągle w innych miejscach i się przesuwają na niebie.
Lodge prowadzą dwie osoby. Jeden chłopak, który wychował się na tym podwórku i dziewczyna której mama pochodzi z Anglii, ale zakochała się i przeprowadziła na Alaskę. Bardzo miła dziewczyna zaczęła nam opowiadać o życiu na Alasce. Niesamowicie jak ludzie różnie odczuwają rzeczy. Ona kiedyś była w Północnej Kalifornii i stwierdziła, że było tak gorąco, że nie mogła tego wytrzymać. Fajnie też stwierdziła:
„Na Alasce nigdy nie jest ciemno i ciepło w tym samym czasie.” Oczywiście nasze pierwsze pytanie było „no ale co z latem”.....”daaaa.....przecież tu w lecie nie jest ciemno.”
Nasza nowa koleżanka zaczęła nam opowiadać jak była w stanie Washington i było ciemno i ciepło jednocześnie to wystawiała rękę przez okno i z powrotem i nie mogła pojąć, że jest ta sama temperatura. Jak to określiła coś tu nie grało. My jej opowiedzieliśmy o wczorajszym eksperymencie z wylewaniem gorącej wody. I wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Dla niej, dziewczyny z Alaski, która trochę podróżuje Alaska jest domem, Europa jest za „mokra” a kontynentalne Stany (Lower 48) są za ciepłe i suche. Dla nas mieszczuchów ze wschodu Europa jest domem (rzeczywiście trochę mokra), Stany dzielą się na te wilgotne (wschodnie) i te suche (zachodnie) a Alaska to biegun zimna.
Takie jest życie, żyjemy w jakimś miejscu na tej małej planecie i wydaje nam się, że tak jest wszędzie. Aż budzi się w nas chęć podróżowania zaczynamy odkrywać inne miejsca i nagle się okazuje jak bardzo nasz punkt widzenia i nasza wiedza jest ograniczone. Dlatego kochamy podróże. Dlatego nie idziemy na łatwiznę i nie wybieramy zwykłych miejsc gdzie zawsze jest ciepło a wszyscy mówią po angielsku... wiecie co mam na myśli.
Tym akcentem zakończyliśmy drugi odcinek naszego małego serialu „Przystanek Alaska”.
2015.02.06 Fairbanks, AK (dzień 1)
Wine: Because no great story ever started with someone eating a salad.
I tak też zaczęła się nasza wielka przygoda. Pewnego dnia, siedząc z Darkiem przy winie wpadliśmy na pomysł, że właściwie czemu nie polecieć na Alaskę oglądać zorze. Sprawdziliśmy nasze mile i ku naszemu zaskoczeniu tyle samo kosztował bilet na Alaskę co do Miami. No to wiele nie zastanawiając się kupiliśmy bilety.
Żeby nie było łatwo wybraliśmy okres kiedy to jest najzimniej. Sam środek zimy. Zorze widać tylko w zimnie i najlepiej widać je przy niskich temperaturach. Można też oglądać na Islandii, co jest znacznie bliżej NY, ale niestety Islandia ma wilgotne powietrze ze względu na bliskość oceanu. Chmury, które zasłaniają widoczność, występują tam znacznie częściej co zmniejsza prawdopodobieństwo zobaczenia zorzy.
Lot do Fairbanks, AK trwał 10 godzin, plus godzinna przesiadka w Seattle. Zaraz po wylądowaniu przywitał nas 40 stopniowy mróz i ludzie mówiący, że tak zimno dawno nie było. Ale daliśmy radę. Ubrani we wszystko co mamy wyszliśmy z terminala. Nie był odczuwalny duży mróz natomiast co nas zdziwiło to kaszel. Oddychając tak zimnym powietrzem od razu ma się odruch kaszlu. Dlatego najlepiej jest oddychać przez nos w którym jednak wszystko zamarza po paru oddechach.
Zimna pogoda sprawia, że ludzie robią rzeczy trochę inaczej, lub korzystają z innych udoskonaleń. Pierwszą niespodzianką, ale bardzo logiczną było podpinanie samochodów do prądu na parkingach. I to nie żadnych elektrycznych. Tutaj nie można zostawić akumulatora na całą noc w samochodzie i nie podpinając do prądu. Rano się go po prostu nie zapali. Jeśli się znajdujesz gdzieś w odludnym miejscu i samochód nie działa i nie ma możliwości kontaktu z innymi ludźmi (nie ma zasięgu na komórki) to sytuacja staje się krytyczna w -40C mrozie. Woda w butelce zamarznie za parę minut. Dlatego na Alasce konieczne są parkingi gdzie można podłączyć samochód do prądu.
Naszym Nissanem Pathfinderem szybko dojechaliśmy do hotelu Wedgewood i zakwaterowaliśmy się w bardzo przyjemnym pokoiku. A właściwie było to małe mieszkanie z pełną kuchnią, dwoma sypialniami, salonem i wyjściem na balkon.
Jak już wspominałam temperatura była dla nas największą ciekawostką i szybko przypomniał nam się eksperyment z wylewaniem gorącej wody na mróz. Oczywiście korzystając z okazji, że temperatura jest bardzo niska zagotowaliśmy dwa garnki wody i wylewaliśmy je przez balkon. Rzeczywiście. Woda zanim doleci do ziemi zamienia się w coś na styl śniegu i wyparowuje.
Dzień a właściwie noc mieliśmy dość intensywną a jutro trzeba wstawać dość wcześnie aby wykorzystać krótki dzień. Tak więc posiedzieliśmy jeszcze chwilkę wszyscy w salonie i poszliśmy spać. Lądowaliśmy w Fairbanks o 2 rano ale niestety na ziemi już nie widzieliśmy zorzy. Przez bardzo krótką chwilę widzieliśmy ją tylko z samolotu. Miejmy nadzieję, że jutro nam szczęście dopisze i uda nam się zobaczyć piękne zorze. Trzymajcie kciuki!
2015.01.30-02.01 Killington, VT
W Nowym Jorku zima w pełni! W poprzednim tygodniu synoptycy ostrzegali przed zimowym sztormem, który miał nawiedzić NY w poniedziałek i wtorek. Miasto zostało sparaliżowane. Nie przez śnieg którego spadło tylko kilkanaście centymetrów (7"), ale przez decyzje które zostały podjęte na górze. Drogi i mosty zostały zamknięte, metro zostało wyłączone, lotniska też przestały funkcjonować. Sztorm, na szczęście dla nowojorczyków, przeszedł kilkadziesiąt mil na północ i uderzył w Boston i okoliczne rejony. Wiadomo, burmistrz NY dla bezpieczeństwa musiał takie decyzje podjąć, bo co by się stało gdyby w mieście spadło pół metra lub więcej śniegu.....
Co w takim czasie robią miłośnicy białego szaleństwa? Wiadomo, pakują nartki, deski, sanki, raki, gitary..... i jadą na północ!!!
W okolicach NY jest parę resortów narciarskich, ale jednak te większe i lepsze są "troszkę" dalej od miasta, w New England. Do jednych z nich zalicza się Killington w stanie Vermont, który jest największym resortem narciarskim na wschodzie Stanów. Sześć gór, które są połączone 22 wyciągami (wliczając dwie gondole) i 155 trasami. Suma długości tras wynosi 118 km (73 mile). Jak by tego było mało, na tym samym bilecie można jeździć w sąsiednim Pico. Kolejna góra, dzięki której ilość tras się zwiększa do ponad 200, a wyciągów do prawie 30. Do Pico w ciągu 15 minut można podjechać autobusem lub samochodem. Były kiedyś plany, że te dwa resorty połączą wyciągami, ale jak do tej pory jeszcze tego nie widać.
Resort jest oddalony od NY 400 km (250 mil), bez większych korków można tam zajechać za 4.5 godziny.
Duża ilość śniegu i dobre warunki narciarskie spowodowały, że frekwencja na ten wyjazd była chyba rekordowa. Pojechało nas aż 24 osoby, wliczając dzieci. Każdy z NY wyjeżdżał o innej porze i różnymi drogami, więc dopiero z częścią ludzi widzieliśmy się w sobotę.
Na miejsce zajechaliśmy pół godziny po północy. Oczywiście szybko nie udaliśmy się do łóżek, bo musiało odbyć się spotkanie z częścią załogi.....które "troszkę" potrwało.
Mieszkaliśmy w Hillside Inn. Średniej klasy hotel, znajdujący się na Killington Road. Nic specjalnego, na weekend jest ok, ale nie polecam go na dłuższy pobyt. Trochę brudny i słabo wyciszony. Hotel ma wliczone podstawowe śniadanie. Natomiast jest fajnie położony, tylko 6km (4 mile) od resortu. Cena też była OK. Z hotelu można rano wziąć autobus, który w ciągu 10 minut dowozi do głównej części resortu.
Tak też zrobiliśmy i po szybkim śniadaniu już o 7:40 rano siedzieliśmy w cieplutkim autobusie. Wyciągi w weekendy otwierają o 8 rano, więc nie było już wiele czasu, a chcieliśmy się załapać na pierwsze krzesełka. Szybkie odebranie biletu, pożegnanie się z Ilonką, która szła z koleżanką na szczyt Killington szlakami narciarskimi i załadowaliśmy się do gondoli K1.
Po paru minutach znaleźliśmy się na szczycie Killington, 1,293 metrów n.p.m. (4,241 ft.).
Po wyjściu z ciepłej gondoli, niespodzianka..... Szczyt przywitał nas ładnym słoneczkiem, niską temperaturą i silnym wiatrem. Niestety było zimno, -25C (-15F) i silny, mroźny wiatr o prędkości przekraczającej 35km/h (20 mil/h). Odczuwalna temperatura przez człowieka (windchill) przy takim wietrze jest -40C (-40F). Zimno.....!!! Ale jak to mówią, nie ma złej pogody tylko człowiek źle przygotowany, wiec myśmy wcześniej w hotelu sprawdzili pogodę i oczywiście odpowiednio się ubrali. Parę par kalesonów, dwie pary rękawic, maska zakrywająca całą twarz, dużo skarpet, gorąca herbata w termosie w plecaku i ......... jeszcze parę innych rozgrzewaczy.
Z reguły jak wyjeżdżamy na szczyt Killington to podziwiamy widoki, robimy zdjęcia..... Teraz, od razu polecieliśmy na dół i znowu za parę minut byliśmy przy gondoli. Ze względu na duży wiatr wiele górnych wyciągów było zamkniętych, ale nam to za bardzo nie przeszkadzało, bo i tak nie mieliśmy ochoty zamarznąć na krzesełkach, więc rano jeździliśmy tylko gondolą. Niestety nie byliśmy jedyni którzy tak robili, po 9 rano zaczęła się już robić kolejka do gondoli.
W tym samym czasie Ilonka z koleżanką szły do góry......
No tak szłyśmy do góry bo przecież, żeby móc się legalnie napić piwa trzeba mieć jakiś bilet. Tak więc zakupiłyśmy ale nie zwykły bilet tylko Season Pass. Killington ma nową politykę jeśli chodzi o tak zwany up-hill traffic czyli wspinanie się po górkach. Każdy kto chce iść do góry trasami narciarskimi, nie ważne czy na nartach czy rakietach, rakach musi wykupić Hiking Season Pass, który kosztuje $20. Cena mi się bardzo spodobała bo jak do tej pory w innych resortach up-hill pass kosztował $20 ale na jeden dzień. Tu już nie chodzi o cenę a bardziej o podpisanie wszystkich papierków, że wiemy co robimy, że będziemy ostrożne i że nikt nie bierze za nas odpowiedzialności.
Do góry można iść tylko trasami zielonymi i niebieskimi ale też nie wszystkimi. Najpierw trzeba wziąć trasę Easy Street z Ramshead a następnie Swirl i w końcu Frolic. Szło się bardzo przyjemnie. Nie było prawie w ogóle ludzi, trasa lekko wznosiła się do góry a pod koniec to już cała należała tylko do nas bo zamknęli wyciągi ze względu na wiatr. Tak więc po około 1.5 h minęłyśmy szczyt Ramshead i doszłyśmy do szczytu Snowdon 1094 m. (3592 ft). Stąd nie byłyśmy pewne jak możemy iść dalej. Trasy narciarskie prowadzą na szczyt Killington gdzie chciałyśmy wyjść ale nigdzie nie mogłyśmy znaleźć informacji czy up-hill traffic jest tam możliwy. Tak więc miałyśmy dwa wyjścia. Albo szukać szlaku Long Trail / Appalachian Trail albo iść trasami narciarskimi i mieć nadzieję, że nikt z pracowników resortu nas nie zatrzyma. Na szczycie Snowdon jest mały domek gdzie siedzi Ski Patrol....tak więc kulturalnie weszłyśmy się zapytać jak najlepiej dojść na szczyt Killington. No i uzyskaliśmy satysfakcjonującą nas odpowiedź. No najlepiej to naszymi trasami narciarskimi. Pan co prawda nie był pewny czy możemy używać tras położonych przy szczycie góry ale skoro nie był pewny a wolał, żebyśmy po lesie nie błądziły to uderzyliśmy prosto do góry trasą Killink i trasą Rime pod wyciągiem North Ridge Triple. Następnie plan był przejść Summit Walk ale niestety był zamknięty na sezon. Summit Walk jest to trasa (bardziej schodki) na szczyt Killington. Tak więc ostatecznie trasą Great Northern doszłyśmy do knajpki na szczycie gondoli.
Krótka przerwa, spotkanie z narciarzami, zregenerowanie sił przy ciepłej zupce, zimnym piwku i przyszedł czas na prawdziwy szczyt Killington. Tam nawet narciarze muszą podejść na nogach. To już jest spacerek i po 5 minutach byłyśmy na szczycie i mogłyśmy podziwiać przepiękne widoki. Niestety wiatr był bardzo silny, mroźny i nie było się gdzie przed nim schować. Tak więc nawet nie wyciągając aparatów szybko zawróciłyśmy i już gondolą wróciłyśmy na dół. Było zimno ale idąc nie czuło się tego nawet tak bardzo. Podziwiałam tylko ludzi którzy siedzieli na wyciągach krzesełkowych i zamarzali. A od czasu do czasu widziałam nawet jak zatrzymywali te wyciągi na parę minut.....niektórzy już kombinowali jak tu zeskoczyć byleby tylko nie musieć siedzieć i marznąć.
Była nas za duża grupa, żeby logistycznie zorganizować wspólne zjazdy. Ze względu na różny poziom umiejętności jeżdżenia na nartach, na wielkość resortu i na temperaturę jaka panowała cały dzień porobiły się małe grupki, które sobie jeździły po swoich ulubionych trasach. Jedni kończyli wcześniej, jedni później.......
Killington jest bardzo fajnym resortem, ale dopiero jak się go dobrze pozna. Trzeba minimum spędzić w nim kilkanaście lub więcej dni żeby poznać jego trasy i system wyciągów. Inaczej to się traci dużo czasu na płaskich, zielonych trasach, którymi chce się dojechać do innej części resortu. W Killington można jeździć wszędzie, nie ma limitu, można jeździć po lasach.
Jedynymi miejscami na których nie można jeździć to są zamknięte trasy. A że w ten weekend wszystkie 155 były otwarte, więc można się było bawić wszędzie. Ja jeżdżę do Killington od 20 lat, więc mogę powiedzieć, że go dobrze znam. Bawiliśmy się prawie wszędzie.
Wybieraliśmy trudniejsze, techniczne trasy, żeby nie zamarznąć. Jednak ze względu na duży wiatr, wiele tras było oblodzonych. Mimo, że spadło im trochę śniegu, to jednak wiatr to wszystko zwiał. Było twardo.
Około 13 spotkaliśmy się większą grupą na szczycie w barze na chłodne piwko, bo przecież trzeba się ochłodzić po ostrym jeżdżeniu. Do baru także dotarła Ilonka z koleżanką. Był plan, że o 14:30 będziemy całą grupą grillować na dole na parkingu, ale niestety nie doszło to do skutku. Grill został przesunięty na wieczór do domku. Po pierwsze szkoda było marnować czasu, a po drugie to chyba jednak było troszkę za zimno na grillowanie za zewnątrz.
Żeby dobrze zakończyć dzień narciarski to oczywiście trzeba wziąć ostatnią gondolę na szczyt na zachód słońca, co oczywiście zrobiliśmy.
Przy tych niskich temperaturach, podziwianie zachodu słońca trwało tylko parę sekund i bez żadnego przystanku zlecieliśmy na sam dół.
Potem oczywiście jeszcze w butach narciarskich trzeba było odwiedzić lokalny bar na apres-ski. Wybraliśmy Lookout Tavern. Fajny bar, dużo lanego piwa i najlepsze skrzydełka z kurczaka w wiosce. Oczywiście jak to w sobotę bywa w takich miejscach były tłumy narciarzy, przez co piwo musi się pic na stojąco, ale przynajmniej jest dobry klimat. Będąc w VT, obowiązkowo trzeba się napić lokalnego piwa, Long Trail. Mają go w wielu rodzajach. Wszystkie dobre, smaczne, ciekawe.....
Część ludzi z naszej grupy wynajęła domek na ten weekend, więc oczywiście tam się odbyła sobotnia impreza. Z niektórymi dopiero tam się spotkaliśmy po raz pierwszy na tym wyjeździe. Był grill, polska kiełbaska, muzyka, gitara i oczywiście długie dyskusje.......tak długie jak lód z sopli w naszych drinkach....
Nie za długie, bo przed nami niedziela i kolejny cały dzień na nartkach. W niedzielę było trochę cieplej, coś koło -14C (7F) i mniejszy wiatr. Słoneczko oczywiście fajnie świeciło, więc w ciągu dnia temperatura była już przyjemna.
W sobotę zaczęliśmy jeździć z dolnej stacji K1, więc na niedzielę wybraliśmy inną, Bear Mountain. Fajne miejsce, położone bardziej w górach, mniej znane przez ludzi. Ma fajną restauracje, bar, taras widokowy, gdzie na wiosnę cały dzień są imprezy i fajne trasy na poranną rozgrzewkę.
Kilka szybkich zjazdów w Bear Mountain i parę minut po 9 uderzyliśmy pełną parą na resztę gór.
Był mały wiatr więc wszystkie wyciągi były czynne i w ciągu krótkiego czasu zrobiliśmy pierwsze 10 zjazdów. Oczywiście nie odbyło się bez podwójnych diamentów, czy ostrych tras przez las.
W południe wróciliśmy do Bear Mountain żeby spotkać się z resztą grupy i ochłodzić się Long Trail'em, aby znowu mieć siłę na dalsze białe szaleństwa.
W ten dzień w Stanach jest Super Bowl i ponad 100 mln Amerykanów go ogląda, więc trasy były puste, a kolejek do wyciągów w ogóle nie było. Nie liczyłem ilości zjazdów, ale chyba licznik dobrze nabiłem bo pod koniec dnia nogi już były gorące.
W Killington mają nowo otwarty bar, Motor Room Bar. Znajduje się na w górnej stacji nieczynnego już wyciągu na Bear Mountain.
Niestety nie był czynny, a szkoda, bo ponoć fajnie w środku wygląda i z niego są cudowne widoki. Pewnie było za zimno, bo tam chyba nie ma ogrzewania. Mam nadzieję, że jak tu przyjadę za parę tygodni to będzie czynny.
Szybki lunch o 15 i potem jeszcze parę zjazdów na zupełnie pustych trasach zakończyły ten cudowny choć mroźny weekend w Killington.
Dużo się działo, wielu znajomych było, cudowne nartki przez dwa dni od otwarcia do zamknięcia wyciągów..... Uwielbiam Killington i mam nadzieje że szybko tu wrócę....
Teraz zostało nam juz tylko 4.5 godzinki pustymi autostradami do Nowego Jorku. Pustymi, bo przecież 1/3 kraju ogląda Super Bowl....!!!
2015.01.25 Bear Mountain, NY
Minęło już ponad dwa tygodnie od naszego powrotu z kanionów, więc najwyższa pora sprawdzić ile śniegu spadło w górach. Parę dni temu w Nowym Jorku spadło parę centymetrów, więc mamy nadzieję, że w górach jest go znacznie więcej. Ze względu na brak czasu, nie pojechaliśmy nigdzie daleko. Postanowiliśmy odwiedzić Góry Niedźwiedzie, które znajdują się zaledwie 80km (50mil) na północ od NY. W tych górach byliśmy już wiele razy, ale nigdy nie wyszliśmy na najwyższy ich szczyt, Góra Niedźwiedzia, 391 metrów (1284 feet). Nie jest to może wysoko, ale biorąc pod uwagę, że szlak zaczyna się prawie z nad samej rzeki Hudson, która jest tylko parę stóp nad poziomem oceanu, robi się nawet ciekawy spacerek.
Po zaparkowaniu samochodów na parkingu Bear Mountain Inn ruszyliśmy na hike. Jest parę tras, którymi można tą górkę zdobyć. Jedna z nich to Major Welch, którą właśnie wybraliśmy.
Jak się okazało w tych górkach spadło troszkę więcej śniegu niż w NY, więc raczki i nawet raki założyliśmy już od samego początku. Wpierw trasa wiodła łagodnie po zachodniej stronie jeziora Hessian. Po około 800 metrów (0.5 mili), szlak skręcił ostro w lewo i zaczął się wspinać na Górę Niedźwiedzią.
W miarę podnoszenia się do góry śniegu i lodu zaczęło przybywać. Chodzenie zimą po górach ma wiele zalet nad chodzeniem latem, jak przyjemne temperatury (nie za gorąco), brak robaków, mało ludzi......... Kolejną zaletą jest brak liści na drzewach, a co się z tym wiąże, widoki są ciekawsze, po prostu więcej widać. Tak i tutaj było, widok na rzekę Hudson, po której płynęły kry, most Bear Mtn, jak i wschodni brzeg z każdym krokiem były ładniejsze.
Trasa Mayor Welch nie należy do płaskich, przekonaliśmy się o tym gdzieś w połowie górki. Prowadzi po skałach, które były oblodzone, a na dodatek lód był przysypany już dosyć sporą warstwą śniegu. Tutaj przekonaliśmy się jaka jest różnica pomiędzy raczkami a rakami. Było nas 6 osób i tylko dwie miały raki, więc one nie miały żadnego problemu wspinać się po oblodzonych skałach. Natomiast ludzie z raczkami (spikes), ślizgali się jak na lodowisku. Parę kroków do przodu i zjazd na kolanach albo na tyłku w dół. Raki górą........!!!
Dzięki wspólnej pomocy po 2.5 godzinach udało nam się zdobyć górę. Na szczyt prowadzi droga asfaltowa, ale po pierwszych opadach śniegu droga jest zamykana aż do wiosny. Bliskość od NY i możliwość wyjazdu samochodem powoduje, że w lato na szczycie jest ludzi jak na Time Square. W zimie jest idealnie, może było parę innych grupek ludzi, którzy tak jak my musieli się tutaj jakość wdrapać.
Na szczycie spędziliśmy pół godziny, uzupełniając kalorie, robiąc zdjęcia i podziwiając widoki. Była dobra pogoda, bo w oddali można było zobaczyć wierzchołki manhattańskich drapaczy chmur.
Na drogę powrotną wybraliśmy łatwiejszy i o wiele bardziej uczęszczany szlak, Appalachian Trail (AT). Jest to szlak o długości 3500km (2180 mil), który rozpoczyna się w Georgia i idzie aż przez 14 stanów kończąc się w Maine. Robiliśmy już jego wiele odcinków, ale któregoś dnia mamy zamiar przejść cały ten szlak. Potrzebujemy 4-6 miesięcy.....(ktoś chętny?). Najniższy punkt na tym szlaku jest właśnie w Górach Niedźwiedzich, w miejscu w którym przekracza rzekę Hudson i wynosi 38 metrów (124 feet).
Tak jak się spodziewaliśmy, szlak był ładnie udeptany przez znacznie większą ilość ludzi, o wiele łatwiejszy i bez lodu, więc po około godzinie już znaleźliśmy się na parkingu gdzie były nasze samochody.
Bardzo fajny, krótki hike, znajdujący się blisko NY. Bardzo go polecamy. Godzinka samochodem i znajdujesz się w zupełnie innym miejscu. Jednak w lato, w ładne, pogodne weekendy, to miejsce jest oblegane przez nowojorczyków do tego stopnia, że nawet nie ma gdzie samochodu zaparkować. Dlatego w lecie proponujemy albo wyjechać z NY wcześnie rano, albo jechać w inne miejsca jak Hudson Highlands czy Harriman Park.
Wracając do NY dobrze jest przejechać mostem na wschodni brzeg rzeki Hudson i odwiedzić fajny browar w Peekskill. BP Brewery. Gdzie do pysznych hamburgerów podawane jest lokalne piwo, które jest przez nich na miejscu robione. Piwo jest świeże, unikatowe i wysokiej jakości. Jednym słowem, jest to piwo a nie masowa produkcja.....
Można nawet zamówić piwo na wynos, które jest nalewane do specjalnych baniaków (growler) i można je trzymać w domu w lodówce nawet do dwóch tygodni.
Podsumowanie dnia: 6,3 km (3.95 miles) i 376 m (1,234 ft.).
2015.01.06 Zion National Park, UT & Las Vegas, NV (dzień 12)
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nadszedł czas spakowania naszych brudów i powrót do szarej rzeczywistości. Samolot z Vegas mamy dopiero późno wieczorem, więc jeszcze mamy cały dzień czasu i roczny pas na wszystkie parki w Stanach, musimy na maksa wykorzystać.
Po drodze do Vegas mamy przepiękny Zion park. Jest on najmniejszym parkiem ze wszystkich parków w Utah.
Utah ma 5 parków narodowych. Pobija go tylko Alaska i California. Biorąc pod uwagę wielkość Alaski (8 razy większa od Utah), albo wielkość Californi (2x), Utah wygrywa. Na tej wycieczce zaliczyliśmy 4 parki. Został nam tylko Capitol Reef.
Po wyjechaniu rano z hotelu powiedziałem Wow......!!! Cena paliwa na lokalnej stacji wynosiła $1.89 za galon (1.69 PLN za litr). Ostatni raz w Stanach tankowałem samochód po takich cenach chyba kilkanaście lat temu. Tak to można podróżować. Biorąc pod uwagę, że wszystkie drogi, autostrady, mosty, tamy........ są bezpłatne.
Z Saliny jechaliśmy autostradą 70 na zachód, a potem drogą 89 na południe. Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do Zion.
Zaskoczyła nas temperatura, było 15C (60F). Jak na początek stycznia, jest bardzo ciepło. W parku spędziliśmy mało czasu. Nie robiliśmy żadnych hików. Przejechaliśmy tylko przez niego, zatrzymując się co jakiś czas na zrobienie zdjęć. Bardzo nam się Zion podoba, dla Ilonki był to najładniejszy park, do momentu gdy nie zobaczyła Bryce. Mi też się bardzo podoba, nie wiem jaki park jest najładniejszy, każdy z nich jest inny. Dwa lata temu robiliśmy już parę hików w Zion, jak East Rim czy Angel Landing, ale dalej parę czeka, jak Narrows, Subway i wiele innych. Kolejny powód aby znów wrócić w te rejony.
Z Zion do Vegas jedzie się około 2.5 godziny. Nam zeszło trochę dłużej, bo oczywiście musieliśmy umyć naszego Jeepka. Przecież jak by dostali taki brudny samochód to by się załamali i pewnie dopłata by była znaczna.
Dojechaliśmy do Vegas. Jest to bardzo imprezowe miasto, ale po ciszy i spokoju jaki mieliśmy w parkach to miasto po godzinie zaczęło nas męczyć i przytłaczać. Za dużo wszystkiego, a szczególnie ludzi.
Vegas ma najlepszą atrakcję, In'n'out. Najlepsze hamburgery na zachodzie, coś jak Five Guys na wschodzie. Po wspaniałej kolacji, oczywiście animal style, pojechaliśmy wcześniej na lotnisko, żeby w spokoju i przy piwku dokończyć naszego bloga.
Po przejechaniu 4000 km (2400 mil), przejściu wielu kilometrów, odwiedzeniu pięciu parków narodowych, zrobieniu ponad 6000 zdjęć, wielu godzin filmu nasza podróż niestety dobiegła końca w cywilizowanym Las Vegas. Była to niezapomniana podróż, ale czujemy niedosyt i na pewno musimy tam wrócić. Jest to za duży obszar żeby w ciągu dwóch tygodni to wszystko dokładnie zwiedzić. Większość parków jest tak duża, że powinno się na każdy co najmniej tydzień poświęcić.
Za parę minut startujemy i jutro rano obudzimy się miejmy nadzieje wyspani w Nowym Jorku, bo prosto z lotniska udajemy się do pracy.
2015.01.05 Arches National Park, UT (dzień 11)
Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w Moab i ostatni dzień hików. Ponieważ wcześniej nie udało nam się zobaczyćwszystkiego w parku, dziś wróciliśmy znów podziwiać Arch'e i odkrywać kolejne zakamarki tego przepięknego terenu. Normalnie Arches można zwiedzić w jeden dzień ale jak chce się troszkę pospacerować, pozwiedzać tereny niedostępne dla samochodów to zdecydowanie dwa dni to minimum.
Dzień rozpoczęliśmy od dobrze nam już znanego Delicate Arch. Łuk ten widzieliśmy przy świetle księżyca ale nadal chcieliśmy zobaczyć go również przy pięknym słoneczku. Słońce nam dopisało i szybko pokonaliśmy trasę na górę aby zobaczyć to cudo z bliska przy świetle dziennym.
Trasa jak już wiedzieliśmy nie jest trudna. W dzień zdecydowanie łatwiej jest znajdować szlak. Tak więc po ok. 1,5h dotarliśmy pod łuk. Na górze szlak nie jest oznaczony ale można łatwo podejść pod sam łuk. Ludzi co prawda jest dość dużo i każdy chce sobie zrobić zdjecie pod nasłynniejszym łukiem. Na szczęście my byliśmy tam w Poniedziałek i to jeszcze poza sezonem. Nie chcę wiedzieć co się tam dzieje w sezonie.
Z góry wypatrzyliśmy “ogród”. Na dole pod łukiem między skałami znajdują się różnego rodzaju rosliny, krzaki i małe drzewka. Wygląda to jakby powstałtam mały ogród. Oczywiście znaleźliśmy boczną drogę, która tam prowadzi. Trzeba zejść z Archa tak jakby się wracało i po paru minutach odbić w lewo. Po 2-3 krokach widać już kopczyki z kamieni, które wskazują drogę do “tajemniczego ogrodu”.
Porobiliśmy zdjęcia, poskakaliśmy po skałkach, podziwialiśmy widoki....ale czas było wracać do auta bo przed nami jeszcze kilka punktów do zaliczenia. Następny przystanek to Salt Valley Overlook. Skoro cały park jest położony na złożach solnych i to właśnie one odpowiedzialne są za formacje skalne jakie tu występują to nie dziwne, że w parku można znaleźć "dolinę soli".
Tu jednak nie spędziliśmy wiele czasu bo przed nami czekał chyba jeden z lepszych punktów widokowych, Fiery Furnace (ognisty piec) Viewpoint. Jest to bardzo ciekawa formacja skalna przypominająca troszkę Bryce Canyon czy Needles. W przeciwieństwie do swojej nazwy miejsce to wcale nie należy do gorących. Formacja ta swoją nazwę wzięła od koloru jakie skały przybierają późnym popołudniem przy zachodzie słońca. W rzeczywistości rejon ten to labirynt chłodnych, zacienionych kanionów które otaczają mury z piaskowca.
Można tam zrobić hike i wejść między te małe kanioniki. Taki też mieliśmy plan, przespacerować się troszkę między nimi. Niestety jak zajechaliśmy na parking spotkała nas niemiła niespodzianka. Hike można zrobić tylko jak się ma permit. Niestety my o tym nie doczytaliśmy i musieliśmy zrezygnować ze spacerku. No nic, kolejny powód, żeby tu wrócić. Woleliśmy nie ryzykować złamaniem tego zakazu. Po pierwsze grzywna może być nawet $500 (ups...koszty wakacji by poszły w górę) i do 6 miesięcy więzienia (ups....wakacje by się wydłużyły). Ale bardziej baliśmy się, że nie jesteśmy przygotowani i naprawdę możemy się pogubić w tym labiryncie małych kanionów.
W zamian wybraliśmy trzy inne (mniejsze) spacerki do kolejnych łuków. Pierwszy na liście był Sand Dune Arch. Do tego łuku prowadzi bardzo łatwy i krótki szlak, natomiast dość ciekawy. Polecają go dla rodzin z dziećmi ale my też mieliśmy frajdę przechodząc wąskimi wąwozami czy szukając się między wielkimi skałami, które stały po środku.
Kolejny łuk to Skyline Arch. Kiedyś łuk ten był mniejszy ale w 1940 roku odpadła dość duża ilość skał, dwukrotnie zwiększając jego prześwit. Po przejściu 0.6 km można dojść do podnóża łuku i zobaczyć stos kamieni które kiedyś go wypełniały. Niesamowite, że tak dużo kamieni spadło z góry. Niektóre sąbardzo małe a inne mega duże. Na pewno nie chciałabym być pod łukiem jak się zaczyna “kruszyć”. Aktualnie Łuk ma rozpiętość 21.6 m (71 ft.) i wysokość 10.2 m (33.5 ft.).
Ostatnim punktem naszej przygody z Arches był hike przechodzący przez Tapestry i Broken Arch. Można zrobić loop więc fajnie bo nie trzeba wracać tąsamą trasą. Najlepszą częścią tego szlaku jest fakt, że wychodzi on prosto z kempingu Devil's Garden. Pomimo, że kemping jest otwarty to nie spodziewaliśmy się spotkać wielu ludzi ale mile się zaskoczyliśmy bo już parę pozytywnych wariatów rozkładało swoje namioty.
Z tych dwóch łuków bardziej podobał nam się Broken Arch.
Dodatkowo łukowi temu uroku dodaje położenie. Ze wzniesienia na którym on powstał widać piękną panoramę gór La Sal. Na trasie byliśmy sami więc mieliśmy radochę i pstrykaliśmy zdjęcia jak oszalali. Ciekawe kiedy uda nam się znaleźć czas, żeby zrobić jakiś fajny album na picasa.
Na tym kończymy naszą przygodę z kanionami i udajemy się do miasteczka Salina, gdzie mamy ostatni nocleg przed powrotem do NY.
A tu niespodzianka. Jednak nie mogę skończyć bloga na Arches NP. W drodze powrotnej wzieliśmy autostradę nr. 70. Wiedzieliśmy, że wiedzie ona przez góry i przez Manti-La Sal National Forest, ale nie sądziliśmy, że po pierwsze góry będą tak piękne a po drugie, że spotka nas szczęście i zobaczymy najpiękniejszy zachód słońca jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Czuliśmy się jakby piekło było w niebie. Niesamowicie czerwone niebo, aż paliło się. Będąc na wysokości 2250 m (7886 ft) podziwialiśmy jak z każdą sekundą zmieniają się kolory a niebo przybiera barwy o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
I znów muszę coś dopisać do dzisiejszego dnia. Po zameldowaniu się w hotelu, postanowilismy coś przekąsic. W całym miasteczku Salina jest 8 restauracji. Wybralismy bezpieczną opcję jaką wydawał nam się Burger King. I rzeczywiście była bezpieczna. Pod stację benzynową na której znajdował się Burger King podjechały 3 radjowozy policyjne. State Trooper, Higway Patrol i local police. Ponoć jakaś kobieta była zauważona, że coś kradnie. Nie wiemy jak się zakończyło dochodzenie, bo właśnie podali nam ciepłe hamburgery i udaliśmy się do motelu. Widać, że w małych miasteczkach w Utah policja się nudzi. Mamy nadzieję, że już dzisiaj nic nam się nie przytrafi i spokojnie będziemy mogli iść spać.
2015.01.04 Needles w Canyonlands NP, UT (dzień 10)
Canyonlands ciąg dalszy. Wczoraj była jego północna część, Island in the Sky, a dzisiaj południowo wschodnia, Needles. Needles w przeciwięstwie do Island in the Sky ma więcej szlaków na hiki niż dróg. Ma jedną asfaltową, parę ciekawych off road, ale wiekszość to są szlaki. Needles jest zupełnie inne niż Island in the Sky. Tutaj znajdujesz się w środku akcji,jesteś otoczony z każdej strony wysokimi skałami w kształcie igieł (needles), gdzie w Island in the Sky z reguły jesteś na szczycie kanionu i patrzysz w dół. No chyba, że masz fajny samochód i odwagę na zjazd w dół. Ja bym porównał Island in the Sky do grand Canyon, a Needles do Bryce Canyon czy Arches.
Needles ma też kolejną wielką zaletę, jest z dala od wszystkiego. Z Moab, które jest najbliższym miasteczkiem jechaliśmy ponad 130 kilometrów (80 mil). Nie licząć malutkiego Monticello, które i tak jest oddalone o 90 kilometrów (55 mil) od parku. Dla chcących spędzić więcej dni w parku a nie dojeżdżać codziennie jest parę kampingów. Zaleta polega na tym, że nie ma tam ludzi, jest cisza i spokój. Jechaliśmy 1.5 godziny. Oczywiście ostatnie 5 kilometrów (3 mile), było po fajnym off-road, ale już na szczęście bez przepaści.
Naszym planem było dotarcie do Druid Arch, 18 kilometrów RT (11 mil). Hike ten jest jednym z ciekawszych, jednodniowych hików w tym parku. Rozpocząć go można z paru miejsc. Najbardziej popularne jest z parkingu Elephant Hill, z którego myśmy startowali. Był piękny, zimowy poranek. Słoneczko świeciło na niebieskim, bezchmurnym niebie, temperatura była -5C (22F), delikatna warstwa zmrożonego śniegu leżała na ziemi. Idealny, zimowy hike.
Na początku trasa szła w kierunku południowym, ostro do góry, raczki się bardzo przydawały. Po 10 minutach wyszliśmy na pustynny płaskowyż, który był przecinany ciekawymi formacjami z czerwonych skał. Po około 2,5 km (1.5 mili), trasa skręca na zachód i weszliśmy w pierwsze, niesamowite formacje skalne. Wspaniałe needles. Oczywiście nasze tempo tutaj spadło prawie do zera, no bo jak można przejść koło takich skał i nie zrobić dziesiątek zdjęć, albo wielu minut filmu.
Następnie trasa idzie ostro w dół, przechodzi bardzo wąskim “korytarzem” pomiędzy dwoma wielkimi skałami i schodzi do wyschniętego Elephant Canyon. Tutaj jest kolejne rozgałęzienie, my skręcamy w lewo i idziemy na południe. Tym kanionem idzie się juz prawie do samego końca. W zimie się łatwo idzie bo nie ma wody i można iść korytem wyschniętej rzeki po piasku ze śniegiem oraz małych skałach. Natomiast w innych porach roku jak są opady to niestety trzeba się wspinać po skałach.
Idzie się trochę ciężko, zapadając się głęboko w śnieg z piaskiem Dodatkowo nasze temp było zmniejszane przez podziwianie wspaniałych Needles (Igieł), które wznoszą się kilkaset metrów nad kanion. Pomimo tego nasza średnia była 2.56 km/h (1.6 mil/h). Kanionem idzie się około 1,5h i dochodzi się do pierwszyh trudniejszych odcinków. Kanion stawał się coraz to węższy i mimo zimowej pory roku, na dole znajdowała się duża ilość zamarzniętej wody. Jednak grubość lodu nie była wystarczająca aby utrzymać nasz ciężar więc dalszy hike dnem kanionu był nie możliwy. Były także paru metrowe bloki skalne, które w lecie są wodospadami.
Dalszy hike musiał niestety odbywać się po skalistych zboczach kanionu. Ostatnie 0.6 km (0.4 mili) zaczęły się utrudnienia. Na dzień dobry musieliśmy się wspinać po oblodzonej rynnie skalnej, która była dosyć stroma (ok. 5m/15ft wysokości). Powrót był już łatwiejszy bo można zawsze zjechać na tyłku jak na saneczkach. Następną niespodzianką była pionowa drabinka i poręcz która ułatwiała utrzymanie się na oblodzonych skałach. Ale najciekawszy fragment to jest ostatnie 200m (500ft) gdzie musieliśmy włączyć napęd na 4 koła (ręce) i wspiąć się po skałach i głazach ostro do góry.
Wreszcie naszym oczom ukazał się długo oczekiwany Druid Arch. Łuk ten swoim wyglądem przypomina formacje Stonhage, którą podobno zbudowali Druidzi. I stąd się wzięła nazwa tego łuku.
W zimie dzień jest krótszy więc po krótkiej przerwie musieliśmy niestety wracać. Szlak powrotny idzie tą samą trasą ale nadal robiliśmy częste przystanki na zdjęcia...bo przecież przy zachodzącym słońcu to wszystko wygląda inaczej.
Do auta udało nam się zajść jeszcze za widoku więc pojechaliśmy na sam koniec drogi numer 211 podziwiać zachód słońca. Niebo przybrało przepiękne kolory, granatu, pomarańczu i czerwieni.
Przed nami było 130 km (80 mil) drogi powrotnej i pomimo, że nie było innych samochodów to droga była “zatłoczona” przez lokalnych mieszkanców preri. Spotkaliśmy zajączki, które przebiegały nam pod kołami (na szczęście nic nie przejechaliśmy), sarny stały na środku i patrzyły się na nas z miną “co ty tutaj robisz”, a sowy używały naszych świateł do łapania myszek i latały nam przed przednią szybą, nie mówiąc już o niewidzialnych krowach czyli czarnych krowach spacerujących po nocy, które są prawie nie widoczne.
Podsumowanie dzisiejszego dnia 17 km (10.8 mil) i różnica wzniesień 400 m (1300 ft).
2015.01.03 Canyonlands, Island in the Sky, UT (dzień 9)
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w Canyonlands, który jest największym parkiem w Utah. Dokładnie to byliśmy w jego północnej części zwanej Island in the Sky. Jest to najwyżej położona część parku, średnia wysokość to 1850 metrów (6100 ft). Jest też najbardziej dostępna ze wszystkich trzech części tego parku. Znajduje się blisko Moab i Parku Arches. Ma także dobrze rozbudowaną ilość dróg asfaltowych jak i tych off road. Ze względu na położenie i dostępność jest najbardziej odwiedzaną częścią.
My postanowiliśmy, że będziemy tą część w większości zwiedzać samochodem i może zrobimy parę małych spacerów do ciekawszych punktów widokowych. Do parku można wjechać na dwa sposoby. Droga asfaltową 313, albo off-road. Pierwsza opcja wydawała nam się nudna, więc wybraliśmy druga, ciekawszą wersję. Nie mamy jakiś super samochodów na tego typu zabawy, więc też nie będziemy się pchać w jakieś super trudne i techniczne trasy. Nie mamy też byle jakich samochodów, Jeep Cherokee też chyba po górkach potrafi jeździć, nie?
Jadąc z Moab na północ mijamy rzekę Colorado i za milę skręcamy w lewo w drogę 279. Początkowo droga asfaltowa idzie malowniczo kanionem rzeki Colorado. Po drodze można oglądać malowidła Indian na skałach jak i wspaniały kanion. Zdziwiło nas, że rzeka jest oblodzona i płyną nią kry lodowe, myśleliśmy, że jest na tyle ciepło w kanionach, że na rzece Colorado nigdy się nie zrobi lód. Widać jak podróże kształcą.
Po 15 milach dojechaliśmy do jakiejś fabryki, a także do dużych zbiorników potażu.
W tym momencie asfalt się skończył, zaczęła się ciekawsza część dogi. Na początku droga wiodła delikatnie do góry i nie było większych problemów z jej pokonywaniem. Było trochę śniegu, kamieni jak i małych progów skalnych, ale na szczęście nasz Jeepek miał wystarczający prześwit pod podwoziem i sobie z tym spokojnie radził. Droga wiedzie malowniczym kanionem, robiliśmy więc wiele przystanków aby podziwiać te piękne widoki, robić zdjęcia i nagrywać ciekawe odcinki drogi.
Jednak widzieliśmy gdzie mamy wyjechać, brzeg kanionu był prawie 600 metrów (2000 ft) nad nami, więc pewnie za chwilę się zacznie ostra jazda do góry. Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do White Rim Rd. Jest to przepiękna droga, ma długość ponad 160 kilometrów (100 mil) i cały czas idzie dnem kanionu. Niestety jest bardzo trudna, więc nasze samochody raczej by tam nie dały rady. Jedzie się nią 2-3 dni i śpi się po drodze na kempingach. Jak widzieliśmy jakimi terenami ona idzie to już robię w głowie wstępne plany na powrót tutaj i wypożyczenie jakiejś lepszej zabawki, jak np. Jeep Wrangler Rubicon i zapuszczenie się głęboko w te cudowne kaniony.
Na tym skrzyżowaniu niestety rozczarowanie. Dalsza część drogi jest zamknięta. Jak się później okazało, było za dużo śniegu na drodze i pewnie była niebezpieczna. Szkoda, bo teraz się musimy wracać jakąś godzinę na dół.
Po zjechaniu na dół znaleźliśmy kolejną ciekawą drogę, Long Canyon Rd. Też wyjeżdża na szczyt kanionu, czyli 600 metrów (2000 ft) do góry. Ma tylko 12 km (7 mil) długości. Część osób z naszej grupy chciało nią jechać, a część już miała dobrze ciśnienie podniesione po pierwszej drodze i wolała jechać na około asfaltem. Zrobiliśmy głosowanie i wygrała trudna off-road droga.
Na początku było super. Mało śniegu, przepiękne czerwone skały oświetlone coraz to mocniejszym słońcem. Droga wiodła delikatnie pod górę, czasami przejeżdżając wyschnięte koryta górskich strumyków jak i wielkie garby usypane z ziemi. Na ostrych zakrętach czy technicznych odcinkach skalnych trzeba było szczególnie uważać, żeby nie wpaść kołami w dziury.
Im wyżej się wyjeżdżało, tym widoki były coraz to piękniejsze. Long Canyon jest bardzo pięknym, wąskim kanionem, a uroku jeszcze dodaje właśnie ta kręta, droga zawiła jak wąż.
Niestety warunki na drodze stawały się też ciekawsze. Śniegu zaczęło przybywać, wertepy stawały się coraz to większe, serpentyny coraz to częstsze, no i oczywiście kąt nachylenia drogi robił się większy. Na wysokości około 1600 metrów (5200 ft), zrobiliśmy sobie mały przystanek. Temperatura na zewnątrz była około -4C (25F), ale wiatraki chłodzące silnik chodziły już na wysokich obrotach i kierowcy jechali prawie w podkoszulkach, widać, że adrenalina rozgrzewała. Na tym przystanku też podjęliśmy decyzje, co robić dalej. No jak już tak wysoko wyjechaliśmy to szkoda teraz wracać, i też zjeżdżać na dół stromą drogą po śniegu, gdzie z jednej strony są skały a z drugiej przepaść, jest bardzo niebezpiecznie. Jedziemy dalej.......
Gdzieś na wysokości 1700 metrów (5500 ft) droga stała się nieprzejezdna. Potężne, oblodzone skały, dużo śniegu z piaskiem i coraz to większe nachylenie skutecznie zablokowało nasze Jeepy.
Podjęliśmy parę prób przejazdu tego odcinka, ale niestety wszystkie się nie powiodły.
Drugi samochód stał 100 metrów (300 ft) niżej dla bezpieczeństwa i czekał. Próbowałem jeszcze parę razy to przejechać, ale się nie udało. W tym samym czasie Grześ z drugiego samochodu poszedł dalej do przodu na nogach w celu obczajenia drogi. Wrócił i powiedział: „nie ma sensu tego odcinka pokonywać, dalej jest jeszcze gorzej i bardzo wąsko...”
OK, zawracamy, ale jak? Tyłem się nie da, musimy zawrócić. Zawracanie trwało chwilę, ale przy pomocy bocznych kamer (czytaj, wielu par oczów) udało się na tej wąskiej, górskiej drodze zawrócić.
Zjazd na dół był „troszkę” trudniejszy niż wyjazd na górę. Do tego stopnia, że wszyscy poza kierowcami i Ilonką wysiedli z samochodów. Jak się rozbijemy to ktoś musi wezwać pomoc. Oczywiście byli uzbrojeni w worki z piaskiem, który wcześniej nazbierali i w razie niekontrolowanego poślizgu mieli szybko sypać pod koła. Jechało się z prędkością wolniejszą niż człowiek idzie. Na szczęście nic się nie stało i zamiast sypać piasek ekipa robiła zdjęcia i nagrywała film. Po około 45 minutach udało nam się zjechać na sam dół, zaparkować bezpiecznie w wyschniętym korycie rzeki i opłukać nasze gardła zimnym piweczkiem. Ufffff........ wreszcie na dole.....!!!
Widać, że nie było to aż takie straszne, bo na dole już planowaliśmy powrót w te rejony. Oczywiście innymi samochodami. Jeep jest na to dobry, ale nie ten model. Cherokee jak i większość tego typu samochodów terenowych poradzi sobie z dziurami w drogach wielkich miast, ale nie na prawdziwym off-road. Wrangler, to już inna bajka. Stały napęd na cztery koła, blokada mechanizmów różnicowych z przodu i z tyłu, duże opony do jazdy po bezdrożach, extra zbiornik na paliwo i wiele innych „udogodnień” do pokonywania ciężkich, ciekawych tras. Można mu też odpinać wszystkie drzwi, ściągać dach i składać przednią szybę. Idealny na parę dni w kaniony pod namioty. Mam numery telefonów do wypożyczalni takich zabawek w Moab. Ktoś potrzebuje?
Dobra, wystarczy o Jeepkach....... Niestety nie zostało nam już wiele opcji jak tylko wjechać do parku nudną drogą asfaltową. 13 mil na północny-zachód od Moab jest droga 313, która prowadzi do Island in the Sky. Po kilkunastu milach drogi się rozdzielają. Jadąc dalej prosto droga zmienia nazwę w Grand View Point Rd i prowadzi prosto do parku, natomiast 313 skręca w lewo i prowadzi do innego parku, Dead Horse Point State Park. Droga kończy się parkingiem, który znajduje się 600 metrów (2000 ft) nad kanionem przez który płynie rzeka Colorado. Przepiękne widoki w trzy strony. Legenda głosi, że to miejsce dostało swoją nazwę od Indian, którzy kiedyś zaganiali tam dzikie konie na sam koniec przez wąską 30 metrowe zwężenie drogi, następnie zagradzali to gałęziami i konie nie miały już powrotu. Następnie wybierali sobie konie dla siebie, a resztę puszczali wolno. Pewnego razu zapomnieli pościągać ogrodzenia, albo konie nie znalazły wyjścia i wszystkie zdechły z pragnienia patrząc na rzekę Colorado, która była 600 metrów (2000 ft) w dole.
Po krótkim spacerku po krawędzi kanionu wsiedliśmy w samochody i w końcu dojechaliśmy do Canyonlands. Dojazd tutaj trwał ponad siedem godzin. Tak, to jest jak się chce jechać na skróty ciekawymi drogami. Była już 3 po południu, więc nie zostało nam wiele czasu, postanowiliśmy tylko odwiedzić parę punktów widokowych. Pierwszy oczywiście musiał być Shafer Canyon Overlook, gdzie można było z góry oglądać całą naszą drogę, którą mieliśmy jechać jak by nie była zamknięta.
Wyglądała ostro, dobrze, że była zamknięta..... Następnie podjechalismy do Green River Overlook, gdzie z góry można oglądać Green River. Drugą rzekę co do wielkości, która przepływa przez Canyonlands. Mieliśmy pecha i była dokładnie pod słońce, więc nie mogliśmy stwierdzic czy jest zielona.
Grand View Point Rd kończy się parkingiem z którego można oglądać dwa potężne kaniony. Jeden na rzece Colorado, a drugi na Green. Oba znajdują się 600 metrów (2000 ft) poniżej. Nie są może aż tak głębokie jak Grand Canyon w Arizonie, który jest od dwóch do trzech razy głębszy, w zależności od miejsca. One są bardzo rozłożyste, gdziekolwiek się popatrzysz to widzisz kanion, aż po horyzont.
Jednak najlepszy zachód słońca nie znajduje się na końcu drogi. Trzeba się wrócić parę mil do Mesa Arch. 15 minut łatwego spacerku z parkingu. Łuk znajduję się na krawędzi kanionu, dzięki czemu przez niego widać malownicze czerwone skały kanionu na rzece Colorado w promieniach zachodzącego słońca. Można było sobie usiąść, patrzeć jak słońce coraz to słabiej oświetla czerwone skały kanionu i w końcu odetchnąć.
2015.01.02 Arches Park Narodowy, UT (dzień 8)
Jeden z piękniejszych parków narodowych w Stanach. Swoją nazwę wziął od ilości łuków skalnych (Arche), które się tam znajdują. Łuki skalne można znaleźć w wielu miejscach ale w tym parku jest ich najwięcej w stosunku do powierzchni ziemi. W parku można znaleźć ponad 2tys łuków. Część z nich widoczna jest z drogi która prowadzi przez park, do niektórych trzeba się troszkę przespacerować a do innych czasem jest trudno dojść lub wymaga bardziej zaawansowanego hiku.
Park leży na złożach soli które są odpowiedzialne za formacje skalne jakie występują tam. Złoża soli na tym terenie (Colorado Plateau) powstały 300 mln. lat temu kiedy to morze pokrywało ten obszar aż w końcu wyparowało zostawiając po sobie sól. Mechanizm powstawania łuków skalnych jest bardzo złożony. W wyniku procesów erozji i wietrzenia powstają szczeliny w skałach tworząc mury skalne. Następnie wiatr, mróz, lód i woda powodują odpadanie części piaskowca i tworzą się dziury, łuki, okna i inne formacje skalne. Aby formacja skalna dostała nazwę Łuk (Arch) musi mieć co najmniej 90 cm (3 ft.) długości i oczywiście wyglądem przypominać łuk.
Park zwiedzać można na trzy sposoby, jeżdżąc samochodem, spacerując po wyznaczonych trasach albo robić backpacking, spać na kempingach i odkrywać park na własną rękę. My połączyliśmy samochód z nogami i zwiedziliśmy miejsca ogólnie dostępne dla ludzi.
Przez park prowadzi droga na której jest parę punktów widokowych i zjazdów w bok. Jak to bywa w parkach narodowych wszystko jest dobrze oznakowane więc nie ma problemu ze znalezieniem drogi.
Pierwszy nasz punkt to panorama na góry La Sal. Jest to pasmo górskie ciągnące się na granicy Utah i Colorado. Najwyższy szczyt Mount Peale sięga 3877 m (12,721 ft.).
Następnie pojawiła się formacja skalna zwana Courthouse (Sąd). Zaraz na przeciwko “Sądu” jest miejsce w którym kiedyś był Arch ale się zawalił. Natomiast już obok tworzy się nowy “Baby Arch”. Niesamowite, że łuki skalne tak jak inne organizmy żywe mają swój cykl. Tworzą się (rodzą), żyją a na koniec są już tak słabe, że ulegają zniszczeniu. Natomiast nadal tworzą się nowe. Pewnie za parę tysięcy lat ten park będzie wyglądał całkiem inaczej ale jedno jest pewne...nadal będzie dużo Arches.
Petrfied Dunes to kolejny nasz przystanek. Wydmy te kiedyś były normalnymi wydmami piaskowymi ale skamieniały i teraz są po prostu zwykłymi skałami. Kiedyś były to zwykłe piaskowe wydmy. Było to około 200 mln. lat temu. Czas i warunki atmosferyczne “zacementowały” piaskowe wydmy I stworzyły skały w kształcie wydm. Ciekawe czy można tam znaleźć jakieś ślady dinozaurów.
Kolejna formacja skalna bardzo nas “zdziwiła”. Byliśmy w szoku jak na czubku kolumny może utrzymać się potężny głaz skalny. Formacja ta nazywa się “Balanced Rock”. Podstawa tej formacji skalnej ma 39 m (128 ft.) a wraz z balansującą skałą na szczycie wzrasta o kolejne 16.75 m. (55 ft.).
Następnie droga odbija w prawo i prowadzi do rejonu zwanego The Windows Section. Podobno jest to najpiękniejsza część parku i rzeczywiście bardzo nam się podobała. Swoją nazwę wzięła od formacji skalnej “North and South Window” (Północne i Południowe Okno).
W rejonie tym znajduje się również Turret Arch. Z parkingu można obejść na około oba Okna i przejść do Turret Arch a następnie wrócić troszkę inną trasą z powrotem na parking.
Troszkę dalej z tego samego parkingu jest szlak na Double Arch. Są to dwa łuki, które mają wspólny koniec. Jest to trzeci co do wielkości Łuk skalny w tym parku. Jego większe sklepienie ma wymiar 44x34 metrów (144x112 ft.) a mniejsze 20x26 m. (67x86 ft.).
Następny przystanek to Delicate Arch. Byliśmy na nim już wczoraj ale w nocy. Dziś chcieliśmy go zobaczyć z punktu widokowego. Mieliśmy plan również iść na górę i powtórzyć hike z wczoraj. Niestety z hiku musieliśmy zrezygnować bo nadal w planie mieliśmy hike w Devil's Garden. Tak więc podjechaliśmy na Delicate Arch Upper View Point. Z dołu jednak Łuk ten nie wygląda tak fajnie jak z góry. Można podejść trochę dalej po skałach pomimo, że trasa się kończy ale nadal Arch jest dość daleko.
Do Delicate Arch można dojść trasą 4.8 km (3 mi), którą to zrobiliśmy dzień wcześniej. Jak już wspominałam dziś musieliśmy wybrać czy chcemy iść na Delicate Arch czy to Devil's Garden. Wybraliśmy diabełka ale i tak podjechaliśmy na parking Wolfe Ranch skąd zaczyna się hike na Delicate Arch i podeszliśmy kawałek, żeby zobaczyć Petroglyphs, rysunki Indian. Idąc na Delicate Arch warto zboczyć troszkę z trasy i zobaczyć te rysunki.
W końcu przyszedł czas na Devil's Garden hike. Jest to ok. 12 km (7 milowy) spacerek, który na początku prowadzi wydeptaną trasą. Ładnie utrzymywana trasa prowadzi do Landscape Arch. Po drodze można jeszcze zejść do Pine Tree Arch i Tunnel Arch. Warto zboczyć z drogi bo trasa nie jest trudna a łuki są dość ciekawe.
Następnie kontynuowaliśmy spacerek do Landscape Arch. Jest to największy łuk w tym parku. Jest on dość cienki i delikatny. Do 1991 roku można było podchodzić pod sam łuk. Niestety w tym właśnie roku łuk pękł i część jego się zawaliła. Jest wiele teorii dlaczego skały popękały. Jedna z teorii mówi, że wcześniej padało przez wiele dni, piaskowiec z którego zbudowany jest łuk nasiąkł i stał się bardzo ciężki a dodatkowo niskie temperatury sprawiały, że woda zamieniała się w lód i pomału rozsadzała skały. Na szczęście nikt nie zginął w tym wypadku ale spadło wówczas 180 ton kamieni.
Od tego momentu trasa zaczyna być trudniejsza. Jak jej sama nazwa mówi, trasa jest prymitywna “Primitive Trail”. Jest to loop i można obejść na około dochodząc do takich miejsc jak Double O Arch, Private Arch, Navajo Arch i Partition Arch.
Pierwsze 6.4 km (ok. 4 mile) trasa prowadzi bardzo widokowym szlakiem. Na początku było ostrzeżenie, że trasa jest dość trudna ale nie do końca rozumieliśmy co mają na myśli, gdyż trasa zaczęła się dość łatwo omijając większe kaniony, skały itp. Potem zaczęła się zabawa. Do przejścia mieliśmy parę murów skalnych. My je nazwaliśmy U-boot'ami bo swoim wyglądem przypominają łodzie podwodne.
Skały nie były śliskie ale gdzieniegdzie zalegał śnieg lub lód co zmniejszało przyczepność. Na szczęście przy pomocy Grzesia który pomógł przejść wszystkim najtrudniejszy odcinek udało nam się wyspiąć na górę.
Mieliśmy nadzieję, że to już koniec i nie będzie więcej niespodzianek. Parę jednak było ale już mniejszych i z pomagając sobie nawzajem pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Takim sposobem doszliśmy do kolejnego łuku – Private Arch. Łuk ten naprawdę jest „private” bo znajduje się na końcu U-boota i otoczony jest małym ogrodem. Byliśmy tam sami i mogliśmy sobie spokojnie porobić zdjęcia.
Jednak czas nas gonił a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Po paru minutach doszliśmy do rozgałęzienia tras. Jedna z tras prowadzi dalej do parkingu natomiast druga zbacza do „Dark Angel”. Oczywiście my zboczyliśmy. Tym razem nie był to łuk skalny a formacja (bardziej kolumna) skalna z piaskowca (wys. 46 m / 150 ft.), która komuś przypominała Czarnego Anioła. No może można się tam doszukać Anioła.
Po krótkiej przerwie na regenerację sił wróciliśmy znów na szlak. Przy rozgałęzieniu szlaków znajduje się Double O Arch, którego górna część jest lepiej widoczna z trasy do Dark Angel. Natomiast, żeby zobaczyć dwa „O” musieliśmy wrócić na trasę. W mniejszym (dolnym) „O” można sobie pochodzić i porobić zdjęcia. Na górne „O” teoretycznie też można wyjść ale jest już trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
Pomału zaczynało się robić późno a myśmy mieli do pokonania jeszcze troszkę kilometrów. Tak więc nie tracąc czasu wróciliśmy na szlak powrotny do samochodu. Ponieważ cała trasa to loop więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. I dobrze, że nie traciliśmy czasu i gorszą część pokonaliśmy na szczęście za dnia.
Po drodze było jeszcze parę niespodzianek jak przechodzenie murów skalnych na które chłopaki wyciągali dziewczyny za ręce, stromych zejść po skałach w dół itp. Dodatkowo miejscami cięzko było znaleźć szlak. To mnie troszkę zaskoczyło bo jest to trasa wyznaczona przez Park Narodowy a znając ostrożność Amerykanów spodziewałam się lepszego oznaczenia trasy.
Równo z zachodem słońca doszliśmy z powrotem pod Landscape Arch. Stąd już znaliśmy drogę i nie obawialiśmy się iść po ciemnku. Była prawie pełnia księżyca więc nie musieliśmy nawet zakładać czołówek. Miejscami tylko nie widzieliśmy lodu. Dziewczyny szły w raczkach więc nie miały problemu ale chłopaki, twardziele szli bez i oczywiście łapali zające po drodze.
Po 5h hiku, 13.20 km (8.20 mile) i 488 m (1600 ft) zmiany wysokości znów wróciliśmy do samochodu. To był fajny hike, miejscami straszny, z przepięknymi widokami i na pewno warty zaliczenia.
2015.01.01 Moab i Arches Park Narodowy, UT (dzień 7)
Jak to bywa po Sylwestrze, dłuższy sen jest zawsze wskazany. Dziś mieliśmy komfort spania do godziny 9 rano. Po szybkim śniadaniu i spakowaniu się, wyruszyliśmy w długą drogę 440 km (275 mil) do miasteczka Moab. Jest to miasteczko we wschodnim Utah, które jednocześnie jest główną bazą wypadową na tak sławne parki jak Arches czy Canyonlands. Taki też mamy plan.
Droga nie należała do najłatwiejszych ze względu na nieprzestające opady śniegu. Dopiero po przekroczeniu granicy z Utah drogi były czarne, lepiej odśnieżone.
Nasza droga wiodła przez malownicze tereny północnej Arizony, gdzie znajduje się parę rezerwatów Indian ze szczepów Navajo i Apache. Po miasteczkach a także domach w jakich Indianie mieszkają widać, że im się nie przelewa we współczesnym świecie. Ale widocznie taki sposób życia im odpowiada i pewnie są szczęśliwsi od wielu ludzi z dużych miast. Po drodze widzieliśmy też wiele koni, prawdopodobnie mustangów. Musimy to sprawdzić z jakimś Indianinem.
Aktualnie jesteśmy 83 km (50 mil) od Moab i nadal czekamy na czyste, gwiaździste niebo bo na wieczór planujemy nocny hike do najładniejszego Archa (łuku) w parku zwanego Delicate Arch. Najlepiej oczywiście oglądać go przy świetle księżyca i gwiazd. Miejmy nadzieję, że chmurki za parę kilometrów znikną z nieba.
Punktualnie o 4 po południu zajechaliśmy pod nasz hotel Holliday Inn w Moab. Ku naszemu zadowoleniu, niebo nad Moab stało się niebieskie i zobaczyliśmy słońce. Nie tracąc wiele czasu, szybko zameldowaliśmy się w hotelu i pojechaliśmy do Arch National Park na nocny hike. Wybraliśmy hike na jedną z najładniejszych Archy w parku, Delicate Arch. Po pół godziny dojechaliśmy na parking skąd zaczynała się trasa. Słońce znikło z nieba, ale w zamian za to pojawił się księżyc, który już jest prawie w pełni i idealnie oświetlał nam drogę. Ma to swoje plusy, jasne światło księżyca tak dobrze oświetla ziemię, że nie potrzebowaliśmy czołówek, natomiast niestety na jasnym niebie nie widać wielu gwiazd, a zwłaszcza słynnej drogi mlecznej.
Szlak jest dość dobrze oznaczony i nawet czasem można spotkać lodowe łuki, które jak kamienne kopczyki wskazuje drogę. Trasa ma długość 2.5km (1.5 mili) w każdą stronę i wznosi się do góry o 145 metrów (480 feet). Było trochę zimno (na dole było -8C (17F)), więc szliśmy na górę dosyć szybko i w ciągu niecałej godzinki naszym oczom ukazał się przepiękny łuk. Delicate Arch ma 20 metrów wysokości (65 feet), jest symbolem tego parku, znajduje się na rejestracji samochodów w Utah, a także olimpijczyk z pochodnią przebiegał pod nią biegnąc do Salt Lake City na Olimpiadę w 2002.
Po drodze spotkaliśmy parę osób, ale pod łukiem byliśmy sami. Łuk jest piękny, delikatny, wspaniale wznosi się ponad dolinę. Niestety pod sam łuk nie podeszliśmy. Dzieliła nas kilkudziesięciu metrowa przepaść. W ciągu dnia pewnie można podejść bliżej, ale w nocy mało co widać, a jeden źle postawiony krok, może stać się ostatnim krokiem. Porobiliśmy parę zdjęć, próbowaliśmy bawić się ustawieniami w aparatach, ale żeby łuk dobrze wyszedł, musi być naświetlany wiele minut i oczywiście musi być wiele prób. Przy temperaturze bliskiej 0F (-kilkanaście C) i dość mocnym wiaterku szybko nam się to znudziło i wróciliśmy na dól. W ciągu najbliższych dni będziemy w tym parku parę razy, więc na pewno odwiedzimy ten słynny łuk i postaramy się go lepiej sfotografować.
Jest pierwszy Styczeń, więc jest początek roku, na ten rok postanowiliśmy sumować nasze hiki. Zobaczymy jak daleko i jak wysoko zajdziemy za rok. Oczywiście mamy nadzieję, że każdy rok będzie lepszy, albo przynajmniej porównywalny do poprzedniego. Nie będziemy uwzględniać spacerów po miastach, plażach, miejskich parkach....... ani też małych górskich wędrówek. Po roku sprawdzimy i się porównamy do innych, którzy często publikują swoje osiągi na internecie, albo w mądrych czasopismach, jak Backpacker.
Byl to nasz pierwszy hike w tym roku: długość 5.3 km (3.3 mile) i różnica wzniesień 215 metrów (700 feet).
2014.12.31 Buckskin Gulch Canyon, AZ (dzień 6)
“May your trails be crooked, winding, lonesome, dangerous, leading to the most amazing view. May your mountains rise into and above the clouds.
Edward Abbey”
Taki cytat jest przy szlaku Buckskin Gulch Canyon. Początek trasy zaczyna się już z dobrze znanego nam parkingu przy Wire Pass. Sam kanion znajduje się w Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness, gdzie znajdują się też Coyote Buttes South i North. Buckskin Gulch Canyon jest najdłuższym i najgłębszym kanionem szczelinowym w Stanach i prawdopodobnie jest najdłuższym na świecie. Czytaliśmy dużo o tym kanionie i wiedzieliśmy, że szlak może nie być łatwy. Długość kanionu wynosi 21km (13 mil), można go jeszcze połączyć z Paria Canyon i wtedy to już jest parodniowa wyprawa. Nie można z niego nigdzie wyjść, więc namioty się rozbija na dole. Nasze ambicje sięgały dojścia do połowy gdzie znajduje się kemping i można tam spędzić noc. Oczywiście my nie wzięliśmy ze sobą namiotów, więc planowaliśmy tam tylko uzupełnić kalorie i zawrócić.
Jak zwykle wczesna pobudka i prosto na parking Wire Pass. Ostatni dzień roku 2014 nie rozpieszczał nas jednak i przywitał nas dużymi opadami śniegu. My się nie poddaliśmy i stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy. W końcu zawsze warto próbować. W ten sam dzień druga część naszej wycieczki miała uderzyć na Wave. Szkoda, że nie mają takiej pogody jak my mieliśmy 3 dni temu. Pomimo, że oba szlaki startują z tego samego parkingu oni nie zdecydowali się pojechać z nami tylko dojechać do nas godzinę później. Jadąc drogą House Rock Valley Rd w kierunku parkingu spotkaliśmy dwa auta. Ale oba jechały jeszcze dalej w kierunku południowym. Odważni. Tak więc byliśmy pierwsi na parkingu i nie spodziewaliśmy się wiele więcej aut.
Początkowy odcinek trasy był bardzo przyjemny. Szeroka droga, bez większych wzniesień. Śnieżek pruszył ale nawet nie było zimno. Szybko doszliśmy do wejścia do kanionu. Bardzo fajny wąziutki kanionik. W samym kanionie już tak mocno nie padał śnieg chociaż od czasu do czasu wiatr zwiewał śnieg z wyższych partii skał. To uczucie było najlepsze. Czułam się jakbym stała w śnieżnej kuli.
Zapowiadał się bardzo przyjemny spacerek i ne przejmowaliśmy się już sypiącym śniegiem. Niestety po paru metrach napotkała nas pierwsza przeszkoda. W kanionie był spadek na 3 metry. Ponieważ kanion ten jak i większość miejsc w Paria Canyon-Vermilion Cliffs Wilderness nie ma wyznaczonej trasy to i nie ma drabinek ani innych udogodnień. Teoretycznie była tam skała i jakiś pień drzewa i może by się coś wymyśliło z zejściem ale z wyjściem już mogłoby być gorzej. Dlatego niestety ze smutkiem na ustach podjęliśmy decyzję o powrocie. Nie byliśmy na tyle odważni, zeby w pierwszej kolejności zrzucić na dół plecak z kluczykami od auta a potem, musielibyśmy już coś wymyślić.
Śliskie skały, przybywający śnieg jak i perspektywa krótkiego dnia (słońce zachodzi już o 17 godzinie) zmusiła nas do poddania się. Mieli rację Buckskin Gulch Canyon ma w sobie wiele niespodzianek. Tych pięknych i tych trudnych.
Podobno co się robi w sylwestra robi się cały następny rok. Mam nadzieję, że to nie jest prawda i jednak w 2015 roku będziemy zdobywać szczyty, przechodzić kaniony i zwiększać nasz przebieg (km i wzniesienie).
Po dojściu z powrotem na parking niestety nie zobaczyliśmy auta naszych znajomych. Jakby tam stało to pewnie uderzylibyśmy na Wave pomóc im znaleźć szlak ale wygląda, że przestraszyła ich pogoda. Zdziwiliśmy się troszkę bo widoczność się polepszała. Na parkingu spotkaliśmy kilka ludzi którzy wygrali permity i mimo pogody szli zobaczyć to cudo natury. Najbardziej (pozytywnie) zaskoczyła nas rodzinka z dwójką dzieci gdzie młodsze może miało 5 lat a drugie było nie wiele starsze.
Przygód na House Rock Valley Rd. ciąg dalszy. Jak to się Darek śmiał, o tej drodze można napisać książkę. Za pierwszym razem spotkaliśmy Panią co po ciemku szukała syna który gdzieś poszedł na hike, za drugim razem były „blondynki” które pytały się czy tam jest coś ciekawego. Tym razem zobaczyliśmy samochód w rowie. Nie był to przyjemny widok ale na szczęście nie widać było żadnych uszkodzeń samochodu ani ludzi w okolicy. Pewnie już pojechali po pomoc. Tak więc co przejazd to jakieś przygody.
Zbliżając się do Page zrozumieliśmy dlaczego nasi przyjaciele się wyofali z wizyty w Wave. W Page pogoda była dużo gorsza, widoczność zerowa a na drogach wszystkie samochody ślizgały się jak na lodowisku.
Zapowiada się ciekawy Sylwester....
Pare godzin później przyszedł czas na Sylwestrową imprezkę. Ja uwielbiam spędzać sylwestra w górach, na świerzym powietrzu, pod gwiazdami w niestandardowych miejscach. W góry nie bardzo mieliśmy gdzie iść. Wszystko było dość daleko, więc zdecydowaliśmy się na Podkowę (Horseshoe Bend). Na gwiaździste niebo i pełnię księżyca też nie bardzo mogłam liczyć. Pogoda pokrzyżowała nam troszkę plany. Na szczęście towarzystwo dopisało i szybko wszystkie niedoskonałości przestały mieć znaczenie. Nawet udało nam się znaleźć otwartą restaurację Strombolli's i mogliśmy zakończyć stary rok pysznym włoskim posiłkiem.
Z tą restauracją to było tak....najpierw znaleźliśmy jedną która miała bardzo dobre opinie na Tripadvisor, menu też było bardzo dobre – steak i inne mięsko....wszystko brzmiało apetycznie. Niestety jak do nich zadzwoniłam to się okazało, że są zamknięci na sezon....otwierają dopiero w Marcu. Szkoda bo już mieliśmy ochotę na jakąś lokalną krówkę wypasioną na lokalnej prerii.
Drugim wyborem było Strombolli's Do nich też przedzwoniłam, pytam się do której są dziś otwarci a oni, że w sumie to nie wiedzą. Zamkną jak nie będzie ludzi....no to szybko się zebraliśmy i w pogoni za jedzonkiem pojechaliśmy do „centrum” miasta.
W trosce o kierowców zdecydowaliśmy się zmienić plany i zamiast Horseshoe Bend zdecydowaliśmy się witać Nowy Rok nad tamą Glen Canyon, do której można dojść na nogach. Obchodzenia 5 Sylwestrów nie jest łatwe ale co zrobić jak wszyscy się porozjeżdżali po świecie.
Tak więc pierwsza była Polska....dobrze, że nie mamy rodziny w Azji bo byśmy cały dzień wznosili toasty. Godzinę później przyszedł czas na Anglię (specjalna dedykacja dla Londynu i Cardiff). Potem przerwa, tu mogliśmy zjeść kolację i zacząć imprezkę. 5h później Nowy Jork doczekał się i spadła kula na Time Square. Happy New Year!!!! 2h później i wreszcie my....pochłonięci rozmową i pisaniem życzeń do naszych znajomych w NY zagapiliśmy się, że to już 23 i pasuje opuszczać hotel i iść na spacerek nad tamę. Tak więc z małym opóźnieniem, lecąc przez prerie, śniegi doszliśmy na Scenic Road. Wiedzieliśmy już, że do punktu widokowego nie dojdziemy ale Grześ rzucił genialny pomysł „patrzcie tam jest laweta...będzie fajny stolik.” I takim sposobem na środku pustyni na której padał śnieg, na lawecie która stała jakby nigdy nic przywitaliśmy Nowy Rok. Było Final Countdown, były tańce na lawecie, był szampan, zabawy w śniegu...jednym słowem radość, zabawa i przyjaciele.
A ja znów czułam się jak w śnieżnej kuli. Śnieżek idealnie prószył, spokojnie, powoli a ja patrzyłam się w czarniutkie niebo i wspominałam 2014, który był pełen przygód, śmiechu, miłości, wspaniałych ludzi i wspaniałych podróży.
“Szczęśliwego Nowego Roku dla was wszystkich! Niech się spełnią wszystkie wasze życzenia i marzenia a każdy dzień będzie nową wspaniałą przygodą!!!!”
Ale to nie koniec....przecież kula ziemska się kręci....godzinę później przyszedł czas na kolejnego sylwestra. Specjalne życzenia lecą do Kalifornii!!!!
A teraz mała zagadka. Kogo spotkaliście jako pierwszą osobę w Nowym Roku. Nie mam na myśli znajomych i rodziny z którymi się witało nowy rok....mam na myśli osobę obcą....my spotkaliśmy prawdziwego Indianina ze szczepu Nawajo. Siedzieliśmy sobie w świetlicy i mieliśmy mieć małą imprezkę w 4 osoby a tu nagle przyplątał się Indianin Mike. Widać było, że miał niezła imprezkę bo troszkę mu się plątał język ale i tak usiadł przy nas i poopowiadał troszkę o Indianinach. Fajne anegdotki miał...może kiedyś opowiemy wam osobiście.
No to jeszcze raz Szczęśliwego Nowego Roku!
2014.12.30 Coyote Buttes South, AZ/UT (dzień 5)
W większości dzisiejszy dzień spędzimy po poruszaniu się po Vermilion Cliffs a dokładniej w jego przepięknej części zwanej Coyote Buttes South. Oczywiście jest to bardzo unikatowa i delikatna formacja skalna więc oczywiście permit (zezwolenie) był wymagany. Tym razem permit można kupić normalnie na internecie wybierając sobie datę, ale lepiej to zrobić wcześniej (ok. 4 miesięcy przed) bo jest limit 20 osób na dzień.
W tym rejonie jest wiele ciekawych miejsc ale są one trudno dostępne. Potrzebny jest samochód 4x4 i wysokie zawieszenie. Jeździ się po głębokim piasku i skałach. Dobrze, że mamy dwa samochody więc w razie zakopania się drugim samochodem możemy dalej pojechać po pomoc. Oczywiście telefony komórkowe tam nie działają.
7:30 rano wyruszyliśmy z pod hotelu. Po 60 km (40 milach) drogą 89 West dojechaliśmy do House Rock Valley Rd. Tutaj już asfalt się kończy i wjechaliśmy na off-road ale wciąż droga była szeroka i ubita. Po kolejnych 13 km (8 milach) minęliśmy słynny Wire Pass parking gdzie dwa dni temu szliśmy na słynne Wave. Jadąc dalej na południe po kolejnych 2,25km (1.4 mili) wjechaliśmy z powrotem do Arizony. Na granicy stanów przy tej drodze jest bardzo ciekawy kemping. W tym miejscu zaczyna się słynna Arizona Trail (dł. 1287 km / 800 mil), która idzie przez całą Arizonę przechodząc między innymi przez Grand Canyon i inne przepiękne rejony. Trasa ta jest dość trudna bo są odcinki ponad 100 km (kilkadziesiąt mil) gdzie nie ma żadnej wody.
Na granicy stanów droga zmienia nazwę na (House Rock Rd.) i nią jechaliśmy jeszcze przez kolejne 11 km (6.7 mili). Dojechaliśmy do jednego z trzech parkingów, Lone Tree Reservoir. Samochody z niskim zawieszeniem i napędem na dwa koła dalej nie powinny kontynuować jazdy ze względu na trudne warunki. Na szczęscie mamy Jeep'ki, nie są to idealne samochody na te bezdroża ale wystarczająco dobre, żeby zapuśić się głębiej w te prerie. Dwóch doświadczonych kierowców z dobrymi pilotami wyposażonymi w GPSy ruszyło przed siebie.
Droga lekko wznosiła się do góry, po skałach i głębokim piasku, czasami było słychać jak charujemy brzuchem samochodu po piasku. Po 4 km (2.4 mile) dojechaliśmy do drugiego parkingu, Paw Hole. Zostawiliśmy tam samochody i już na nogach ruszyliśmy w kierunku północnym. Spacerowaliśmy po okolicy przez ok. 4km (2,5 mili), oglądając ciekawe formacje skalne. Było tam wiele mini Wave, ciekawych kolumn i kopczyków skalnych, fauna i flora też przykuwała naszą uwagę. Zajączki skakaly w kółko, większe kotki się chowały i widzieliśmy tylko ich ślady na piasku a krówki się pasły.
Oczywiście w całym parku nie ma ani jednego szlaku więc można chodzić gdzie się chce i odkrywać coraz to nowe zakamarki, trzeba tylko pamiętać gdzie się zostawiło samochód. Po raz kolejny polecamy GPS dla ludzi żądnych przygód. Wracając do samochodu poczuliśmy się jak w Afryce na jakimś safari bo znaleźliśmy szczątki jakiegoś zwierzątka po którym zostały już tylko ładnie wylizane kości. Beatka, zaczęła składać te puzzle i wyszło jej, że to prawdopodobnie była krowa, która napotkała duże kotki na swoim pastwisku. Oczywiście dzieci miały z tego największą radochę, wzięły po dwa żebra i zaczęły walczyć jak na miecze.
Z Paw Hole do Cottonwood Cove, trzeciego najbardziej oddalonego parkingu prowadzą dwie drogi. Krótsza, dalej na wschód przez góry jest bardzo ciekawa ale wymagane są już naprawdę świetne samochody, przystosowane do jeżdżenia po bardzo ciężkich terenach. My nie posiadając tego typu zabawek wybraliśmy drogę drugą, która prowadzi na około ale teren jest łatwiejszy, nie mylić z łatwym. Nasza 20 kilometrowa (12 mil) trasa dalej wiodła przez skały i głębokie piaski. Po drodze mieliśmy szczęście zobaczyć stado krów pędzonych przez dwóch kowbojów i jedną kowbojkę. Oczywiście jak przystało na Cowboys wszyscy mieli kapelusze, jeansy, skórzane kamizelki i siedzieli na koniach.
Nawet dosyć sprawnie udało im się usunąć bydło z naszej drogi więc mogliśmy dalej kontynuować naszą jazdę. Po drodze minęliśmy również opuszczone ranczo. Widać było, że kiedyś tam mieszkali ludzie ale teraz wszystkie budynki są już ruinami.
Po dobrej godzinie najlepszy nawigator, Ilonka doprowadziła załogę do Cottonwood Cove Parking. Zostawiwszy permity za szybą poszliśmy odkrywać kolejne ciekawe zakątki Południowych Kojotów. Z parkingu idąc ok 1km (0.5 mili) na Północny Zachód, doszliśmy do ciekawych formacji skalnych gdzie między innymi znaleźliśmy skalnego Żółwika, Wieżę Kontrolną, Fotelik i inne cuda natury.
Zadziwiające, że pomimo swojej kruchości skały te przetrwały miliony lat. Co prawda w zmienionej formie ale nadal piękne.
GPS nam pokazał, że Wave jest oddalony od nas 3,5 km (2 mile) więc postanowiliśmy tam podejść i zobaczyć formacje skalne, które nie zdążyliśmy zobaczyć dwa dni temu jak np. Hamburger, Dinosaur Dance Floor, Piramidy itp.
Po pół godziny przemierzania prerii w kierunku północnym doszliśmy do wniosku, że nie zdążymy wrócić do naszych samochodów przy dziennym świetle. Patrząc na ślady kojotów, rysiów i innych dzikich zwierzątek nie mieliśmy ochoty zostawać na noc w tych rejonach więc zdrowy rozsądek wygrał i zawróciliśmy do aut. Zdecydowanie jest to ogromny i przepiękny obszar. My odkryliśmy tylko jego znikomą część. Wiemy jedno musimy tu kiedyś wrócić z większą ilością wolnego czasu i czymś lepszym niż Jeep Cherokee.
Trudniejszą część drogi udało nam się jeszcze pokonać za dnia. Zbliżając się do asfaltu spotkaliśmy mały samochodzik z trzema młodymi dziewczynami, stojących na awaryjnych światłach. Zatrzymaliśmy się w celu sprawdzenia czy nie potrzebują pomocy. Jak się okazało wszystko było OK, a dziewczyny zapytały się nas:
Is there anything there? /Czy tam coś jest?/
What do you mean? /Co masz na myśli?/ - zapytałem.
W odpowiedzi pokazały mi iPhona ze zdjęciami Wave. Patrząc na ich samochód (zwykły sedan), porę dnia (zmierzch), ich ubiór i przygotowanie o mało nie parsknęliśmy śmiechem. Zachowując kamienna twarz odpowiedziałem tylko:You have to hike there for 3h each way. /Aby tam dojść trzeba zrobić 3h hike./
What? Hike? /Co? Hike?/ - odpowiedziały zaskoczone
I na tym skończyło się nasze miłe spotkanie. Miejmy nadziję, że dziewczyny nie wybrały się na spacer nocą po tym pustkowiu bo następnym razem Beatka będzie składała kości człowieka a nie krowy.
Tym groteskowym akcentem zakończyliśmy kolejny wspaniały dzień.
W powrotnej drodze konserwy przegrały, gdyż nie mogliśmy się oprzeć ofercie WalMart w której mieli świeżo upieczony kurczak z rożna za jedyne $2.50. Ale była uczta.
2014.12.29 kanion Antylop, tama Glen, jezioro Powell, zakole Horshoe, AZ (dzień 4)
Dzisiejszy dzień należał do lżejszych i spokojniejszych dni. Mieliśmy komfort wyspania się do 7 rano. W hotelu Marriott nie mają wliczonych śniadań, więc mogliśmy w końcu zjeść pyszną makrelę wędzoną w sosie węgierskim. Na dzisiaj mieliśmy zaplanowane dwa kaniony, dolny i górny kanion Antylop, tamę w Glen Canyon, przejażdżka nad jezioro Powell i oglądnąć zachód słońca nad Horseshoe Bend.
Kanion Antylop należy do najpiękniejszych kanionów szczelinowych na świecie. Dzieli się on na dwie części, górny i dolny. Który jest piękniejszy? Trudno stwierdzić, one są po prostu różne. Obydwa powstały 1.6 miliarda lat temu (dla porównania Grand Canyon powstał 1.3 miliarda lat temu). Przewodniki, blogi opisywały, że górny kanion jest ciekawszy, piękniejszy od dolnego. Proponują zwiedzać dolny rano a górny w samo południe, kiedy jest najlepszeświatło. Taki też był nasz plan. Kaniony są położone na terenie rezerwatu Indian Navajo, więc nie można ich zwiedzać indywidualnie. Wymagany jest przewodnik, oczywiście płatny. Po 10 minutach jazdy samochodem na wschód od miasteczka Page zajechaliśmy na parking dolnego kanionu. I w tym momencie piękno i czar kanionu prysnął. Byliśmy 15 minut przed otwarciem i już była kolejka.
Wiadomo, blisko miasteczka, bardzo łatwy dojazd samochodem, więc tłumy ludzi się tam zjeżdżają. Nie trzeba dużo chodzić..... nie tak jak wczoraj w Wave, że prawie nie było nikogo! My niestety nie załapaliśmy się na pierwszą turę. Poszliśmy jako trzecia tura o 9:30. Tak jak wspomniałem wyżej kaniony znajdują się w rezerwacie Indian i niestety oni potrafią zdzierać kasę z turystów. Za wejście na 1,5h do kanionu trzeba było zapłacić $28 i to tylko do dolnej części. Dla porównania Grand Canyon kosztuje $25 za cały samochód ludzi na tydzień czy Buckskin Gulch, który jest za darmo. Jak turysta chce zwiedzićrównież górną część musi uiścić kolejną opłatę $25 (a w południe nawet $40 za osobę). Oczywiście zapłaciliśmy wymagane pieniądze bo chcemy zobaczyćto cudo natury. Punktualnie o 9:30 rano nasz przewodnik wraz z całą grupą (25 osób) wprowadził nas w głąb kanionu. Wow...zdjęcia które widzieliśmy wcześniej nie oddawały tego co zobaczyły nasze oczy. Zeszliśmy 20 metrów w głąb ziemi i nie mogliśmy się nadziwić temu co szybko płynąca woda z piaskiem potrafi zrobić ze skałą. Faliste kształty skał przypominały nam korkociąg. Nie wiemy dokładnie jak długi jest kanion, my szliśmy nim 1.2 km robiąc setki zdjęć. Pomimo dużej grupy nie odczuliśmy presji pośpiechu i mogliśmy przystawać w wielu miejscach i robić sobie zdjęcia bez innych ludzi.
Spędziliśmy tam 1,5h, wspinaliśmy się na ściany kanionu, bawiliśmy się ustawieniami w aparatach, robiliśmy wiele zdjęć. Po 1.5h kanion stawał się coraz to jaśniejszy i widać było, że się podnosimy do góry. W końcu po kolejnych paru minutach zobaczyliśmy słonce i wyszliśmy na zewnątrz. Z góry prawie nie widać, że obok ciebie jest potężna, długa dziura w ziemi. Idąc tam nocą można łatwo wpaść i raczej szanse na przeżycie są niewielkie.
Po wyjściu przewodnik nam jeszcze pokazał ślady dinozaura, który przechodził tamtędy jakiś czas temu.
Opowiedział również parę ciekawostek. Jedną z nich była powódź jaką mieli w lato 2013. Była tak potężna, że kanion był zamknięty na dwa tygodnie, a woda płynęła z potężną prędkością zalewając cały kanion. Wyszliśmy koło 11 rano, bilety na górny kanion mieliśmy na 14 (na 12 były już wykupione), więc pojechaliśmy zobaczyć tamę na rzece Colorado. Najlepszy punkt do oglądania nie jest koło samej tamy, a gdzieś kilometr w dół rzeki Colorado z Scenic View Rd. Robi wrażenie, stoi się na krawędzi nad rzeką, pod tobą prawie 1000 ft w pionie do wody, a w oddali widać tego olbrzyma.
Później pojechaliśmy oglądnąć Powell Lake, które powstało jak zbudowali tamę. Jezioro można oglądać z wielu miejsc, jest bardzo duże, długość brzegu jest ponad 3,000 kilometrów. Myśmy wybrali punkt Lone Rock, który już jest w stanie Utah. Nazwa pochodzi od samotnej skały, która znajduje się na środku jeziora.
To miejsce jest bardzo popularnym miejscem wypoczynkowym okolicznych mieszkańców. Znajduje się tam camping a także baza wypadowa na off-road. Po śladach na pustynnych piaskach widać, że lokalni maja fajne zabawki. Jednak jest zima, więc ostro tam wiało, przenikliwym, zimnym wiatrem. Prawie nikogo nie było, paru lokalnych i jakaś firma miała sesję zdjęciową jakiś kosmetyków. W lato pewnie jest zupełnie inaczej, jak ludzie chcą uciec od gorącego, pustynnego upału i się zanurzyć w zimnej, orzeźwiającej wodzie.
Nadszedł czas na górny kanion. Punktualnie o 14 zapakowali nas do odkrytego pick-upa, kazali się mocno trzymać i ruszyliśmy. Jechaliśmy 10-12 minut po głębokich piaskach wyschniętej rzeki Antelope. Tak jak wspomniałem, był to odkryty pick-up więc ludzie, którzy nie mieli żadnego ubrania od wiatru, po prostu dobrze zmarzli. 10 minut szybko zleciało i dojechaliśmy na północną część górnego kanionu Antelope. I tu dostaliśmy szoku, na miejscu już było takich samochodów jak nasz kilkanaście. Jak w każdym na samochodzie jest 14 osób to pewnie w kanionie który ma 400 metrów jest już 200 osób. Ale nic, myślimy pozytywnie i z uśmiechem na ustach idziemy jak gęsi za przewodnikiem do „wrót” kanionu. Przed wejściem dostaliśmy parę zakazów, czego nie wolno nam robić w kanionie. Nie wolno chodzić po ścianach, nie wolno malować nic na ścianach (naprawdę?), nie wolno używać lampy błyskowej, nie wolno się zatrzymywać jak przewodnik nie pozwoli, nie wolno głośno mówić, nie wolno..........!!!
Weszliśmy...... kanion piękny, głębszy od dolnego, więc dosyć ciemny. Idziemy parę kroków, przewodnik mówi stój, pokaż aparat zrobię ci fajne zdjęcie. Znowu idziemy parę kroków, znowu stój, pokaż aparat...... Bardzo wąski kanion, a co najgorsze jest dwu kierunkowy. Idziesz 400 metrów i wychodzisz z niego, żeby się wrócić do samochodu to musisz się znowu wracać kanionem. Nie tak jak dolny kanion. Wchodzisz z jednej strony a wychodzisz z drugiej, przewodnik idzie i więcej go nie widzisz.
Po pół godziny przepychanki wyszliśmy na zewnątrz ogrzać się w słoneczku. W kanionach szczelinowych zawsze jest chłodniej w środku niż na zewnątrz. Szybkie zdjęcie na zewnątrz i szybko wracamy.... Przewodnik powiedział, żeby się już nie zatrzymywać na zdjęcia tylko szybciutko iść do samochodu. On pójdzie ostatni i będzie nas pilnował. Naprawdę?
Kanion sam w sobie jest piękny, może nawet ładniejszy od dolnego ale ta presja pospiechu i setki ludzi przepychających się między tobą powodują, że nie masz ochoty już dłużej w nim przebywać. On jest głęboki, więc jest mało światła na dole i chcąc zrobić ciekawe zdjęcia musisz się trochę aparatem pobawić, zmieniać wiele parametrów w zależności od oświetlenia. Już nie wspomnę o rozłożeniu statywu. Niestety nie da się tego robić bo co chwilę słyszysz przewodnika, że musimy już iść, albo jakiś inny człowiek w tenisówkach mówi „excuse me”.
Po paru minutach wróciliśmy do naszego pick-upa i w kilkanaście minut przyjechaliśmy na parking gdzie już czekał nasz samochód.
Jednym słowem, piękny kanion, ale za dużo ludzi. Dolny kanion też bardzo piękny, a znacznie lepsze warunki do zwiedzania i robienia zdjęć.
Następny punkt dnia, Horseshoe Bend. Jest to bardzo widokowe miejsce, położone zaledwie parę minut samochodem na południe od Page. Miejsce gdzie rzeka Colorado zakręca o 270 stopni tworząc malowniczy kanion, głęboki na 300 metrów (1000 ft.). Miejsce to swoją nazwę zyskało dzięki kształtowi przypominającemu podkowę (Hoseshoe). Tak jak spodziewaliśmy się to miejsce również jest za blisko miasteczka, więc parking na samochody był jużprawie pełny. Z parkingu do punktu widokowego trzeba przejść około 800 m (0.5 mili) w kierunku zachodnim. Idzie się dosyć łatwo, część po piasku częśćpo skałach i zajmuje to nie więcej niż 20 minut. Cały brzeg klifu to jeden wielki punkt widokowy załadowany ludźmi. Trzeba bardzo uważać bo nie mażadnych barierek i bardzo łatwo spaść w dół.
Bliskość parkingu i w miarę łatwe dojście do klifów sprawiło, że miejsce to wybraliśmy na przywitanie Nowego Roku. Mamy nadzieję, że będzie piękne i gwiaździste niebo.
2014.12.28 Coyote Buttes North, The Wave, AZ (dzień 3)
W końcu nadszedł dzień na tak długo oczekiwany hike do Wave. To właśnie od Wave pojawił się cały pomysł wycieczki i wszystkie przygotowania. Nastawiamy się, że będzie to najładniejsze miejsce na całej wycieczce. Wkrótce się przekonamy. Swoją unikatowością i niedostępnością może nawet pobić Bryce, Grand Canyon czy inne piękne miejsca na ziemi.
Nie tracąc ani minuty światła dziennego wyjechaliśmy z naszego hotelu w Kanab dosyć wcześnie, jeszcze była szarówka. Po drodze widzieliśmy cudowny wschód słońca nad pustyniami południowego Utah. Po około 40 minutach jazdy drogą 89 na wschód dotarliśmy do drogi House Rock Road i nią kontynuowaliśmy naszą podróz w kierunku południowym. Droga oczywiście już nie była asfaltowa, ale nasz Jeep Cherokee bardzo dobrze sobie na niej radził. Darek miał wstępne przygotowanie do tego co ponoć ma być za parę dni w Połudnowej części parku Coyote Buttes. Mamy jechać o wiele gorszymi drogami, gdzie napęd na cztery koła, wysokie zawieszenie i doświadczenie kierowcy są podstawą....
Po 8.3 mili dotarliśmy na parking Wire Pass. Niestety nie byliśmy pierwsi, a wręcz przeciwnie, byliśmy jednym z ostatnich samochodów jakie tam dotarły. Nie dziwimy się, że ludzie rozpoczynają odkrywanie tego rejonu wcześnie rano. Jak się później przekonaliśmy jest tam tyle pięknych miejsc, że aby odkryć wszystko to i tak brakuje jednego dnia. Więc lepiej zacząć wcześniej i spokojnie podziwiać widoki, formacje skalne i wszystko co natura stworzyła. Z tego parkingu są dwie trasy. Jedna prowadzi właśnie do Wave, druga natomiast to szlak Buckskin Gulch – tam wybieramy się za 3 dni. Do żadnego z tych miejsc nie prowadzi oznakowany szlak. Można chodzić gdzie się chce, trzeba tylko zapamiętać jak wrócić do samochodu, zalecany jest oczywiście GPS. Jest to bardzo ważne, bo w nocy temperatury tam spadają bardzo nisko, prawie nie ma żadnych drzew na rozpalenie ogniska, a wygłodniałe zwierzęta pustynne tylko czekają na łatwą ofiarę.
Wraz z permitem (pozwoleniem) dostaliśmy mapkę a raczej zdjęcia formacji skalnych, które powinny nam wskazać drogę do Wave. Opis ten jednak jest słabej jakości. Idąc do Wave można jeszcze obrać azymunt na dużą szczelinę skalną, która jest widoczna na kilometr ale powrót już może być gorszy. Darek dodatkowo znalazł wiele ciekawych miejsc poza samym punktem docelowym, które warto zobaczyć. Zdecydowanie warto czasem zboczyć z drogi aby zobaczyć coś poza Wave. Cały obszar jest piękny i pełen ukrytych niespodzianek i pięknych widoków za każdym rogiem. Będąc jeszcze w NY, Darek poświęcił dużo czasu na czytanie blogów innych ludzi, którzy tam byli. Przy pomocy Google Earth i przeczytanych informacji udało mu się zlokalizować wiele ciekawych miejsc i zapisać ich dokładne współrzędne GPS. Przydały się....
Pierwsze pół mili idzie się na wschód wyschniętym korytem rzeki. Następnie jest ostry zakret w prawo, ostro do góry i już się jest na pustynnym terenie, który jest porośniety pustynną trawą (ostrokrzewy) i gdzie niegdzie leżą płaty śniegu. Tutaj się jeszce łatwo idzie bo wszędzie jest piasek i jest dużo śladów ludzkich, które wytyczaja kierunek drogi. Mimo, że maksymalnie może tam wejść 20 osób dziennie, to nawet dużo śladów było na piasku. Wygląda, że są tu rzadkie opady i ślady się jednak utrzymują dość długo. Po około 1 mili trasa skręca ostro w prawo i prowadzi już sakałami. Skały są suche więc nie ma problemów z przyczepnością. Łupkowa struktura skał dodatkowo ułatwia wspinaczkę tworząc swojego rodzaju schodki. Na skałach pojawia się jednak problem gdzie iść. Jak już wspominałam trasa nie jest oznaczona i na całej 3 milowej trasie do Wave spotkaliśmy tylko dwa słupki wskazujące drogę. Jeden z tych słupków jest zaraz po wspomnianej formacji skalnej i tu należy skręcić ostro w prawo. Potem idzie się w miarę prosto, omijając większe górki i kierując się na wspomnianą szczelinę w skałach. My jednak zboczyliśmy z trasy i poszliśmy oglądać Pool Cove, White Castle, Saddle, Brain Rock.
White Castle jest formacją skalną, która na szczytach ma białe skały. Początkowo skały te nie przypominały mi zamku. Dopiero jak weszłam pomiędzy te skały, do miejsca zwanego Pool Cove skąd ma się wraźenie jakby się było otoczonym murem obronnym z wieżyczkami. Później z góry Wave widać było idealnie, że te skały naprawdę tworzą formację przypominającą zamek.
Dla odważnych parę metrów dalej jest wyjście na Raven, które sobie odpuściliśmy ale wybraliśmy nie wiele ławiejszą trasę na Saddle. Wyjście na górę jest po skałach ale dość stromych więc napęd na 4 ręce jest miejscami wskazany. Ponieważ, wychodzi się dość wysoko to widok jest oszałamiający i widać całą przestrzeń pustynną z różnymi formacjami skalnymi.
Zejście jak to bywa jest trudniejsze niż wyjście i schodziliśmy prawie na tyłku. Po bezpiecznym zejściu parę metrów dalej zobaczyliśmy Brain Rack. Skały przypominające mózg...nie do końca jesteśmy pewni czy ludzki czy dinozaura.
Wreście nadszedł czas na Wave...wróciliśmy z powrotem na najkrótszą trasę i ruszyliśmy przed siebie. Na szczęście Darek wcześniej załadował mapy, które miały narysowany szlak na Wave (duże ułatwienie). Oczywiście po drodze nadal mijaliśmy ciekawe formacje skalne i nazywaliśmy je po swojemu, były Żebra Dinozaura, Rysunki Indian (stworzone przez wiatr i wodę), Satelity, Sfinx czy Neony itp.
Po kolejnym odcinku nasz GPS powiedział nam, że właśnie zmieniliśmy stan i weszliśmy do Arizony. Trasa do Wave nadal prowadziła po skałach i piasku, aż do ostatnich paru metrów gdzie zaczęła ostro iść do góry. Początkowo po piasku a potem po skałach.
Wow...wow...wow...i jeszcze raz wow...
Taka była nasza reakcja jak wreszcie dotarliśmy do Wave. Od razu wiedzieliśmy, że to jest to miejsce. Idealne warstwy skalne tworzące Falę. W tym momencie ziściło się moje marzenie. Rok może dwa lata temu zobaczyłam zdjęcie Wave. Dowiedziałam się wtedy gdzie to jest i, że trzeba starać się o pozwolenie wejścia. Od tego momentu miejsce to siedziało w mojej głowie ale nigdy nie sądziłam, że tak szybko ziści się moje marzenie. Dziękuję Mami, że wygrałaś permit.
Wave jest to obszar gdzie woda i wiatr wyrzeźbiły w skałach formę idealnie przypominającą falę oceanu. Bardzo cieszymy się, że limitują tam wejścia i dziennie może tam iść tylko 20 ludzi. Po pierwsze w spokoju można podziwiać piękno a po drugie Wave nadal jest Wavem. Skały, które to tworzą są bardzo kruche i czasem się łamały pod naszymi butami. Wydaje nam się, że jest to piaskowiec i dlatego formacja ta jest dość krucha.
Na Wave można spędzić godziny. Ja nie miałam ochoty opuszczać tego miejsca w ogóle. Mogłabym tak siedzieć godzinami, pstrykać zdjęcia, podziwiać co natura może zrobić i po prostu być w tym miejscu.
Ale Wave to też skały obok. Po krótkim lunchu na „Fali” poskakaliśmy po skałkach aby zobaczyć widok z góry. Latając tak z aparatem po okolicy znaleźliśmy jeszcze więcej skał przypominających mózg ale też „Neony”. Neony są to skały (kolumny skalne) których prawie każda warstwa skalna ma inny odcień. Rzeczywiście poprzez swoje kolory przypominają Neony. A cały krajobraz przypomina planetę Mars, przynajmniej tą co znamy z filmów.
Podobno za Wavem jest drugi Wave. Oczywiście nie bylibyśmy sobą jakbyśmy nie poszli tego sprawdzić. Znów GPS się nam przydał i wskazał nam drogę. Wave II jest równie ciekawy choć totalnie inny....ogólnie obszar, który zajmuje jest mniejszy ale długość „fali” jest chyba większa.
Inne, ciekawe i zdecydowanie warte zobaczenia miejsce. Wybiła godzina 15 i pomału pasowało się wracać. Darek bardzo chciał jeszcze zobaczyć ślady dinozaurów więc znów zboczył z drogi a ja z mamą zaczęłyśmy się kierować po szlaku z powrotem do samochodu. Darek miał nas dogonić. Bardzo łatwo wracało się po piasku gdzie były ślady ludzkie. Niestety kiedy weszłyśmy na skały to do pewnego momentu wiedziałyśmy jak iść....było to mniej więcej do momentu w którym weszliśmy z powrotem na szlak po naszym małym zboczeniu z drogi w drodze do Wave. Na szczęście mamy Walkie-talkie (następna zabawka ratująca życie) i w miarę szybko dołączyliśmy do Darka który miał GPS. Naprawdę, bez GPSa nie radzę się tam wybierać. Chyba, że chcecie sobie rozkładać sznureczek.
Natomiast co do śladów Dinozaurów to zobaczysz je tylko jeśli będziesz wiedział dokładnie gdzie szukać. Po raz kolejny GPS – dobra robota. Droga do Dinozaurów prowadzi bardzo wąskim kanionem, znajdującym się po lewej stronie wracając od Wave. Po wyjściu z kanionu na wyschnięte koryto rzeki trzeba się troszkę po wspinać po skałkach kilkaset metrów aż do śladów Dinozaurów. Darek je znalazł i stwierdził, że to mogą być ślady dinozaurów, które tu rządziły 160 milionów lat temu. Zejść można już górami które po krótkiej chwili łączą się ze szlakiem Wave.
Powrót zajął nam już zdecydowanie mniej czasu niż droga do Wave. Po pierwsze się ściemniało a my chcieliśmy zdążyć przed zmierzchem, przed wyjściem zwierzątek a po drugie nie robiliśmy już tylu zdjęć, chyba, że zachodów słońca.
Wraz ze zmierzchem nastąpił koniec naszego hiku ale nie naszych przygód. W drodze powrotnej spotkaliśmy Panią, która szukała własnego syna....upppsss.....było już ciemno a ona szukała syna bo umówili się, że go odbierze z parkingu. Niestety myśmy nie spotkali na naszej trasie żadnej samotnej osoby. Mamy nadzieję, że Pani szczęśliwie odnalazła syna. Drugą przygodą było stado jelonków i sarenek, które weszło nam na drogę. Darek żałował, że nie były to wilki ale ja tam wolę jelonki.
I na tym miłym spotkaniu skończył nam się dzień....potem tylko hotel tym razem Marriott Courtyard w Page, spotkanie z reszta załogi i wymienienie się wrażeniami. Grzesiów czeka Wave za 3 dni....wiemy, że wrócą wtedy z wycieczki z jednym słowem na ustach WOW. No bo jak tu się nie zachwycać.
2014.12.27 Bryce Canyon National Park, NV (dzień 2)
Do tej pory uważałam, że Zion jest najpiękniejszym kanionem, dziś się przekonałam w jak dużym błędzie byłam. Bryce Canyon wygrał! Po prostu bajka.
Jak zwykle pobudka wcześnie rano, szybkie śniadanko, pakowanie plecaków i w drogę.
Po drodze małe rozczarowanie, w samochodzie nam pokazało na termometrze, że temperatura na zewnątrz jest -7F (-22C) brrrrr......!!! Bryce Canyon jest bardzo wysoko położony. Najwyższy punkt ma 9115ft (2778m), dlatego pewnie są tak niskie temperatury. Miejmy nadzieję, że w ciągu dnia temperatura się podniesie, albo po prostu będziemy musieli iść szybciej.
Z hotelu do Bryce Canyon Visitor Center mieliśmy nie dużo tylko 1,5h. Pierwotny plan był zejść trasą „The Wall”. W informacji powiedzieli nam, że niestety trasa ta jest zamknięta na zimę. Drugą opcją była trasa Navajo Loop. Obie trasy startowały z tego samego miejsca (Sunset Point) i już po paru krokach zorientowaliśmy się, że jednak trasa „The Wall” jest otwarta. Nie jestem pewna czy łańcuch otworzył strażnik parku czy ktoś kto nie bał się i bardzo chciał przejść. Dla nas nie miało to większego znaczenia i szybko wróciliśmy do realizacji pierwotnego planu.
Trasa „The Wall” nie jest niebezpieczna ani trudna. Tak naprawdę jest łagodniejsza niż druga opcja Navajo. Problem polega na tym, że na trasie The Wall mogą być lawiny jeśli spadnie dużo śniegu. Na szczęście ta zima nie rozpieszcza nas śniegiem więc spokojnie pokonaliśmy 600 ft. Zajęło nam to dużo więcej niż normalnemu człowiekowi bo na każdym kroku zatrzymywaliśmy się i robiliśmy zdjęcia. Piękna tego kanionu nie da się opisać a, i zdjęcie pewnie oddadzą to tylko w połowie.
Po krótkiej przerwie na batonika i piwko poszliśmy odkrywać „Hoodoos”. Jest to północna część kanionu przez którą prowadzi szlak „Peek-a-boo”. Rejon Hoodoos wziął swoją nazwę od kolumn skalnych, które powstały przez erozję lodu i wody. Zamarzający lód między skałami rozsadzał je tworząc kolumny, okna i inne przepiękne skały.
Szlak Peek-a-boo to 3 milowy loop, który podobno najlepiej zrobić zgodnie ze wskazówkami zegara. Potwierdzamy, że jest to bardzo dobra sugestia. Wydawać by się mogło, że 3 mile to nic wielkiego ale ciągłe chodzenie góra-dół-góra-dół dały nam się we znaki ale głównie opóźnienie mieliśmy znów przez zdjęcia. To jest jak bajka, jak kraina czarów gdzie wszystko jest zbyt doskonałe. Nawet niebo miało idealnie niebieski odcień.
Po szlaku Peek-a-boo przyszła kolej na lunch. Nie ma to jak pieczywko Waza z pasztetem (tym razem z pieczarkami), herbatka, piwko, co kto woli. Po zregenerowaniu sił mogliśmy ruszyć w drogę powrotną na górę kanionu. Oczywiście my nie poszliśmy na łatwiznę i wybraliśmy najdłuższą drogę powrotną ale za to drogę prowadzącą przez jeszcze inną część kanionu.
Szlak do Sunrise Point idzie łagodnie do góry i jak każdy szlak w tym parku rozpieszcza widokami. Po około 0.6 mili ze szlaku jest odbicie na Queen Victoria. Warto zboczyć na chwilę, ze szlaku. Choć szlak jest niedługi (0.2 mili) to straciliśmy 20 minut bo każdy chciał mieć zdjęcie pod każdą skałą.
Szybko jednak wróciliśmy na szlak i dość szybko wyszliśmy na szczyt kanionu. Z Sunrise Point do Sunset Point trzeba przejść górą i jest to bardzo łatwy 15 minutowy spacerek chodnikiem. Spieszyliśmy się, żeby zdążyć na zachód słońca. Chcieliśmy go zobaczyć na Rainbow/Yovimpa point. 15 milowa, przepiękna droga, szczytami kanionu na południe. Punkty te są bardzo blisko siebie, ale Yovimpa Point jest lepszy na ogłądanie zachodu słońca. Z Rainbow point jest natomiast lepszy widok na Bryce Canyon.
Te kolory, ten zachód słońca i to miejsce były idealnym zakończeniem dnia. Teraz powrót do hotelu w Kanab a jutro najważniejszy punkt programu – WAVE.
Podsumowanie dnia: długość hiku: 7.3 mili, pokonana wysokość: 1900 ft.
2014.12.26 Grand Canyon, AZ (dzień 1)
O tym, że wybieramy się w kaniony pisaliśmy już niejednokrotnie na naszym blogu. Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany czas. Planowaliśmy i trenowaliśmy na ten wyjazd miesiącami zawalając nie jedną nockę, a weekendy spędzając w górach trenując. Jesteśmy super przygotowani i mamy nadzieję, że po drodze nie będzie żadnych dużych, niespodziewanych przeszkód (z małymi damy sobie rady) i nasz plan zostanie zrealizowany w 110%.
W ciągu najbliższych 13 dni mamy zamiar odwiedzić 6 parków: Grand Canyon, Bryce Canyon, Coyotes Buttes North i South, Arches, Canyonland i Zion. Przejechać parę tysięcy mil samochodem po autostradach i bezdrożach Stanów południowo-zachodnich. Mamy zaplanowane 11 różnego rodzaju hików, od małych paro-milowych spacerków po duże kilkunasto-milowe hiki. Chodzić po wielu kanionach, od szerokich jak Grand Canyon po bardzo wąskie jak Buckskin Gulch czy Antylope, gdzie żeby przejść czasami musisz iść bokiem i ściągać plecak. Te wąskie są ulubione Ilonki. Mamy także zamiar odwiedzić słynne The Wave w Coyote Buttes North gdzie, żeby wejść musisz wygrać loterię, co udało nam się zrobić we wrześniu. Jest to tak unikatowe miejsce, że maksymalnie może tam iść 20 osób dziennie. Szanse na wygranie loterii są bardzo małe, więc możemy się uznać za największych szczęściarzy (ciekawe czy szczęście dopisze nam też w Vegas). Okazja zobaczenia Wave zdarza się bardzo rzadko więc nawet nasi przyjaciele zdecydowali się do nas dołączyć.
Tak więc czas zacząć naszą przygodę, Jest 7:30 rano a my po 4h spania, szybkim śniadanku, spakowaniu się i przygotowaniu sprzętu ruszamy w drogę w kierunku Grand Canyon. Plan na dziś to zejście 3000 ft w dół Kanionu na Platau Point (6.2 mili w każdą stronę), trasą Bright Angel.
Ale jak to się stało, że spaliśmy tylko 4h??? Wczoraj.....pierwszy dzień Bożego Narodzenia, na szczęście planowana śnieżyca która miała być w NY nie doszła do miasta, więc loty odbyły się planowo. Trochę zmęczeni i nie wyspani po Wigilii udaliśmy się na lotnisko LGA. Niestety nie mieliśmy bezpośredniego lotu do Las Vegas, tylko musieliśmy się przesiąść w Dallas w Teksasie (bezpośrednie loty w Święta są dość drogie). Godzinna przesiadka, nic wielkiego, a można zjeść dobrego hamburgera z teksańskich krówek. Pierwszy lot minął dosyć szybko i już po czterech godzinach wylądowaliśmy w Dallas. Mieliśmy siedzenie przy wyjściu awaryjnym, więc było dużo miejsca i można sobie było nogi rozciągnąć. Mieliśmy tylko godzinkę w Dallas, więc nie można było iść do jakieś fajnej hamburgerowni ale znaleźliśmy Fuddruckers, lokalny fast food. Jak na fast food były dobre, chociaż daleko im do In 'n' Out, które jest w Vegas, ale niestety jest zamknięte w Boże Narodzenie. Na lotnisku skontaktowaliśmy się też z naszą drugą grupą wyprawy, która już doleciała do Vegas i właśnie się wybierali jechać do Grand Canyon gdzie w hotelu Holiday Inn Grand Canyon spędziliśmy naszą pierwszą noc.
Z Dallas wystartowaliśmy z pół godzinnym opóźnieniem, bo jakieś głośniki nie działały w samolocie, ale kapitan obiecał, że postara się ten stracony czas jakoś nadrobić w powietrzu. Niestety nie udało mu się to i w Vegas wylądowaliśmy z opóźnieniem 30 minut. Potem przyszedł czas na wypożyczenie samochodu. Cały szkopuł polegał na tym, że musimy mieć samochód z napędem na 4 koła i wysokim zawieszeniem. Niestety, żadna wypożyczalnia i żadna klasa nie gwarantuje samochodu takiego rodzaju. Zaproponowali nam Mazda CX9 (klasa crossover) która co prawda ma napęd na 4 koła ale nie ma podwyższonego zawieszenia i dodatkowych blokad. Nie do końca Darkowi odpowiadała ta opcja. Pan w Adventage był bardzo miły i zaproponował nam Jeep Cherokee...opcja dużo fajniejsza ale wg wypożyczalni jest to klasa niższa niż crossover, Jeep zaliczany jest do klasy SUV to musieliśmy zrobić down-grade. I co ciekawsze...musieliśmy dopłacić prawie $300 do niższej klasy. Tak więc po nieskutecznych próbach negocjacji dopłaciliśmy i wreszcie dostaliśmy kluczyki do Jeepka, który będzie nas woził przez następne dwa tygodnie. Oczywiście moich przygód z kartami kredytowymi był ciąg dalszy i nie obyło się bez rozmowy z bankiem aby pozwolił wypożyczalni samochodów ściągnąć należną sumę. Te komputery i zabezpieczenia, kiedyś nas zgubią. Pomimo, że wcześniej zgłaszaliśmy, że będziemy w Nevadzie, Utah i Arizonie to nadal niektóre transakcje nie chciały przechodzić bo jest okres świąteczny i wzmożona jest ochrona transakcji. No nic, w końcu ruszyliśmy.
Mama Ilonki chciała zobaczyć Las Vegas więc szybko przejechaliśmy to miasto rozpusty, zrobiliśmy standardowe zdjęcie pod znakiem „Welcome to the fabulous Las Vegas i ruszyliśmy w drogę do Grand Canyon Village. 300 mil pokonaliśmy w 4,5h, które bardzo szybko na granicy Newady i Arizony zmieniły się w 5,5h ponieważ Arizona ma inny czas i jak tylko przekroczyliśmy granicę to 20:50 zmieniła się w 21:50. I takim oto sposobem byliśmy w hotelu o 1:30 rano.
Ponieważ na wakacjach się nie śpi, to po 4h spania jedziemy na Grand Canyon zobaczyć wschód słońca. Udało się i zobaczyliśmy jak promienie słoneczne uderzają w północną krawędź Grand Canyon, która jest o 1000 stóp wyższa niż południowa.
Po standardowych zdjęciach z tarasów widokowych na Południowym Brzegu Kanionu (South Rim) punktualnie o 8 rano wyruszyliśmy trasą Bright Angel w dół tego olbrzyma. W kanionach trzeba pamiętać o jednym:
GOING DOWN IS OPTIONAL, GOING UP IS MANDATORY
/Zejście na dół jest opcją. Wyjście do góry jest koniecznością/
W dół schodzi się bardzo fajnie. Zygzakowaty szlak prowadzi w dół bez żadnych niespodzianek. Łatwa i przyjemna trasa na której widoki zapierają dech w piersiach. Pierwsze 1000 stóp w pionie było oblodzone i miało małą warstwę śniegu, Później to już się prawie leciało na dół. Tylko widoki spowalniały zejście. Są tak powalające, że co 5 minut robi się przystanek na zrobienie zdjęcia. Przeciętny hiker pokonuje trasę w dół (do Indian Garden) w 2h, nie wliczając przerw na zdjęcia albo na inne rzeczy. Nam to zajęło 2h 20 minut ale za to nasze aparaty wzbogaciły się o kolejne setki zdjęć.
Indian Garden jest oazą (małym laskiem) w połowie drogi z South Rim do rzeki Colorado. W Indian Garden jest kemping gdzie troszkę ponad rok temu z siostrą spaliśmy jak robiliśmy Rim to Rim to Rim (R2R2R). R2R albo bardziej zaawansowana wersja R2R2R jest bardzo popularną trasą. Ludzie z całego świata przylatują tu w okresie, gdzie nie jest za gorąco, z reguły od Października do Kwietnia aby przejść cały Grand Kanion w szerz, od Południowego do Północnego Rimu i z powrotem. W Grand Canyon jest bardzo duża ilość szlaków i kempingów co sprawia, że ludzie wybierają coraz częściej hiking jako sposób odkrycia tego ogromnego i przepięknego Kanionu (zwanego przeze mnie „Wielką dziurą w ziemi”).
Po krótkiej przerwie w Indian Garden, herbatce i batoniku Cliff ruszyliśmy na Platau Point. Do Plateau Point z Indian Garden prowadzi trasa 3 mile (RT), a na końcu trasy jest punkt widokowy z którego są powalające widoki na Kanion jak i rzekę Colorado. Dojście do Plateau Point jest najłatwiejszym sposobem na zobaczenie rzeki. Z południowej krawędzi jej nie widać. Z Indian Garden szliśmy tam ok. 45 minut. Pomimo, że wiało tam (jak to bywa na płaskowyżach) udało nam się znaleźć miejsce na lunch. Nie ma to jak Wiejski Pasztet z koperkiem, waza i ciepła herbatka z takim widokiem.
O godzinie 12 nadszedł czas na powrót. Jak już wspominałem w dół schodzi się dużo łatwiej niż wychodzi w górę. Do góry do pokonania zostało 3tys ft.
Na dole w Indian Garden temperatura w południe była 60F (15C), jak zaczynaliśmy spacerek to o 8 rano na górze było 17F (-8C), tak więc z wiosny rozpoczynamy naszą drogę w kierunku zimy.
Na szczęście szlak nie jest w ogóle trudny technicznie więc spokojnie miarowym tempem szliśmy w górę. Sukces wyjścia na dużą wysokość tkwi w trzymaniu jednolitego tempa, które każdy sobie musi znaleźć. Idąc na dół spotykaliśmy po drodze dużo ludzi którzy szli na South Rim, mieli duże plecaki i widać było, że robili Rim2Rim2Rim, albo jakieś podobne duże kilkudniowe hiki. Grand Canyon ma potężna ilość tras, setki mil, które są połączone w jeden wielki system. Posiada także wiele kempingów, jednym słowem....... bajka. Natomiast wychodząc w górę, spotkaliśmy dużo ludzi w jeansach, którzy widać, że wybrali się bez przygotowania. Im wyżej tym ciekawsze elementy były. Widzieliśmy nawet panienkę w płaszczyku....brakowało jej tylko butów na obcasie. Na szczęście ci ludzie szli tylko kawałek, bo pewnie jak by zeszli niżej to by mieli duży problem z wyjściem z kanionu.
Na wysokości 6550 ft spotkaliśmy się po raz pierwszy z drugą częścią naszej wycieczki. Szli kawałek w naszym kierunku. Kiedy myśmy wypacali wszystkie toksyny i męczyliśmy się pokonując kolejne metry wysokości nasi przyjaciele zwiedzali Grand Canyon samochodem. Dla ludzi mniej doświadczonych, albo mniej przygotowanych Grand Canyon oferuje bardzo dużo atrakcji na górze. Można jeździć wiele mil samochodem i oglądać kanion z wielu punktów, iść trasą „Rim Trail” i też podziwiać kanion, albo spędzić czas w miasteczku. Szczególnie polecamy trasę, która poprzez skały pokazuje historię Kanionu.
Udało się, i już po 4,5h godzinach (bardzo dobry czas), całą ekipą (7 osób) grzaliśmy się przy kominku w Bright Angel Lodge jeszcze tylko szybkie zakupy w lokalnym sklepie, kolacja w aucie w punkcie widokowym na Grand Canion i w drogę do Kanab, UT, znów Holiday Inn. Po 3,5h jazdy, paru piwkach z Grzesiami, padliśmy spać. Jutro kolejny ciężki dzień. Czeka na nas Bryce Canyon.
Podsumowanie dnia: długość hiku: 13.5 mili, pokonana wysokość: 3000 ft.
2014.12.21 Hudson Highlands, NY
Ostatni weekend przed wspaniałą wyprawą w świat kanionów do południowo-zachodnich Stanów. Chociaż kondycję na chodzenie po tych odludnych krainach mamy ponoć nie najgorszą, ale jak to mówią, każdy trening zbliża cię do perfekcji. Część znajomych pojechała na narty do Vermont, a my postanowiliśmy nie leniuchować tylko dalej trenować, a zwłaszcza, że przyjechała do nas mama Ilonki (wybiera się z nami w kaniony), która też chciała zrobić ostatni trening i sprawdzić sprzęt.
Na hike wybraliśmy Hudson Highlands. 60 mil na północ od NYC. Bardzo ładne skaliste górki położone nad samą rzeką Hudson. Blisko miasta i przepiękne widoki. Po godzinie dojechaliśmy na początek szlaku, Breakneck Point.
Jak wyjeżdżaliśmy z NY to było pochmurnie i parę stopni na plusie. Na miejscu przywitał nas lekko padający śnieg. Ale czego tu się spodziewać, przecież dzisiaj jest pierwszy dzień astronomicznej zimy. To nas oczywiście nie zraziło i dalej mamy plan wyjść na szczyt najtrudniejszą trasą, idzie ona dosyć stromo pod górę i w większości po skałach.
Po paru minutach wspinaczki, ślizganiu się po lodzie i mokrych skałach postanowiliśmy zawrócić. Było za mało śniegu i lodu, żeby ubrać raczki, a po drugie, za cztery dni lecimy w kaniony i ciężko by nam tam było chodzić ze skręconą kostką albo z rozbitym kolanem :(
Na szczęście w Hudson Highlands jest wiele tras i szybko zmieniliśmy plan na trasę z mniejszą ekspozycją. Wybraliśmy Brook Trail. Zaczyna się blisko naszego oryginalnego planu. Jest łagodniejsza, idzie lasem, a na prawie 1200 stóp wysokości łączy się i tak ze szlakiem Breakneck Ridge.
Po drodze można oglądać ruiny starych budowli, które były budowane na początku naszego wieku, a także wiele wodospadów na strumyku Breakneck.
Po dobrej godzinie (1,8 mili) doszliśmy na szczyt. Niestety widoczków nie było żadnych, chmury i mgła wszystko zasłaniały.
Oczywiście na szczycie była obowiązkowa przerwa na uzupełnienie kalorii i zagrzanie się grzańcem.
Ze szczytu prowadzi parę szlaków na dół, wybraliśmy czerwony, Breakneck Bypass. Idąc na dół, zajęci rozmowami, nawet nie zauważyliśmy kiedy zgubiliśmy szlak. W lato jest łatwiej, bo część szlaków jest malowana na skałach, natomiast zimą, pod małą pokrywą śnieżną łatwo można pobłądzić. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że już dawno żadnego pomalowanego drzewa na czerwono nie widzieliśmy. Uppssss...... GPS pokazał, że już idziemy "troszkę" poza szlakiem. Wracać się na górę? Hmmm..... nie, to trochę daleko do góry.
Poszliśmy więc na przełaj, w stronę szlaku. Po jakiejś pół godzinie znowu stanęliśmy na szlaku. Teraz już baczniej oglądając szlak doszliśmy do naszego samochodu.
Po drodze oczywiście udało mi się złamać kijek. Miałem już je parę lat, więc była już pora na nie. Bardzo dobre kije, Leki Carbon Makalu. Wychodząc na górę upadłem na jednego z nich i chyba musiałem go nadwyrężyć, bo schodząc na dół i dając duże obciążenie na nie, po prostu nie wytrzymał i pękł. Dobrze, że teraz, a nie za parę dni w kanionach, bo jeszcze zdążę kupić nowe przed wyjazdem.
Po 3,5 godzinach (4,5 mili) doszliśmy do naszego samochodu. Fajny, krótki spacerek w Niedzielę przed obiadem. Kondycja dobra, jesteśmy gotowi na wyprawę....!!!
Jako ciekawostkę jeszcze mogę dodać, że dokładnie w to miejsce przyjeżdża pociąg z Manhattanu. Niecała godzina jazdy a przenosisz się w zupełnie inny świat. Dalej podnosisz głowę do góry, ale już nie na manhattańskie wieżowce, ale na otaczające cię szczyty górskie.
Stacja Breakneck Ridge ma tylko parę metrów długości i tylko jedne drzwi z jednego wagonu się otwierają na tej stacji. Tak więc musisz się upewnić, że jesteś w dobrym miejscu w pociągu. Konduktor, który sprawdza bilety na pewno ciebie poinformuje i wskaże magiczne drzwi.