
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 3
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 5
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 62
- USA - Nowy Jork 38
- USA: New England 48
- USA: Northeast 5
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2015.05.24-25 Madryt, Hiszpania (dzień 9-10)
Bueno Sol (piękne słońce) obudziło nas dziś rano wkradając się do naszego pokoju przez drewniane rolety. Przespaliśmy całą noc padnięci po wczorajszym hiku. Podobno w hotelu mamy śniadanie ale stwierdziliśmy, że próba dowiedzenia się czy ono napewno jest wliczone i gdzie serwują jest zbyt skomplikowane dla nas. Dlatego szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę w kierunku Madrytu. Oczywiście wyjazd z miasteczka jak i przejazd przez góry to multum małych uliczek, zakrętów, serpentyn i rond. Natomiast widoki i roślinność umilały nam drogę. Widzieliśmy nawet kwitnące kaktusy.
Wraz z utratą wysokości widzieliśmy, że zbliżamy się do cywilizacji a jak już zobaczyliśmy wiatraki to wiedzieliśmy, że wąskie uliczki zmienią się wkrótce w autostradę. Do przejechania mieliśmy ok. 500 km (300 mil).
Autostrady w Hiszpanii nie są najgorsze. Wiadomo, że mogłyby być lepsze ale i tak w porównaniu do innych krajów są porównywalne lub nawet miejscami dużo lepsze. Wcześniej czytaliśmy, że autostrady w Hiszpanii są dość drogie. Pamiętam to też z mojego wcześniejszego pobytu tu. Nam się jakoś udało i musieliśmy zapłacić tylko dwa razy i to parę Euro. Zdziwiło nas, że jak dojeżdżaliśmy do Madrytu to autostrada rozchodziła się na płatną i nie płatną. Płatną nikt nie jechał a bezpłatna była bez korków i dobrej jakości. Koło piątej po południu dotarliśmy do Madrytu. Tym razem spaliśmy w innym hotelu zaraz przy Plaza de Espana. Hotel jak to hotel, trzy gwiazdkowy, czysty a co najważniejsze w samym centrum Madrytu. Wypakowaliśmy bagaże i pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód. Po co komu samochód w dużym mieście kiedy jeszcze trzeba płacić za parking. Z lotniska wróciliśmy metrem co było kolejną przygodą.
Metro jest tu szybkie, punktualne i czyste. Zdziwiło nas tylko, że w wagonie mieliśmy plany 2 linii z czego żadna nie była nasza. Ale w ciągu 30 minut dojechaliśmy do centrum Madrytu i zaczęliśmy szukać gdzie by tu coś zjeść. Na tym wyjeździe jeszcze nie porównowaliśmy fast-food'ów więc przyszedł czas na KFC i McDonald. Zdecydowanie jakość jest lepsza niż w Stanach, za to McDonald dostał duży plus za serwowanie piwa. I tak zamawiając powiększony zestaw BigMac można zamiast dużej, kalorycznej i niezdrowej Coca-Coli dostać duże, świeże, lekkie piwo.
Posileni ruszyliśmy zwiedzić ostatnią atrakcję Madrytu, którą nie udało nam się zaliczyć tydzień temu. Była to świątynia Debot. Jest to egipska świątynia pierwotnie wybudowana 200 lat przed Chrystusem u źródeł Nilu. W 1960 roku w ramach przebudowy tamy na Nilu świątynia musiała zostać przeniesiona. Hiszpania ją “przygarnęła” i teraz jest jedną z największych atrakcji Madrytu.
Nie jest to duża budowla ale bardzo ciekawa i niesamowite, że przetrwała tyle lat. Na ścianach widać egipskie malowidła które nadal są bardzo czytelne...wow....prawie 2500 lat temu ta budowla została stworzona, potem przeniesiona na inny kontynent i nadal wiele ludzi może ją podziwiać.
Najlepiej jednak oglądać ją w nocy a ponieważ w Hiszpanii ściemnia się dopiero koło 21 to mieliśmy troszkę czasu. Ruszyliśmy więc odkryć dzielnicę Malasana. Podobno jest to najbardziej imprezowa dzielnica Madrytu. Może i jest ale myśmy nie znaleźli w niej nic ciekawego. Fakt było dużo młodych ludzi, zdecydowanie nie nasze klimaty, ale poza opuszczonymi lokalami, murami w graffiti nie widzieliśmy nic ciekawego. Tak więc szybko zmieniliśmy plany i poszliśmy w kierunku znanego nam już centrum. Po wczorajszym hiku nogi nas trochę bolą tak więc nie chodziliśmy za długo a do tego zaczęło się robić chłodnawo więc poszliśmy do restauracji z tapas koło naszego hotelu. Tapaspana, bardzo fajna knajpka w której serwują różnego rodzaju przystawki. Oczywiście nie obyło się bez szynki iberyjskiej i serka.
Ściemniło się więc znów wróciliśmy do świątyni Debot, która znajduje się niedaleko naszego hotelu. Było zdecydowanie mniej ludzi, choć nadal turyści robili sobie pamiątkowe zdjęcia. W nocy bez ludzi to miejsce prezentuje się dużo ładniej. W ciągu dnia można wejść do środka i pochodzić pod murami natomiast nocą można robić tylko zdjęcia z zewnątrz co i tak jest wystarczająco blisko.
Nasze pożegnanie z Hiszpanią nie było jakieś szalone czy intensywne. Po pierwsze byliśmy już zmęczeni troszkę tymi wakacjami....no bo jak to my twierdzimy jak wracasz wypoczęty z wakacji to znaczy, że były nudne. A po drugie Madryt nie jest tak fajny jak Sevilla gdzie na każdym kroku są jakieś kameralne knajpki.
Tak więc ostatnią noc przespaliśmy i zrelaksowani obudziliśmy się następnego dnia. Mieliśmy trochę czasu do samolotu a pamiętając o tych którzy śledzą naszego bloga chcieliśmy jak najszybciej nadrobić zaległości. Tak więc udaliśmy się na śniadanko do Starbucksa. Nie ma to jak poranna kawka, szybki internet i wspominanie hiku poprzez uaktualnianie bloga.
Potem przyszedł czas na zakupy. Bardzo nam smakowała szynka iberyjska jak i winka hiszpańskie więc chcieliśmy trochę przywieść do domu. Zwłaszcza, że tu wszystko jest tańsze niż w Stanach. Tak więc udaliśmy się do pobliskiego supermarketu, wybraliśmy szynkę, serek i parę butelek winka. Fajnie będzie je otworzyć za parę miesięcy i powspominać cudowne wakacje.....bo wakacje były jak „Życie w Madrycie...”
Z hotelu niestety musieliśmy się wymeldować wcześnie, nóżki nas za bardzo bolały aby gdzieś dalej chodzić więc po spakowaniu poszliśmy na lunch do dobrze już znanej nam Tapaspana. Znów skusiliśmy się na ich szyneczkę jak i dla odmiany spróbowaliśmy lokalnych szprotek. Wszystko było przepyszne a kelnerzy widząc, że piszemy bloga, udzielamy się na Tripadvisorze, wystawiamy w internecie zdjęcia z jedzeniem i gonimy po ich restauracji cykając nowe zdjęcie skakali koło nas jakbyśmy byli z jakiejś gazety. W sumie to dobry chwyt, udawać, że jest się kimś znanym a zrobią wszystko, żebyś ich miło zapamiętał. Tak więc nawet porcje dawali nam większe niż normalnie na tapas przystało.
No i na tym skończyły się nasze wspaniałe wakacje. Potem już tylko taxi na lotnisko, lot przez ocean i standardowe odczekanie godziny w kolejce na immigration. Miejmy nadzieję, że przed następnymi wakacjami będziemy mieć już Global Entry. Adios amigos!!!
2015.05.22-23 Sierra Nevada, Hiszpania (dzień 7-8)
Koniec cywilizacji, musimy odpocząć na łonie natury. Były miasta, było morze, więc nastał czas na górki.
Jak się okazało najtrudniejsze dzisiaj było wydostanie się z podziemnego parkingu w Granadzie. Trochę nam zeszło zanim wyjechaliśmy, ale to była wina naszego hotelu. Miał jakieś wadliwe vouchery na parking. Po około 30 minutach jazdy na południe od miasta zjechaliśmy z autostrady, i tutaj zaczęła sie zabawa. GPS w samochodzie powiedział nam, że do celu, do miasteczka Capileira mamy zaledwie 30 km, ale pojedziemy godzinę. Godzinę, 30 km?!? Zaczęliśmy się zastanawiać.... Coś chyba nie tak. Po przejechaniu pierwszego kilometra wszystko się wyjaśniło. Były takie ostre serpentyny, że ledwo co można było jechać 30 km/h. W dodatku Hiszpanie jeżdżą jak to Hiszpanie.... szybko i ścinają zakręty.
Udało się jednak troszkę nadrobić i za 45 minut dojechaliśmy do Capileira. Bardzo małe miasteczko (500 mieszkańców) położone na wysokości 1400 metrów. Wszystkie domy pomalowane na biało, wąskie uliczki, parę sklepów, restauracji i lokalni wałęsający się po ulicach. Typowe, hiszpańskie, górskie miasteczko, fajny klimacik. Jutrzejszą noc mamy w nim spędzić to pewnie go lepiej poznamy i opiszemy.
Prosto skierowaliśmy się do "centrum" informacji. Mały, biały domek, do którego musiałem się schylić jak chciałem wejść. Pan nawet mówił troszkę po angielsku więc udało nam się dowiedzieć parę rzeczy o naszym hiku. Wyjechaliśmy z miasteczka i jeszcze jechaliśmy parę kilometrów w głąb doliny, ale już za wiele się nie podnosząc. Dojechalismy do jakieś starej hydroelektrowni i tam zaparkowaliśmy nasz samochód. Nie było żadnego parkingu ani nic takiego, samochód został zaparkowany na poboczu odludnej drogi. Miejmy nadzieje, że jutro tam będzie stał cały i z naszymi bagażam.
Byliśmy na wysokości 1500 metrów, nasze schronisko jest na 2500. Mamy do zrobienia tysiąc metrów do góry i lekko ponad 7 km. Pogoda troszkę mało ciekawa, na wysokości ok. 2000 m widać chmury, które zasłaniają szczyty Sierra Nevada. Szlak nie rozpieszczał od początku i ostro zaczął się wspinać do góry. Potem były małe niespodzianki, jakieś opuszczone wioski, jakieś rozgałęzienia, szlak trochę schodził w dół i szedł fajną dolinką.
Dużo było ścieżek wydeptanych prawdopodobnie przez pasące się zwierzęta. Parę razy zmyliło nas to i wylądowaliśmy w chaszczach, z których musieliśmy się wracać. Po drodze mijaliśmy parę górskich strumyków, parę akweduktów, pastwiska baranów na których się ich setki pasły.
Potem zrobiło się trochę płasko i zaczęliśmy się martwić. Bo ubywało kilometrów, a wysokości nie przybywało. I się zaczęło, ostatni kilometr był ostry, stromo..... ale w sumie spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Nawet jakoś się szło, może dlatego, że nie było słońca, temperatura była tylko 10C i powiewał chłodny wiaterek. Nie pociliśmy się.
W końcu ukazało nam się nasze schronisko. Duży, murowany budynek. Jak się późnie okazało to ma prawie 100 lóżek. Nam się dostał pokój numer 1 w którym może spać ponad 20 osób. Oczywiście nie wiemy jak nasz znajomy z Peru robił nam rezerwację, ale oczywiście jej nie mieliśmy. Dobrze, że schronisko nie jest pełne i nie było problemu z łóżkiem. Poprosiliśmy znajomego żeby tutaj zadzwonił, bo pewnie łatwiej im się było dogadać po hiszpańsku. Chyba jednak nie....
Zajęliśmy nasze łóżka, położyliśmy na nich śpiwory i wróciliśmy na świetlicę. Wzięliśmy butelke winka Rioja Tempranillo i odpoczywaliśmy. Na początku prawie nikogo nie było, ale tak po 7 wieczorem zaczęło się trochę ludzi schodzić. Było gdzieś 8 grup i każda mówiła innym jezykiem. Nawet było też dwóch chłopaków z Polski do których się dosiedliśmy i stworzyliśmy polską grupę. O 20 mają podawać kolację. Ciekawe co będzie do jedzenia?
W trakcie kolacji troszkę pogadaliśmy z rodakami. Oni tutaj w tych górkach spedzają tydzień. Chodzą od schroniska do schronu i tak przez tydzień....Nice....!!! Z tego co oni powiedzili to w górach Sierra Nevada jest tylko jedno prawdziwe schronisko (to w którym jesteśmy) natomiast reszta to tak zwane schrony, czyli murowane cztery ściany i dach i nic poza tym.
Na kolację dostaliśmy cztery posiłki. Zupa, makaron, kurczak i deser. Zamiast górskiej kozicy, które jak widać na powyższym obrazku chodzą wokół schroniska dostaliśmy kurczaka. Może i dobrze bo te kozy są takie fajne. Jedzenie było dobre, poza deserem, który im nie wyszedł, panacota z miodem. Jest godzina 21 wieczorem, powoli trzeba będzie mysleć o śpiworku i łóżeczku. Jutro ciężki dzień idziemy na szczyt Mulhacén, 3500 metrów. Na szczycie w południe ma być -5C. Jak w południowej Hiszpanii w lato, nie?
Od 22 i tak panuje cisza nocna, więc za długo nie posiedzimy w świetlicy.
Dobranoc.
Noc przebiegła spokojnie. Chociaż często się budziliśmy. Wiadomo, 2500 metrów i brak aklimatyzacji robi swoje. Jak wchodziliśmy w śpiwory to było zimno, więc wyzapinaliśmy się po szyję. W nocy chyba musieli grzać bo często było słychać jak ludzie rozpinają śpiwory. Obudziliśmy się rozpięci i bez skarpetek.
Śniadanie serwują od 7-9 rano. Nic specjalnego, ale co mamy oczekiwać? Byleby tylko załadować w siebie kalorie i w góry. Fajny klimat rano w świetlicy panował. Ludzie jedząc śniadanie oglądali mapy, sprawdzali pogodę, rozmawiali o warunkach w górach. Typowe śniadanie w schronisku.
W schronisku mają wypożyczalnie sprzętu, ale powiedzieli, że już nie ma dużo śniegu i damy radę. Są jeszcze duże płaty śniegu, ale można je obejść.
Zostawiliśmy większość naszych rzeczy, bo i tak tu wrócimy i już z lekkimi plecakami poszliśmy w góry.
Na początku szliśmy wzdłuż strumyka Mulhacén, aż do jezior które znajdowały się na wysokości około 3000 metrów. Szlak nie był trudny, trochę skałek, ale nic wielkiego, czasami było troszkę śniegu, ale albo przez niego szliśmy, a jak było za stromo to obchodziliśmy.
Od jezior się zaczęło. Po pierwsze, byliśmy już na wysokości ponad 3000 metrów, więc tlenu mniej, po drugie nachylenie stoku się zwiekszyło, a po trzecie, pogoda przestała z nami współpracować. Wiatr się zwiększał, robiło sie chłodniej (-5C) i chmury zaczęły wszystko zasłaniać.
Szły z nami dwie inne grupy. Jedni z Austrii, a drudzy lokalni z Hiszpanii. Wreszcie o 12:30 pm stanęliśmy na szczycie!!!!!!!!
Mulhacén, 3482 metrów (11,423 ft) jest to najwyższy szczyt Hiszpanii i najwyższy w Europie poza Alpami i Kaukazem. Jest to też najwyższy szczyt w Europie na jaki się wspinaliśmy. Wychodziliśmy na wyższe, ale na innych kontynentach.
Na górze było parę innych grup, którzy zbierali się do schodzenia w dół, bo niestety warunki pogodowe nie sprzyjały.
Na szczyt dochodzą trzy szlaki. Jeden od jezior (nasza droga), drugi, północny, bardzo techniczny i trzeci południowy (granią), tym co mamy schodzić. Po paru pamiątkowych zdięciach, filmie i krótkich dialogach z innymi zaczeliśmy schodzić granią w dół. Na początku się szło nawet OK, szlak był oznaczony i pogoda sprzyjała. Nie było dużo chmur. Wiedzieliśmy, że muismy odbić w prawo, żeby dojść do schroniska. To już nie był szlak, ale ludzie tamtędy chodzą, więc ścieżka powinna być wydeptana.
Po pół godzinie pogoda się zmieniła. Znowu wyszły duże chmury i widoczność się zmniejszyła do paru metrów. Tutaj muszę naskarżyć na leni Hiszpanów. Ich szlaki w ogóle nie są oznaczone. Nigdzie nie ma namalowanego szlaku na skałach albo drzewach, czasami (bardzo rzadko, raz na kilometr) jest wbity słupek w ziemię z numerem szlaku. Są kopczyki z kamieni, ale też bardzo rzadko. Podczas widoczności na parę metrów jest ciężko. Szliśmy pomału, oczywiście nie wiedząc czy idziemy szlakiem czy nie. Zaczął padać śnieg i wiatr się wzmagał. Widoczność była na parę metrów. Za pomocą GPS, mapy topograficznej i map satelitarnych załadowanych wcześniej na telefon szliśmy w kierunku schroniska. Szło się ciężko, były mokre skały i dosyć stromo. Często słyszeliśmy ludzi, którzy pobłądzili i się nawzajem nawoływali. Myśmy tylko słyszeli głosy, ale widoczność była tak mała, że nie można było nikogo zobaczyć.
W pewnym momencie wpadło na nas czterech Hiszpanów, którzy zaczęli nam tłumaczyć gdzie chcą iść. Oczywiście jak to Hiszpanie nie mieli żadnej mapy, ani nic bardziej zaawansowanego. Szli na jakiś autobus, który gdzieś miał przyjechać. Oczywiście nie szli w dobrym kierunku. Otworzyliśmy nasze mapy i dopiero tam nam pokazali gdzie chcą iść. Tak się składało, że ich pół "trasy" pokrywało się z naszą, więc wyprowadziliśmy lokalnych z gór. W połowie drogi pokazaliśmy im gdzie mają iść i poszliśmy w naszym kierunku. Ciekawe czy doszli do celu? Przynajmniej mają nauczkę, że w takie duże góry nie idzie się bez przygotowania. Pogoda może się szybko zmienić i wtedy jest ciężko.
Gdzieś na wysokości 2600 m wyszliśmy z chmur i wreszcie widzieliśmy gdzie idziemy. Po chwili również ukazało nam się schronisko, więc nawet jak szlak był nie oznaczony to szliśmy na azymut.
Po kolejnej godzinie dotarliśmy do schroniska. Tutaj w końcu mogliśmy odpocząć i się posilić. Piwko i konserwa świetnie smakowały, ale też nie mogliśmy się rozsiadać, bo musieliśmy zejść na dół. 7 km i 1000 metrow w dół. Obowiązkowe zakupienie pamiątkowych koszulek ze szczytem Mulhacén (można już było je kupić, bo szczyt zaliczony) i w drogę.
Zejście przebiegło bez żadnych komplikacji i po 2:15, ku naszej radości, ukazała się nasza BMW. Pod koniec schodzenia czuliśmy nasze kolana. Ten dzień był dla nich dużym obciążeniem. Najpierw 1200 metrów (4000 ft) do góry, a potem 2200 metrów (7200 ft) w dół. W sumie w ten dzień zrobiliśmy 18 km. Im bardziej schodziliśmy w dół tym ładniejsza pogoda się robiła. Wreszcie mogliśmy podziwiać piękną dolinę i otaczające je góry w których spędziliśmy ostatnie 2 dni.
Schodząc w dół towarzyszyły nam nie tylko kozy i barany ale też super lokalne strachy na wróble. Nawet dobrze mówili po angielsku.
Góry Sierra Nevada, położone są 20 km od wybrzeża Morza Śródziemnego. Nie przypuszczaliśmy, że Hiszpania ma aż tak potężne góry. Jak już wspominaliśmy najwyższy szczyt to Mulhacen ale jest też wiele innych szczytów powyżej 3000 m które warto zdobyć. W tych górach położony jest również duży resort narciarski. Jak to w europejskich górach znajduje się też dużo małych klimatycznych miasteczek położonych na stromych stokach gór.
Głodni, zmęczeni i spragnieni zapakowaliśmy się do samochodu i po 20 minutach dojechaliśmy do Capileira. Nawet szybko udało nam się znaleźć hotel. Pomimo, że miasteczko jest niewielkie to dla osoby spoza miasteczka trudno jest nawigować i cokolwiek znaleźć. Jeżdżenie samochodem po tych wąskich, stromych uliczkach nie było łatwe. Mimo, że miasteczko jest nastawione na turystów pan w naszym hotelu w ogóle nie mówił po angielsku. Często za to lubiał powtarzać “bueno”. Udało nam się jednak dowiedzieć przy pomocy języka migowego i paru słów hiszpańskich które znamy, gdzie mamy zaparkować samochód i gdzie jest nasz pokój. Bardzo przytulny pokoik tak jak i miasteczko, z przepięknym “buena vista”. Zdziwiło nas tylko, że w hotelu było dość zimno i nie można było włączyć ogrzewania. Wygląda, że dla nich to jest środek lata nawet pomimo, że na zewnątrz jest tylko 10C.
O restaurację już się nie pytaliśmy na recepcji bo stwierdziliśmy, że i tak się nie wiele dowiemy. Poszliśmy za to na główną ulicę (czyli pod hotel) i znaleźliśmy restaurację El Asador która nam od razu przypadła do gustu. W restauracji było menu po angielsku, przyjmowali karty kredytowe i było kilka innych grup. Czyli wyglądało dość obiecująco. I tak rzeczywiście było. Wybór był dość bogaty. Mieli troszkę dań kuchni włoskiej ale to od razu wykreśliliśmy jako opcję. Ostatnie doświadczenia nam pokazały, żeby jednak trzymać się ich lokalnej kuchni. Naszą uwagę przykuł dział lokalnego mięsiwa. Więc na przystawkę poleciał oczywiście Iberian Ham, tutaj trzeba dodać, że porcja było wielka. Ilonka zamówiła kawałek wieprzowiny marynowany w papryce i czosnku a ja poszalałem i zamówiłem całą nogę jagnięcia.
Ale było pyszne. Porcje były ogromne więc winko do kolacji się przydało i poprawiło nam trawienie. Kelner polecił nam winko z niedalekiej Granady i był to rzeczywiście dobry wybór. Idealnie pasowało do naszych mięs. Byłem głodny a do tego jedzenie było przepyszne więc zajadałem aż mi się uszy trzęsły.
Bardzo polecamy tą restaurację, Al Asador. Jak będziecie w okolicy albo znudzą wam się plaże i będziecie chcieli schłodzić się w górach to polecamy miasteczko jak i wspomnianą restaurację. Po kolacji byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy do łóżka w śpiworach bo było tak zimno.
2015.05.21 Granada, Hiszpania (dzień 6)
Wczoraj widzieliśmy zamek Alhambra z przeciwległego wzgórza przy zachodzie słońca a potem w nocy. Dzisiaj jest czas na zwiedzenie go w ciągu dnia i od środka.
Nie udało nam się kupić biletów wcześniej na internecie, bo już ich nie mieli, ale miejmy nadzieję, że mają jakąś liczbę biletów dla turystów którzy po prostu przyjdą pod zamek.
Korzystając z okazji, że dziś nie mieliśmy dużo do zwiedzania, troszkę dłużej pospaliśmy. Po śniadanku poszliśmy prosto na zamek Alhambra. Granada jest położona na wysokości powyżej 700 metrów n.p.m. więc poranki są nawet chłodne, było tylko 19C. Po 30 minutowym spacerku doszliśmy do pierwszej bramy zamku prowadzącej do ogrodów. Po kolejnych 10 minutach wspinania się do góry doszliśmy do jednej z głównych bram zamku (brama sprawiedliwości). Ładnie się zapowiadało, potężne, grube mury, ciekawa architektura, wiele ciekawych zabudowań, dużo wszystkiego do zwiedzania, całe miasto tam się znajdowało....
Niestety biletów już nie było. Wszystkie zostały wykupione na internecie o wiele wcześniej. Szkoda, bo naprawdę piękny zamek. Oczywiście bez biletów też można było część zamku zwiedzić, ale niestety ciekawsze miejsca były dla nas zamknięte. Pewnie muszą limitować ilość turystów, bo inaczej by się nie dało zwiedzać jak by morze ludzi tu przyszło. I tak ponoć jest limit 6,000 biletów dziennie.
Pochodziliśmy po części po której mogliśmy, coraz bardziej narzekając, że jednak nie udało nam się zdobyć biletów. Im więcej widzieliśmy tym bardziej chcieliśmy iść dalej, a tu niestety była bramka i pan który mówił: boletos por favor...!!! Oczywiście mamy zamiar tutaj wrócić i zwiedzić cały zamek.
Dodatkowo na terenie zamku znajdują się dwa hotele w których mamy zamiar spać. Troszkę zawiedzeni wróciliśmy na dół do miasta i postanowiliśmy to sobie jakoś wynagrodzić. A jak? Jak prawdziwi Hiszpanie, lodami....Hiszpanie uwielbiają jeść lody. Często można spotkać stoiska z dziesiątkami rodzajów. Opłacało się, były pyszne...!!!
Mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, więc chcieliśmy to jakoś wykorzystać. Czemu więc nie popróbować lokalnej kuchni, a zwłaszcza ich szyneczki.
Często staramy się jeść lokalną szynkę iberyjską. Zwana lokalnie Jamon Iberico. Ponoć najlepsza szyneczka na świecie. Nawet pobija włoskie prosciutto de Parma.
Prosciutto jest bardziej okrawane z tłuszczu, więc nie mają takiego głębokiego, bogatego, złożonego smaku jak szyneczki iberyjskie.
Tak nam smakują, że musieliśmy się o niej coś więcej dowiedzieć.
Więc, produkowane są one w południowej Hiszpanii ze specjalnie hodowlanych czarnych świń.
Zaraz po okresie kiedy prosie przestaje być karmione przez matkę, jego dieta składa się z jęczmienia i kukurydzy. Trwa to przez wiele tygodni. Następnie świnka jest "zapraszana" na pastwiska gdzie je naturalnie rosnącą trawę, a także chodzi sobie po specjalnie sadzonych lasach dębowych na których się zajada żołędziami, korzeniami, ziołami....Tuż przed ubojem, dieta świnki się zmienia i może już "tylko" zjadać oliwki i żołędzie. Po uboju, tylne nogi są solone i wieszane na dwa tygodnie, żeby schły. Następnie są myte i znowu wieszane na kolejne 3-4 tygodni.
Potem następuje proces twardnienia, który trwa minimum rok, a może być nawet parę lat dla najlepszych szynek. Szynka twardnieje wisząc do góry nogami w różnego rodzaju pomieszczeniach w zależności od temperatury, wilgotności.... Czasami wisi sobie na zewnątrz, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza, ale w większości przypadków wiszą pod sufitem.
Jest wiele rodzajów Jamon Iberico. Najlepsza nazywa się Jamon Iberico de Bellota. Cena dochodzi do €200 za kilogram i jest ciężko dostępna poza granicami Hiszpanii. Ponoć jakieś rodzaje już tych szynek można kupić w Stanach. Musimy poszukać....Z ciekawostek jeszcze mogę dodać, że najlepsze są świnie z papierami (rodowodem). Jak udowodnisz że ojciec i matka zabitej świnki pochodzą z najlepszej hodowli to możesz sobie do nazwy swojej szynki dodać słowo PURO (pure) co oczywiście podnosi cenę produktu. Ponoć produkcja tych szynek jest bardzo kontrolowana przez rząd hiszpański, coś jak z winami w Europie. Oczywiście najlepsza jest świeża, prosto krojona z całego kawałka. Im dłużej leży tym smak staje się płytszy, mniej intensywny. Taką też staramy się tutaj zamawiać. Większość supermarketów ma stanowisko z takimi szyneczkami.
Ogólnie Hiszpania zaskoczyła nas pozytywnie cenami. Poza paliwem do samochodu która kosztuje €1.25 za litr diesel (2 razy droższe niż w Stanach) to wszystko jest o wiele tańsze. Kolacja w restauracji na dwie osoby z butelką dobrego wina kosztuje €30-40. Gdzie EUR już jest prawie jak USD. Trzeba doliczyć jakieś 10% więcej. W Unii Europejskiej w przeciwieństwie do Stanów TAX jest już wliczony w cenę a napiwek jest rzadko spotykany, a jak jest to jakaś reszta drobnych.
Piwo w barach kosztuje €2-3 i często masz już wliczoną jakąś przekąskę (tapa). Dobre wino w sklepie kupisz za €7-12, a w restauracji €10-20 i to już mówimy o dobrych winkach. Hotele też są tanie. Płacimy średnio €60-70 za hotel za noc w trzy-gwiazdkowych w centrum. Jak nie jest w samym centrum, to na nogach można w ciągu 15 minut spokojnie dojść. Odwiedzając po drodze lokalne bary, oczywiście w celu próbowania ich tapas. Nie znam cen wszystkich krajów europejskich, porównuje do Włoch, Szwajcarii czy Irlandii gdzie jest znacznie drożej niż w Hiszpanii.
Jutro rano opuszczamy cywilizowaną część Hiszpanii i jedziemy w góry Sierra Nevada gdzie mamy w ciągu dwóch dni wyjść na jej najwyższy szczyt, Mulhacén 3482 metrów.
Pożegnalną kolację mieliśmy w fajnej, lokalnej restauracji: Taberna Granados. Na start dostaliśmy oczywiście tapas, a potem poleciał kurczak i królik. Smaczne było. Kanapeczki podane jako tapas były pyszne natomiast to coś małego z oczkami i wąsami dziwnie wyglądało. Ale widzieliśmy jak lokalny brał do ręki garść tego i połykał.....hmmm....my spróbowaliśmy ale żadna rewelacja.
Oczywiście nie obyło się bez dobrego hiszpańskiego winka z Rioja. Montelciego Reserva 2010 DOCa. Dobre, smak suszonych owoców, leżało sobie ponad dwa lata w beczkach, idealnie wybalansowane z wyraźnymi mineralnymi smakami. Idealne do naszych mięs.
2015.05.20 Malaga, Nerja i Granada, Hiszpania (dzień 5)
Nasz hotel o nazwie “Las Vegas” jest typowym hotelem na tzw. wczasy. Jest świetlica, jest stół do bilarda jest blisko plaża itp. Tak więc przy śniadaniu obserwując gości hotelowych doszliśmy do pewnych obserwacji. Są różne rodzaje wczasów, można jechać na all inclusive do Turcji, Tunezji czy na Karaiby. Wakacje te głównie cechują się jedzeniem, piciem, jedzeniem, piciem i od czasu do czasu może jakąś wycieczką. Ja osobiście, jeśli już mam jechać na wczasy zorganizowane to wolę Europejską wersję, czyli Włochy, Grecja, Hiszpania itp. W tym przypadku nie bierze się zazwyczaj all inclusive....no bo po co? W Europie jest tyle miasteczek które mają jakąś swoją małą lokalną historię, pełno knajpek gdzie można poznać ludzi z całego świata i jak ktoś lubi sklepów nie tylko z pamiątkami. Tak więc jadąc do Europy ciężko jest siedzieć w resorcie a nawet chce się spędzać czas poza nim. W końcu kto jest w stanie wysiedzieć cały dzień na plaży.
Oczywiście nasz sposób zwiedzania jest totalnie inny I nie ma nic wspólnego ze zorganizowanymi wczasami. My na plaże co prawda poszliśmy po śniadanku ale nawet nie braliśmy strojów kąpielowych bo nie mieliśmy czasu na leżakowanie a poza tym dość chłodno jeszcze było, może później się ociepli. Było to jedno z ostatnich miejsc na naszej wycieczce gdzie można było dojść do morza, więc Darek postanowił wejść do wody. Po dwóch minutach powiedział, że woda jest zimna i idziemy już z plaży.
My znów w drogę zwiedzać kolejne miasta, regiony, odkrywać nowe światy. Tak więc po szybkim spakowaniu ruszyliśmy na zamek w Maladze, zwany Gibralfaro. Zamek ten datowany jest na X wiek choć przeszedł już wiele przebudowań i zmian. Poza zamkiem w Maladze warto też zobaczyć Alcazaba, fort znajdujący się niedaleko Gibralfaro.
Zanim jednak dotarliśmy na zamek po drodze odwiedziliśmy corridę, zwaną Plaza de toros de La Malaga. Wygląda, że arena jest jeszcze czynna a jak nie ma rodeo to można sobie wejść i pochodzić po trybunach. Ciekawe doświadczenie choć dziwię się, że jest to troszkę zaniedbane. Myślę, że mogliby więcej udostępnić do zwiedzania.
Po spędzeniu paru minut na corridzie wróciliśmy do naszego pierwotnego planu - zdobycia zamku. Wyjście jak to do zamków było pod górę i po raz kolejny stwierdziliśmy, że dawniej zdobycie zamku to nie była łatwa sprawa. Sam zamek to ciekawe ruiny, które przetrwały setki lat. Najbardziej nam się podobało, że można było wejść i chodzić po murach obronnych wokół całego zamku. Przepiękne widoki na miasto, morze a zarazem na zamek. Niesamowite jak teraz mamy taką super technologię ale nie potrafimy zbudować nic trwałego. A lata temu ludzie bez większych maszyn budowali tak potężne i wspaniałe budowle, które przetrwały nie jedną wojnę.
Po zamku, spragnieni wody udaliśmy się w kierunku naszego hotelu gdzie mieliśmy samochód. Troszkę PRLem zalatywało po drodze. Hotele o nazwach Las Vegas, California czy Floryda to standard....w centrum zwanym starym miastem na pewno hotele są nowocześniejsze i mają bardziej nowoczesne standardy. My jednak wybraliśmy hotel blisko centrum ale na plaży. Przynajmniej raz na tym pobycie chcieliśmy posłuchać szumu fal i przejść się po piasku. Do tego do centrum jest bardzo trudno dojechać samochodem.
We wszystkich miasteczkach jakich byliśmy zaszokowały nas wąskie uliczki w centrum. Często zastanawialiśmy się jakim sposobem przejeżdża tam samochód. Darek często musiał uważać, żeby nie porysować naszego samochodu. Pewnie ubezpieczenie by to pokryło ale po co użerać się znów z firmami ubezpieczeniowymi. Tak więc cieszyliśmy się, że nasze hotele nie są w ścisłym centrum. Po Maladze udaliśm się do Nerja. Darek bardzo chciał przjechać lokalnymi drogrami więc zamiast autostrady wybraliśmy drogę blisko morza. Niestety większość dostępu do plaży jest zabudowana i hotele czy inne rezydencje pobudowały się tam. Udało nam się jednak gdzie niegdzie dojrzeć Costa del Sol (wybrzeże słońca) podobno najładniejsze wybrzeże Hiszpanii.
Dopiero jak dojechaliśmy do Nerja to mogliśmy podziwiać te słynne plaże. Narja jest małym miasteczkiem typowo turystycznym. Jak to przewodniki piszą, upodobanym przez angielskich turystów. Popieram bo sama byłam tu wcześniej na wycieczce zorganizowanej przez angielskie biuro podróży. Podobno to od Nerja zaczyna się całe wybrzeże nazywane przez hiszpanów Costa del Sol. W centrum miasteczka jest Balcón de Europa. Najlepsze określenie tego to właśnie balkon z którego rozpościera się ładny widok na wybrzeże.
Było dość przyjemnie, piękne widoki, lekki chłodek i szum morza więc postanowiliśmy, zjeść lunch. Wybraliśmy restaurację, która była włoska i tu był nasz błąd. Jak ogólnie uważamy, że Hiszpania ma bardzo dobre jedzenie tak Hiszpanie robiący włoskie specjały to nie najlepsze połączenie. Ja wzięłam paella i był to jak się okazało bezpieczny wybór. Jest to tradycyjna hiszpańska potrawa więc im wyszła. Darek natomiast zamówił pizze i była to katastrofa. Ciasto było za twarde a prosciutto tak drobno posiekane, że ciężko je było wyczuć. Dałam im szansę pokazać, że jednak potrafią robić włoskie potrawy i zamówiłam Panna Cotta...kolejna porażka. Zrobiliśmy jeszcze parę zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę do Granada.
Droga z Nerja do Granada wyglądała na nową. Nawet GPS jej jeszcze nie miał. Tak więc super się jechało po idealnym asfalcie. Kolejne zaskoczenie bo znów nic nie zapłaciliśmy, czyli jednak autostrady w Hiszpanii nie są takie drogie. Zaskoczyła nas ilość tuneli – choć nadal Japonia wygrywa pod tym względem jak i zmienność pogody. Z wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku gór i jak wjechaliśmy w jeden z wielu tuneli to była ładna sloneczna pogoda, natomiast jak wyjechaliśmy z niego po ok. 1.5 km przywitał nas ulewny deszcz...który zaraz po paru minutach zniknął.
Granada najbardziej słynie z zamku Alhambra. Początkowo w 889 roku wybudowano tam fortece. Następnie w XI wieku przebudowano na pałac. Przebudowa została dokonana dla ówczesnego władcy Granady Emira Mohammed ben Al-Ahmar. Pamiętajmy, że przez wieki Andaluzja była pod wpływami arabów i stąd w ich architekturze widać bardzo duże wpływy arabskie. W późniejszych latach zamek przeszedł w ręce chrześcijan którzy nadali mu ostateczny wygląd. Alhambra jest jedną z największych atrakcji turystycznych w Hiszpanii i jest wpisana na listę UNESCO jako światowe dziedzictwo. Jest to budowla która niesamowicie łaczy styl arabski i chrześcijański. My wybieramy się tam jutro ale dziś postanowiliśmy przejść się do Plaza Mirador de San Nicolas. Podobno stamtąd jest najlepszy widok na zamek. I tak też było.
My wybraliśmy drogę na skróty i szliśmy bardzo wąskimi uliczkami, że aż czasem zastanawialiśmy się czy my wchodzimy komuś na podwórko czy jeszcze nie. Można tam dojść główną ulicą ale jest troszkę na około. Główną ulicą za to schodziliśmy.
Po wyjściu na górę najpierw ukazał nam się tłum ludzi – wtedy Darek uwierzył, że jednak dobrze szliśmy. A po drugie piekny widok. Góry i zamek prezentowały się w całej okazałości. Jak już kiedyś wspomniałam w Hiszpanii dość późno zachodzi słońce. Tak więc jak myśmy byli tam koło 8 wieczór to jeszcze było w miarę jasno. Widok był tak piękny a my wiedzieliśmy, że raczej tu nie wrócimy jutro więc postanowiliśmy poczekać aż słońce całkowicie zajdzie. Siedliśmy w pobliskiej restauracji i czekając na zachód słońca delektowaliśmy się widokiem i piwkiem o nazwie Alhambra.
Doczekaliśmy się....niestety widok był troszkę gorszy. Normalnie budowle i stare miasta zyskują po zachodzie słońca kiedy to wszystko jest ładnie oświetlone. Niestety wraz z zachodem słońca zniknęły też górki który były w tle i które dodawały uroku.
Zamek Alhambra połóżony jest u podnóża gór Sierra Nevada. Są to najwyższe góry w Europie zaraz po Kaukazie i Alpach no i oczywiście najwyższe w Hiszpanii. My za trzy dni planujemy wyjść na ich szczyt który ma ok. 3500 m n.p.m. Trzymajcie kciuki. Dziś tak podziwiając zamek zauważyliśmy, że niektóre szczyty mają jeszcze śnieg. Mam nadzieję, że to tylko w jakiś dolinkachi mniej rozdeptancyh szlakach. Zobaczymy...dojdziemy dokąd się da a jak nie to zawrócimy.
Na tym skończyliśmy nasz dzień. Do miasta zeszliśmy dłuższą drogą za to o fajnej nazwie Carrera del Darro która przechodzi koło rzeki Rio Darro. Daruś nawet nie wiedział, że ma tu swoją ulicę i rzekę. Dzień był dość intensywny więc szybko padliśmy bo jutro kolejne emocje i atrakcje.
2015.05.19 Gibraltar i Malaga, Hiszpania (dzień 4)
Druga noc w tym samym hotelu – jak dla nas to już rozpusta. Uczciliśmy to nawet śniadaniem w hotelu....tak wiem, jak dla nas to druga rozpusta. Mieliśmy nadzieję na jakieś lokalne śniadanie. Niestety poza szynką iberyjską, paroma lokalnymi serami i większym wyborem soków owocowych to nie wiele to się różniło od hotelowych śniadań. Ale było świeże i smaczne. Pojedzeni ruszyliśmy w drogę. Dziś kierunek Gilbraltar....a zaraz po tym Malaga.
Droga jak to droga w południowej Hiszpanii. Darek, znów stwierdzał, że nie ma lasów, za to był zachwycony ilością wiatraków i jak Don Kichot chciał je gonić. Po krajobrazie i wykorzystaniu energii naturalnej widać było, że zbliżaliśmy się do oceanu. A ja już z góry uprzedzałam, że na Giblartarze wieje.
Ja już na Gibraltarze byłam wcześniej ale chętnie chciałam go zobaczyć po paru latach. Dodatkowo bardzo mi się podobał – szczególnie małpki więc miałam nadzieję tym razem zrobić troszkę lepsze zdjęcia niż za pierwszym razem. Po przjechaniu ok. 150 km dotarliśmy do granicy Gibraltaru. Z wcześniejszego doświadczenia wiem, że nie warto pchać się na Gibraltar własnym autem tak więc zaparkowaliśmy w miasteczku które graniczy z Gibraltarem. Z parkingu do przejścia granicznego mieliśmy 5 minut na nogach. Darek najbardziej cieszył się z 3 rzeczy, po pierwsze przeszedł przejście graniczne na nogach, po drugie przeszedł po płycie czynnego lotniska, a po trzecie był w nowym kraju, w którym jeszcze nigdy nie był.
Z granicą wszystko było fajnie ale pan powiedział nam po polsku „Dzień dobry, dziękuję!” a my byliśmy w takim szoku, że zapomnieliśmy poprosić o pieczątki do paszportów. Szkoda....ale sami przyznajcie, kto by się spodziewał polskiego celnika na Gibraltarze. Szok na max'a.
Drugą atrakcją jest przejście przez płytę lotniska. Gibraltar ma lotnisko. Podobno pasażerskie loty na Gibraltar zostały wznowione dopiero w 2006 roku. Niestety to państwo-miasto jest otoczone skałą i nie ma wiele miejsca na stworzenie lotniska więc pas startowy przechodzi przez zwykłą ulicę. Albo na odwrót...ulica wylotowa z kraju przechodzi przez pas startowy.
Po standardowych zdjęciach na pasie startowym ruszyliśmy główną ulicą do centrum miasta. Gibraltar należy do Angli. W 1969 roku Giblartalczycy mogli zdecydować w referendum czy chcą należeć do Angli czy Hiszpani, 12,138 osób zagłosowało za Anglią a tylko 44 za Hiszpanią. Takim sposobem Gibraltar stał się kolonią Angielską, która używa funtów i euro na przemian, jeździ po prawej stronie ale nadal najbardziej popularnym daniem jest Fish & Chips. Jest też duży plus, napisy i ludzie są dwu języczni.
Szczerze, spodziewałam się troszkę innych sklepów na głównej ulicy. To co zobaczyliśmy to nic innego jak ulica Floriańskaw w Krakowie, albo Krupówki w Zakopanem. Pełno sklepów z ciuchami, kosmetykami i sprzętem elektronicznym, a tylko od czasu do czasu jakiś sklep z pamiątkami. Tak idąc, po 20 minutach doszliśmy do kolejki na szczyt Gibraltar lub jak inni to nazywają na szczyt skały, która znajduje się ponad 400 metrów n.p.m.
Kolejne zaskoczenie. Z tego co ja pamiętałam, to kolejka zatrzymywała się w tzw. mid-station. Stacja w połowie góry miała swój urok, bo jak ja tam byłam, to było tam dużo małp. Kilka nawet otoczyło moją koleżankę tylko dlatego, że coś jadła. Niestety aktualnie kolejka nie zatrzymuje się w połowie drogi między kwietniem a październikiem. Jak się spytałam pani dlaczego to odpowiedziała „my nie obsługujemy”. Hmmm....dziwne to trochę.
Jadąc na górę nie widzieliśmy małp....pewnie przeniosły się tam gdzie są ludzie. Małpy na Gibraltarze, żyją swobodnie, ochrona parku chce im zagwarantować jak najbardziej naturalne warunki, ale one doskonale widzą, że tam gdzie ludzie jest jedzenie.
Wyjechaliśmy na szczyt. Porobiliśmy parę zdjęć na wszystkie strony świata i spotkaliśmy parę małp. Jak dla mnie było ich za mało. Widok nie wiele się zmienił. Dalej był niesamowity. Stoisz na górze, a z każdej strony co innego widać. Z jednej wąski ląd i granicę z Hiszpanią, z drugiej port, z trzeciej kanał gibrartarski i w oddali Afrykę (do której się wybieramy za 4 miesiące), a z czwartej niekończące się Morze Śródziemne. Darek nazwał wszystko jedną wielką komercją i centrum handlowym. Dopiero później zmienił zdanie jak poszliśmy w mniej uczęszczane trasy. Zanim to się jednak stało zrobiliśmy sobie małą przerwę na piwko. Darek jako smakosz piwa szybko odkrył, że coś jest nie tak z jego piwem. Jak się okazało, piwo było przedatowane. Na szczęście pracownicy stoiska grzecznie nam podziękowali za zauważenie i pozwolili wymienić jedno na dwa inne piwa. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy zwiedzać dalej. W planie mieliśmy zejść do jaskiń, Micheal's Caves i sprawdzić ile małp jest po drodze.
Plan nawet się udał. Po drodze spotkaliśmy troszkę małpek. Jedne miały nas gdzies i nie reagowały na nic, inne były młode i chciały się bawić i skakać po czym tylko się da, a inne po prostu szukały jedzenia.
Można było do nich dość blisko podchodzić a one spokojnie siedziały i nie bardzo przejmowały się samochodami czy ludźmi chodzącymi obok nich. Widać, że dla nich to normalka i same garną tam gdzie jest cywilizacja.
Doszliśmy do jaskiń....wszystko fajnie aż do momentu rozczarowania. Jaskinia jest dość duża, choć nie mogliśmy przejść całej trasy (hmmm....znów nie obsługujemy???), do tego gra świateł. Ja rozumiem, że to jest fajne jak się tylko ogląda jaskinie ale do zdjęć to była masakra. Zdjęcia wychodziły jak z jakiś filmów science-fiction i ciężko było ustawić fajne światło.
Dużo lepiej by było jakby stosowali naturalne/żółte światło.
Po przejściu jaskini (ok. 20-30 min.) wróciliśmy z powrotem na szczyt kolejki. Z jednej strony gonił nas czas a po drugie stwierdziliśmy, że i tak nie ma małp w mid-station więc po co tam iść. I mieliśmy rację. Większość małp skakała po wagoniku kolejki. Najpierw niewinnie sobie skakały ale ludzie jak to ludzie zobaczyli blisko małpki i chcieli sobie z nimi zrobić zdjęcie. A małpka jak to małpka jak zobaczyła blisko coś na co może skoczyć to skoczyła. I takim sposobem niektórzy turyści mają zdjęcia jak małpka im chodzi po ramionach, itp. Ja tam się cieszę, że nic mnie nie podrapało.
Skała jest największą atrakcją na Gibraltarze. Drugim ważnym punktem wycieczek jest Europa Point. Teoretycznie z tego miejsca widać całe Morze Śródziemne jak i Afrykę. Ludzkie oko mogło dziś zobaczyć Afrykę...aparat chyba jednak nie do końca to uchwycił. Nie jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy ale byliśmy wystarczająco blisko. Najbardziej wysunięty punkt jest po stronie Hiszpańskiej parę kilometrów od Gibraltaru.
W punkcie Europa znajduje się pomnik Generała Władysława Sikorskiego, którego samolot rozbił się tutaj w 1943. Generał wraz z 16 innymi ludźmi nie przeżył tej katastrofy. Do dziś trwają spory, czy był to zamach, czy jedynie wypadek.....
Nie tracąc czasu po Europa Point wróciliśmy do granicy. Zanim jednak to się stało to czekała nas kolejna niespodzianka. Wcześniej w punkcie informacji pan nam powiedział, że z punktu Europa można wrócić autobusem numer 2 do Market Place i potem przesiąść się na numer 5. Taki też mieliśmy plan dopóki nie dowiedzieliśmy się, że linia numer 5 jest obsługiwana przez inną firmę i w związku z tym pomimo że mamy całodniowe bilety musimy dopłacić 2 EUR. My to olaliśmy i poszliśmy na nogach. I dobrze....dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak lądował samolot. My uchwyciliśmy samo kołowanie ale to i tak dużo, że mieliśmy szczęście spotkać w ogóle jakiś samolot lądujący na Gibraltarze.
Zaraz po Gibraltarze, po krótkiej przerwie na bułeczkę i konserwę ruszyliśmy do Malagi. Malaga jest sprawcą całej tej wycieczki. Darek znał kiedyś osobę z Malagi, która tak mu polecała to miejsce, że podczas losowania Darek umieścił ją na naszej liście.
Z Gibraltaru do Malagi było ok. 120 km. Czyli nie tak źle. Do tego widoki rozpieszczały nas jeszcze bardziej. Gdzie niegdzie górki, gdzie niegdzie plaża. Za to samochód ma trochę do życzenia. Ma nowy system, który automatycznie wyłancza silnik po 5 sekundach stania w korku. Ponoć ma to oszczędzać paliwo. Niestety bardziej to drażni niż to całe oszczędzanie jest warte. Cały czas wyłancza silnik a co za tym idzie też klimatyzację. Ruszając ze świateł, silnik się automatycznie zapala ale trwa to parę sekund. Jest to drażliwe zwłaszcza w jeździe po miastach. Dobrze, że można to wyłączyć jednym przyciskiem. Wkońcu dotarliśmy do naszego hotelu, Las Vegas. Tak to nazwa naszego hotelu. Hotel znajduje się przy samej plaży więc teraz pisząc bloga siedzę sobie na balkonie i słucham szumu fal...
Nie tracąc czasu ruszyliśmy na miasto. Nie planowaliśmy dziś dużo zwiedzać tylko odwiedzić stare miasto, wstąpić na jakąś przekąskę i wrócić do hotelu. Jako naszą destynację wybraliśmy El Pimpi. Jest to restauracja otwarta w 1971 roku. Przez El Pimpi przewinęło się wiele sławnych ludzi. Jak np. rodzina Picasso, Antonio Banderas, Tony Blair.....
Byliśmy w sumie najedzeni, więc zamówiliśmy tylko deskę (talerz) serów i butelkę wina Verdejo. Lekkie, fajne, chłodne, lokalne winko idealnie pasowało do zestawu serków.
Po drodze do tej restauracji zobaczyliśmy zamek który chętnie odwiedzimy jutro.
Po wypiciu winka, przekąszeniu serków i poznaniu lokalnej restauracji postanowiliśmy po pierwsze wrócić tam jutro na nadziewane bułeczki (specjalność tego regionu) jak i odwiedzić bar z Craft Beers. Piwa z mikro-browarów przyciągają naszą uwagę coraz bardziej więc grzechem byłoby nie spróbować Hiszpańskich specjałów. Takim sposobem doszliśmy do knajpki: Cerveceria Arte & Sana Craft Beer Cafe. Trzeba przyznać, że chłopaki mają bardzo ciekawy wybór. Mają kilkaset rodzajów piw z całego świata. Myśmy próbowali hiszpańskich po wpiciu dwóch na miejscu udało się wziąć jeszcze jedno do hotelu.
Po relaksie przy piwku wróciliśmy do hotelu i siedząc na balkonie słuchaliśmy fal Morza Śródziemnego. Jutro dalsza część wyprawy...Granada a potem Sierra Nevada i spanie w schronisku...będzie na pewno ciekawie.
2015.05.18 Sewilla, Hiszpania (dzień 3)
Dziś cały dzień miał być dedykowany Sewilli. Jak już Darek pisał we wcześniejszym wpisie wczoraj udało nam się trochę liznąć Sewillę, zobaczyć katedrę, starą fabrykę tytoniu i najsłynniejszy hotel Alfonso XIII. Hiszpanie żyją w swojej własnej strefie czasowej i restauracje otwierają o 20 godzinie, my się pomału przestawiliśmy na "lokalny" czas i wczoraj poszliśmy spać koło 3 rano (pisanie bloga zajmuje trochę czasu). Tak więc dziś spaliśmy prawie do południa. Po szybkim śniadanku ruszyliśmy na miasto.
Pierwszy nasz punkt to Plaza de Espana przy Parku Maria Luisa. Plac Hiszpanii – na pierwszy rzut oka jest super. Budowa tego obiektu została ukończona w 1928 roku. Pierwotnie miały się odbywać tam targi przemysłu i technologi. Dziś budynek zajmują agencje rządowe a plac jest niebanalną atrakcją turystyczną. Mnie powaliła nie tylko architektura (Art-Deco) ale przede wszystkim stan w jakim to wszystko jest zachowane. Nie sądzę, żeby on był zamykany na noc a mimo to jest czysty, zadbany i aż miło tam spędzić czas. Oczywiście nie brakuje ludzi handlujących pamiątkami i łódek które można wypożyczyć i przepłynąć „sadzawkę” wokół placu.
Następnie parkiem przeszliśmy nad rzekę. Park jak to park, zdecydowanie wyróżnia się roślinnością. W przeciwieństwie do roślinności klimatu umiarkowanego tu przeplata się bardziej roślinność tropikalną. Widzieliśmy nawet drzewa z pomarańczami co dla nas nie jest typowym widokiem.
Rzeką chcieliśmy się przejść w rejony starego miasta (czytaj katedry) ale szybko wybrzeże nas rozczarowało. Nie było za bardzo zagospodarowane. Dopiero później dość mały kawałek był deptak i ludzie chętnie tam biegali. My jednak uderzyliśmy do Katedry. Google nam wcześniej powiedziało, że katedra otwarta jest do 17:30....a tu upsss....na miejscu się okazało, że do 15:30....tak więc nici ze zwiedzania katedry w środku. A szkoda bo chętnie byśmy zobaczyli jak wygląda 3 co do wielkości katedra od środka, pozostało nam tylko podziwianie zewnętrznej dekoracji.
Ostatnią atrakcją w tym rejonie miasta był zamek, Alcazar. My kupiliśmy bilety wcześniej na internecie aby ominąć kolejki i wejście mieliśmy dopiero na 5:30. Takim sposobem mieliśmy troszkę czasu który postanowiliśmy wykorzystać na odwiedzenie Bodegi Santa Cruz. Miejsce to słynie z dwóch rzeczy. Po pierwsze podobno mają najlepsze tapas a po drugie rachunki piszą na ladzie.
Rzeczywiście nie da się ukryć tapas mają bardzo dobre a szczególnie szynkę, Iberian Ham. Szynka na podobieństwo szynki parmeńskiej, prosciutto itp. która produkowana jest tylko ze świń wychodowanych na ziemi hiszpańskiej. Podobno do roku 2005 szynka ta była nie do kupienia w Stanach Zjednoczonych, gdyż nie przeszła standardów sanepidu. Na szczęście to się zmieniło bo szynka jest przepyszna.
Szynkę można przechowywać podobno nawet do dwóch lat. Ważne jest aby jej koniec (nogi) były zawinięte w papier w celu zachowania świerzośći. A kiedy zacznie się ją już jeść dobrze jest przykrywać ją folią plastikową lub aluminiową. Tak przynajmniej powiedział nam barman, po hiszpańsku, którego Darek poznał jak ja buszowałam po sklepie z pamiątkami. Darek zna troszkę hiszpańskiego (meksykańskiego) z Mangi, więc miejmy nadzieję, że wszystko dobrze zrozumiał, bo mamy zamiar przywieźć ze sobą do Stanów "kawałeczek”. Ciekawe co na to powiedzą celnicy na JFK?
Ja natomiast w sklepie spotkałam polkę. Dość dużo polaków się tu spotyka ale co się dziwić jak wszyscy jesteśmy jedną wielką europejską rodziną. Oczywiście w między czasie jak ja byłam w sklepie Darka zainteresowała pewna beczka i spróbował lokalnego wina. Nam to smakowało jak cherry, ciekawe czy właściciel je robi sam w piwnicy.
Zbliżał się czas wejścia na zamek i musieliśmy pożegnać się z przemiłym barmanem. Na koniec oczywiście barman dostał od nas napiwek. I tu kolejna fajna reakcja...wziął monetę i jak w koszykówkę, rzucił monetę do wiaderka gdzie trafiały wszystkie napiwki. Szczerze, szacując po odległości nie było to łatwe zadanie.
W końcu przyszedł czas na Alcazar. Jest to zamek królewski, który pierwotnie wybudowany był przez muzułmańskiego króla a następnie po podboju Andaluzji przerobiony na zamek królewski, który do dziś uznawany jest za jeden z najładniejszych w Hiszpanii.
Rzeczywiście zamek robi wrażenie, choć według mnie nadal wygrywa zamek w Grenadzie. Tam będziemy dopiero za kilka dni. Oba zamki jak i większość budowli w Andaluzji cechuje połączenie stylów islamskich z europejskimi. Mnie się to bardzo podoba. Wprowadza to trochę egzotyki od europejskiego stylu i sprawia, że Andaluzja jest wyjątkowa.
Zdecydowanie najładniejsze w zamku były ogrody. Niesamowicie duże, zadbane i nawet był tam nie jeden paw. Jak widać zdecydowanie przykuł naszą uwagę i został obfotografowany i sfilmowany na dziesiątą stronę.
Ogrody otoczone są murem, po którym można się przespacerować i podziwiać ogrody z góry. Szczerze....duże to...ciekawe czy my zwiedziliśmy to całe.
Udało nam się za to znaleźć łaźnie, a właściwie jedną dużą wannę. Ciekawe, muszę przyznać...ale kąpać bym się tam nie chciała. Ciekawe jak często zmieniali tam wodę i ile osób naraz tam wchodziło. Podobno służyło to też za miejsce schładzania się. Rzeczywiście jak się tam weszło to powiewał przyjemny chłód. Pewnie dlatego, że cała łaźnia znajdowała się pod ziemią.
Ostatni punkt na naszej mapie Sewilli to Parasol. Dokładna nazwa to Espacio Metropol Parasol. Jest to drewniana struktura o wysokości 26 m po której górze można chodzić. Podobno jest to największa drewniana konstrukcja i jak to bywa na współczesną sztukę nie do końca można zrozumieć co autor miał na myśli. Pomysł jednak mi się podoba i jako platforma widokowa spełnia swoje zadanie.
Ponieważ często architektura wygląda lepiej jak jest podświetlona to postanowiliśmy zjeść kolację i poczekać na zmierzch. Dodatkowo chciałam wspomnieć, że spacerek z Alcazar do Parasola to ok. 15-20 minut na nóżkach. Wybraliśmy restaurację (która bardziej przypomina jadłodajnię albo bar mleczny), która była dość blisko i miała bardzo dużo klientów. Niestety jedzenie nie było najlepsze. Zamówiliśmy mix wędlin które były bardzo dobre ale chleb i hiszpański placek ziemniaczany już nie przypadły nam do gustu.
Ściemniło się i ruszyliśmy pochodzić po parasole. Zajęło nam trochę czasu aby zorientować się gdzie jest wejście ale zauważyliśmy dużą wycieczkę i poszliśmy za nimi. Pani w kasie myślała, że jesteśmy z nimi więc nie musieliśmy nic płacić, choć i tak nie jestem pewna czy trzeba. Z tego co mi się wydaje płatne jest tylko muzeum powstałe w podziemiach Parasola. Muzeum to powstało jak wykopywali ziemię pod budowę i odkryli stare mury. Niestety dość krótko w ciągu dnia jest ono otwarte i już z góry wiedzieliśmy, że nam się nie uda go odwiedzić. Mogliśmy tylko zobaczyć przez szybę jego fragment.
Wyjechaliśmy na górę i rzeczywiście fajne to. Na samym szczycie zrobili chodnik i można zobaczyć Sewillę z góry ze wszystkich stron świata. Dodatkowo wrażenie, że chodzi się po czymś co wygląda dość krucho jest niesamowite.
To co nas zaskoczyło to fakt, że Sewilla jest dość niska. Budynki które wystawały ponad miasto to w większości kaplice, kościoły, zamki itp.
Do hotelu standardowo wróciliśmy na nóżkach ale już bez żadnych dodatkowych przystanków. Jutro ruszamy jeszcze dalej na południe. Pierwszy przystanek to Gibraltar.
2015.05.17 Cordoba i Sewilla, Hiszpania (dzień 2)
Dzisiaj czeka nas długi dzień. Musimy dojechać do Sewilli, ponad 500 km na południe Hiszpanii. Po drodze chcemy odwiedzić Cordobę i zobaczyć ich słynną katedrę, która została zmieniona z islamskiej na katolicką. Pożegnanie z Madrytem było w lokalnej knajpce przy espresso i croissancie.
Samochód mamy zarezerwowany na lotnisku więc taxi w 20 minut nas tam dowiozło.
Oczywiście jak to u nas, nie mogliśmy przystać przy tym co pierwotnie zarezerwowaliśmy. Udało mi się wyłudzić upgrade do lepszej klasy i po bardzo korzystnych cenach. Niewiele więcej płacąc wyjechaliśmy BMW X1 automatem, z nawigacją i w dodatku diesel. Zapłaciliśmy €90 więcej za 10 dni, ale jak obliczyliśmy to powinniśmy wyjść na to samo. Diesel mniej pali i paliwo jest tańsze o €0.20 za litr.
Dostaliśmy nowe BMW. Przejechane ma tylko 300 km. Jeszcze pachniało nowością
Zapakowaliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na południe. Wyjazd z Madrytu przebiegł bez większych problemów i już byliśmy na A4, która prowadzi do Cordoby. W Hiszpani autostrady są bardzo drogie. Płacisz €8 za każde 100 km. Nie wiem jak to się stało, ale myśmy nic nie zapłacili i dojechaliśmy do Cordoby.
Droga była ciekawa. Mnie najbardziej zaskoczył brak lasów. Cały czas były pola uprawne i pastwiska. Droga wiodła przez wzgórza, doliny, ale jednak jakość miała wiele do życzenia. Pewnie dlatego że była za darmo, ale przynajmniej prowadziła przez ciekawe tereny, a nie jak płatne autostrady, które lecą przez pustkowia i nic nie widać.
Po około 4 godzinach dojechaliśmy do Cordoby. Najbardziej chcieliśmy zobaczyć Cathedra Cordoba. Wpisaliśmy w GPS jej adres i chcieliśmy tam gdzieś zaparkować. Nie udało się. Były tak wąskie i ciasne uliczki, że nawet nie było mowy o zaparkowaniu. Nawet zakręty musiałem brać na dwa razy, bo nasze małe BMW tam się nie mieściło. Ciekawe jak bym tu jechał jakimś dużym, amerykańskim SUV...!!!
Po jakimś czasie udało się zaparkować trochę dalej od centrum, w podziemnym parkingu. Przynajmniej samochód nie będzie stał w słońcu i tak bardzo się nie nagrzeje. Zajęło nam około 30 minut żeby dojść do Katedry. Szło się wąskimi uliczkami zabytkowej części miasta.
Budowla powstała w VI wieku i nazywała się San Vincente Bazylika. Była głównym kościołem Cordoby. W 785 roku muzułmanie zburzyli kościół i wybudowali sobie tutaj swój meczet. Który był najważniejszym meczetem na zachodzie, a Cordoba stała się stolicą Al-Andalus.
W 1236 roku, król Ferdinard II podbił Cordobę i znowu zmienił meczet na katedrę. Jest to unikatowa katedra bo jest wybudowana na styl islamski ale posiada akcenty chrześcijańskie.
Zwiedzanie zajęło nam jakąś godzinkę. W klasztorze było nawet chłodno, ale miejsca na zewnątrz były na maxa nagrzane. W drodze powrotnej fajnie było usiąść w cieniu na chłodnym piwku i sobie odpocząć. Ciekawie jak tu jest w czerwcu albo w lipcu. Chyba musi być gorąco. Wróciliśmy do samochodu i udaliśmy się w dalszą drogę na południowy-zachód. W Hiszpani jest limit prędkości 120 km/h. Ludzie tak jadą w okolicach 130 km/h. Jadąc 140-150 zacząłem się za bardzo wyróżniać. Nie chciałem się tłumaczyć policji po hiszpańsku więc droga do Sewilli zajęła nam ponad godzinkę. Około 8:30 wieczorem przyjechaliśmy do naszego hotelu. Mamy już samochód, więc musieliśmy mieć hotel z parkingiem. Novotel spełnił nasze wymagania. Ma parking, blisko centrum i fajne pokoje w niewysokiej cenie. Długo się nie zastanawiając, zostawiliśmy rzeczy w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Było po 9 wieczorem, a dalej było jasno. Słońce co dopiero zachodziło. Byliśmy trochę głodni, więc zaczęliśmy szukać coś do jedzenia. I tu kolejne zdziwienie, restauracje otwierają dopiero o 8-9 wieczorem i są czynne do późnych godzin nocnych. Hiszpanie w ciągu dnia odpoczywają w chłodzie domowych klimatyzatorów i dopiero wieczorami wychodzą na miasto.
Udaliśmy się w pobliże katedry Sewilla. Jest to gotycka katedra, która jest jedną z największych i najwspanialszych gotyckich kościołów na świecie. Jej budowa została ukończona w 1506 roku. Jest trzecim co do wielkości kościołem na świecie, po watykańskiej bazylice i brazylijskiej. Niestety była już zamknięta. Pochodziliśmy wokół niej, robiąc dużo zdjęć.
Ta katedra jest idealnie oświetlona, wiele różnego rodzaju świateł..... Lubimy chodzić nocami po miastach, a zwłaszcza po ich starych dzielnicach. Nocny klimat dodaje dużo uroku i ludzi jest o wiele mniej niż w dzień. Głód dawał się coraz bardziej we znaki, więc zaczęliśmy odwiedzać knajpki z tapas i innego rodzaju jedzeniem.
Oczywiście przepijając to wszystko zimnym piwkiem. Wiem...., uważny czytelnik powie, a gdzie dobre hiszpańskie winka? Zgadza się... Hiszpania ma świetne wina, ale białe nie są moje ulubione, a w temperaturze 37C nie chce mi się pić ciepłych czerwonych.
Tak też pochodziliśmy po knajpkach i po drodze odwiedzając ciekawe zabytki. Byliśmy koło słynnej, byłej fabryki tytoniu, która aktualnie przerobiona jest na Uniwersytet Sewilli.
Oraz zobaczyliśmy słynny hotel Alfonso XIII. Hotel został wybudowany w latach 1916-1928. Otwierał go król Hiszpanii a aktualnie gości najbardziej wpływowych ludzi świata. Nie braliśmy w nim pokoju bo nie miał fajnych cen na parking.
Około 1 w nocy wróciliśmy do naszego hotelu. Zdziwiło nas, że szliśmy prawie pół miasta na nogach nocą, a wszędzie było dużo turystów, albo lokalnych ludzi. Sewilla, tak jak NYC chyba nigdy nie śpi.....a jak śpi to między 6 rano a 6 po południu. Jutro (już dzisiaj) dalszy ciąg zwiedzania miasta...
2015.05.16 Madryt, Hiszpania (dzień 1)
Madryt jest stolicą i zarazem największym miastem Hiszpanii. Jest też trzecią co do wielkości metropolią w Unii Europejskiej, zaraz po Londynie i Paryżu. Madryt jest nie tylko siedzibą parlamentu ale również króla Hiszpanii (Filipa VI).
My jednak nie planowaliśmy poświęcić Madrytowi więcej niż jeden dzień, a tym bardziej królowi. Wiemy doskonale, że jeden dzień to za mało aby poznać to miasto ale w drodze powrotnej planujemy spędzić dodatkowy dzień w Madrycie a do tego wiemy, że jeszcze nie raz będziemy w tym mieście zwiedzając pozostałe części Hiszpanii.
Wylądowaliśmy (bagaże też) szczęśliwie o 10:30 rano i mieliśmy prawie cały dzień na zwiedzanie. Nie tracąc czasu wzięliśmy taksówkę do hotelu. Wreszcie miasto, które ma normalne ceny taksówek i do centrum Madrytu przejazd kosztuje 30 EUR. Na szczęście wartość Euro wyrównała się już prawie z dolarem więc wakacje w Europie nie są już takim luksusem. Mieszkamy w hotelu NH Breton. Nie jest to hotel położony w samym centrum miasta ale na nogach można dojść do większości atrakcji turystycznych. Tak więc całe miasto zwiedzaliśmy na nóżkach...w końcu jest to najlepszy sposób na zwiedzanie.
Zanim jednak ruszyliśmy na główne atrakcje turystyczne musieliśmy zwalczyć JetLag, nie ma to jak szybkie Espresso na świeżym powietrzu.
Pierwszy na naszej liście był plac Cibeles gdzie znajduje się pałac i piękne fontanny. Palacio de Cibeles pierwotnie był siedzibą poczty głównej a aktualnie odgrywa rolę ratusza i jest siedzibą burmistrza miasta. Zdecydowanie spodobały nam się nie tylko pałac ale również fontanny z posągiem bogini Kybele.
Zbliżała się pora lunchu a my byliśmy tylko po małym śniadaniu w samolocie, więc poszliśmy szukać restauracji. Wcześniej wyczytałam, że Cafe Wok jest polecane na lunch Niestety jak doszliśmy pod wskazany adres nic tam nie było. Przyciągnęła nas jednak nie daleko stojąca restauracja Yakitoro. Hiszpania słynie z Tapas. Ta restauracja nie miała selekcji tapas (przystawek) ale porcje były dość małe więc można je zaliczyć jako tapas. To jest w sumie sprytne. Małe porcje, każdy chętnie przekąsi a zawsze można zamówić więcej. Do tego w taki upał nie chce się dużo jeść. Tak więc wypiliśmy po piwku/winku, przekąsiliśmy po małym szaszłyku i ruszyliśmy dalej zwiedzać.
Madryt jest dość wysoko położony, 646 m n.p.m – najwyżej położona stolica Europy, a dopiero na 43 miejscu w rankingu stolic świata. Tak więc upały nam aż tak nie dokuczały. W słońcu oczywiście było ok. 35C natomiast w cieniu temperatura spadala już do przyjemnych 25C. Madryt jest miejscem dość zielonym, ma dużo drzew, parków co daje przyjemny cień i sprawia, że chętnie się spaceruje po mieście.
Następnym naszym przystankiem było „Puerta de Alcala”, monument z 1778 roku, który stoi tylko parę metrów od Park del Retiro. Park chcieliśmy zwiedzić na rowerze ale niestety coś się zepsuło i nie działał system wypożyczania.
Park przypomina trochę Central Park tylko oczywiście jest dużo mniejszy. Można za to jak w Central Parku, popływać łódką po jeziorku, posiedzieć w cieniu lub poopalać się.
Zwiedzanie miasta powinno się przeplatać, krótkimi odpoczynkami. Zwłaszcza jeśli jest lato a słońce i temperatura dodatkowo męczą. Kolejnym punktem na naszej liście było Casino de Madrid. Podobno mają tam fajny taras na którym zalecane jest wypicie kawy lub wina. Niestety jak się okazało jest to prywatny klub w którym aktualnie była impreza i wszyscy byli ładnie ubrani....zdecydowanie my w szortach nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Tak więc pomaszerowaliśmy dalej w rejony Plaza Mayor. Tam znów nie udało nam się wejść do tawerny polecanej w internecie, Taberna de La Daniela.
Tawerna był ale prawie nikogo nie było w środku i wyglądała bardziej na jadłodajnie niż miejsce aby się ochłodzić. Tak więc poszliśmy dalej szukać jakiegoś fajnego baru. I tu pozytywne niespodzianki, po pierwsze na naszej drodze stanął sklep z szynką ineryjską i serami....wyglądało wszystko przepysznie więc skusiliśmy się na małe zakupy. Jak się potem okazało w hotelu, był to bardzo pyszny wybór i szynka zniknęła w bardzo szybkim tempie. W sklepie znajdowało się wiele rodzajów szynek, ceny nawet dochodziły do 190 EUR za kilogram. Ciekawe jak to smakuje?
Druga niespodzianka była zaplanowana, był to Market, Marcado del San Miguel. Jest to jedyny targ w Madrycie, który nadal posiada metalową konstrukcję. Początki sięgają 1430 roku. Spodziewaliśmy się zobaczyć market podobny do Budapesztaskiego....jednak nas pozytywnie rozczarował. Targ w Budapeszcie jest bardzo fajny i zdecydowanie polecamy go odwiedzić. Ten w Madrycie jest bardziej jak restauracja. To znaczy chodzisz sobie po stoiskach i na jednym możesz kupić piwo, na innym wino a to wszystko poprzeplatane jest stoiskami z przekąskami tzw. tapas. Wszystko jest oczywiście bardzo dobrej jakości i reprezentuje autentyczną kuchnię hiszpańską.
Nasze pierwsze tapas były dość bezpieczne. Jakiś ser kozi, kawior, prosciutto itp. Druga partia to już były większe wynalazki. Jedne nazywały się Gulas (nie ma to nic wspólnego z polskim gulaszem), jest to młody węgorz, który pomimo że ma 2-3 lat jest dość mały, ma tylko 8 cm długości i wyglądem przypomina spaghetti. Do tego była druga kanapeczka z pasztetem z kaczki.
Pojedzeni poszliśmy zwiedzać dalej, na Plaza Mayor, ichniejszy rynek tylko ma mniej knajpek a więcej sklepów z pamiątkami. Niedaleko znajduje się również zamek królewski (Royal Palace). Pałac ten należy do rodziny królewskiej, która jednak tam nie mieszka. Pałac ten wykorzystywany jest tylko na formalne uroczystości a na co dzień rodzina królewska mieszka w Palacio de la Zarzuela na obrzeżach Madrytu. Budowla robi wrażenie choć znów zdecydowaliśmy nie wchodzić, gdyż większość komnat przeznaczona jest na muzeum sztuki. Można za to pochodzić na około, zobaczyć dziedziniec, katedrę Almudena i piękny widok na odległe góry.
Na tym skończyliśmy zwiedzanie. Pomimo, że było już po 7 wieczorem to jeszcze było jasno. Na naszej liście zostało jeszcze Temple of Debod (świątynia egipska przeniesiona do Madrytu). Świątynię tą jednak zaliczymy w ostatni dzień naszych wakacji.
Noc jednak była jeszcze przed nami długa więc postanowiliśmy odwiedzić dzielnicę La Latina. Darek wyczytał, że podobno są tam najlepsze tapas. Żadna restauracja nie zainteresowała nas jakoś specjalnie poza irlandzkim barem. Malutki bar ale miał swój klimat i przypominał nam bary z Dublina. Jak się okazało barmanem był polak, który w Madrycie mieszka już ok 20 lat. Zaczął nam opowiadać, parę ciekawostek.
Po pierwsze oryginalne tapas to nic innego jak resztki z zeszłego dnia. To co dzień wcześniej nie zeszło podawało się w mniejszych porcjach przed kolacją. Przekonaliśmy się o tym, kiedy w drodze powrotnej do hotelu wstąpiliśmy do jeszcze jednego baru i dostaliśmy risotto....które nie grzeszyło świeżością. Jednak w dobrych restauracjach tapas przybierają formę przekąski i oznacza mniejszą porcję regularnego jedzenia.
Po drugie dowiedzieliśmy się, że ciężko w Hiszpanii powiedzieć coś na styl „tu są najlepsze bary”. Podobno Hiszpanie nie mają zwyczaju zapraszać znajomych do siebie do domu tylko do baru lub restauracji. Takim sposobem restauracje, tawerny i bary powstają wszędzie i zazwyczaj są bardzo dochodowe.
Posiedzieliśmy chwilę, posłuchaliśmy opowieści i nawet nie zauważyliśmy kiedy bar stał się pełny. Widać było, że jak tylko słońce zaszło i zrobiło się chłodniej to ludzie wyszli na ulice. Nasz dzień dobiegał końca bo nie przespana noc w samolocie dawała nam się we znaki. A jutro ciężki dzień – jedziemy do Sewilli po drodze zatrzymując się w Cordobie.
2015.05.15 Hiszpania (dzień 0)
"Viva España !!!" - Niech żyje Hiszpania!!!
Znów Europa...no tak jakoś wyszło....
Dokładnie pięć lat temu Darek podjął decyzję i przyleciał do Stuttgartu spotkać jak się później okazało swoją przyszłą żonę. Tak więc Memorial Weekend (długi weekend majowy) ma zawsze dla nas duże znaczenie a tym bardziej po 5 latach. Mogliśmy to uczcić kolacją w NY albo na innym kontynencie. My po prostu nie potrafiliśmy nie polecieć nigdzie z tej okazji.
Wybór był trudny. W końcu jest tyle miejsc na świecie. Tyle miejsc jest wyjątkowych, które chcemy zobaczyć. Zdecydowanie się na jedno miejsce było nie możliwe. Dlatego pojawił się pomysł losowania. Każdy z nas miał zrobić listę 7 destynacji, które chce odwiedzić. Lista była dość ciekawa pojawiły się miejsca bliskie jak Lake Placid, miejsca romantyczne jak Paryż, miejsca egzotyczne jak Brazylia i wiele więcej. Jak już się domyślacie Hiszpania też pojawiła się na liście i ku naszemu zaskoczeniu wygrała. Dokładnie wygrała Malaga (nie pytajcie czemu akurat Malaga). Najlepsze połączenie do Malagi było przez Madryt więc plany wycieczki się powiększyły do rejonu Andaluzji plus Madryt. Plan jest napięty, miejsc do zobaczenia jest wiele więc zachęcamy do śledzenia naszego blogu przez następne 10 dni.
No to lecimy....JFK Terminal 7...nie latamy stąd często więc zaskoczyła nas wielkość tego terminalu. Jest dość mały jak na lotnisko które należy do jednych z największych. Plusem jest to, że jest dużo miejsca na samochody, które czekają na przylatujących pasażerów. Minusem, brak barów przed odprawą. Tak więc pomimo, że rodzice Darka nas odwieźli nie mogliśmy z nimi nigdzie usiąść i pogadać.
Udało nam się odprężyć dopiero po przejściu bramek. Załadunek do samolotu poszedł nawet szybko i mogliśmy się usadowić w naszych fotelikach. Pierwsze zaskoczenie (negatywne) nie ma monitorków przy siedzeniach....już zapomnieliśmy, że takie samoloty jeszcze latają między kontynentami. Przynajmniej mamy nadzieję, że się wyśpimy bo nie będziemy zajęci oglądaniem filmów. Plusem tego, że samolot jest starszej generacji jest ilość miejsca na nogi. Przynajmniej na to nie narzekamy.
Teraz czekamy na obiadek a potem dobranoc i Viva España !!!
2015.05.10 Harriman State Park, NY
Co Nowojorczyk powinien zrobić z wolną niedzielą? Najlepiej ją spędzić poza miastem. Od poniedziałku do piątku spacerujemy po jego betonowych "łąkach", więc w weekend najlepiej jest zobaczyć prawdziwą łąkę.
Nie mieliśmy dwóch dni wolnych, dlatego pojechaliśmy dosyć blisko. 45 mil na północ od miasta, godzinka drogi. Harriman State Park.
(Punkt w którym znajduje się parking - Elk Pen, Southfields, NY 10975).
W Harriman State Park byliśmy już parę razy, ale nigdy nam się jeszcze nie udało dojechać do jego północnej części w której znajduje się potężna ilość szlaków.
Do tego wyjazdu "namówił" nas wpis na blogu jaki znaleźliśmy w sieci.
Tu jest jego adres: http://hikethehudsonvalley.com/harriman-state-park-lemon-squeezer-to-lichen-trail/
Bardzo dobrze opisane szlaki, dokładnie i z humorem. Park posiada dużą ilość jezior i stawów.
Ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć szlaków, które są dobrze oznaczone. Jest ich tam tak potężna ilość, że bez dobrej mapy nie polecam się zapuszczać głęboko.
Przechodzi też przez niego Appalachian Trail, więc przy odrobinie szczęścia można spotkać hikerów, którzy już idą parę miesięcy. Ma też parę technicznych odcinków.
Szlaki przechodzą przez wiele szczytów z których można podziwiać wspaniałe widoki.
a także odpocząć i się posilić.
Myśmy zrobili 7.8 mili i różnica wzniesień wyniosła 1800 stóp. Myślę, że dobrze jak na park, który znajduje się tak blisko NY. W okolicach parkingu można było znaleźć łąkę na której kiełbaska smakowała znacznie lepiej niż ze straganów ulicznych w wielkim jabłku......
2015.04.25-26 Algonquin - Adirondacks, NY
"Darek: Kochanie, słyszałem, że w górach spadł śnieg, to co jedziemy pod namiot?
Ilona: Jasne przecież już jest koniec kwietnia, najwyższa pora rozpocząć sezon kempingowy."
I tym o to sposobem w sobotę nad ranem jedziemy w góry. Wyjeżdżając z Nowego Jorku o 4 rano temperatura była 4C. Czy my napewno dziś chemy jechać na kemping?
Pierwszy śnieg zobaczyliśmy dopiero w Adirondack w oklicy Lake Placid. Pół godziny później dojechaliśmy nad jezioro Heart, nad którym planujemy rozbić namiot. Było -2C i pokrywa śniegu około 3-5 cm. Czy to nie są wymarzone warunki na kemping? Zawsze chciałem na tym kempingu mieszkać bo jest idealnie położony koło głównych szlaków górskich. Niestety nigdy nie było miejsca jak chciałem robić rezerwacje. Kemping ten jest otwarty cały rok ale chcąc mieć miejsce na lato trzeba robić rezerwację pół roku wcześniej. Dla ludzi, którzy nie lubią namiotów można też wynająć domki nad samym jeziorem.
Nie tracąc czasu, nie rozbijając namiotu poszliśmy w góry. Zanim jednak wyszliśmy musieliśmy niestety wypożyczyć rakiety. Prawo stanu NY nakazuje posiadanie rakiet lub nart jeśli idzie się w góry w warunkach zimowych. Jest to bardzo chory przepis bo o wiele bezpieczniej i łatwiej chodzi się w rakach niż w rakietach. Wiadomo jak spadnie metr świeżego śniegu to rakiety bardziej się przydają bo nie robisz głębokich dziur na trasach. Wiedzieliśmy, że wyżej w górach jest więcej śniegu i lodu ale przecież duża ilość ludzi już to dawno ubiła. Przepisy przepisami, prawo prawem, lżejsi o $40, ciężsi o parę kilogramów z przypiętymi rakietami do plecaków i założonymi rakami na nogach ruszyliśmy zdobywać szczyty. Naszym celem było zdobycie pięciotysięcznika Algonquin, 5114 ft., który znajduje się 3000 ft. nad nami.
Na trasie spotkaliśmy wiele ludzi, którzy tak jak my mieli założone raki lub raczki na buty a oczywiście rakiety przyczepione do plecaków. Pomimo tego nie brakowało nie rozważnych ludzi, którzy nie mieli tego ani tego. I potem widzieliśmy jak zjeżdżali na tyłku na dół.
Na początku szlak na Marcy (najwyższy szczyt stanu NY, który zdobyliśmy rok temu) i nasz szlak szły razem. Po mili szlak na Algonquin odbija w prawo i dalej lekko wznosi się do góry. Po około dwóch milach doszliśmy do pięknego lodospadu nad, którym zrobiliśmy sobie małą przerwę.
I od tego miejsca zaczęła się jazda, dwie mile i około dwóch tysięcy stóp do góry. W miarę podnoszenia się do góry, ilość śniegu znacznie zaczęła przybywać . Ale duża ilość ludzi ubiła szlak więc nie było problemu z jego znajdywaniem. Trasa była dość wąska i ubita więc raki były rewelacyjnym wyborem. Nie wyobrażam sobie jak można iść po tej wąskiej i stromej trasie w rakietach.
Na wysokości 3800 ft. spotkaliśmy dużą grupę ludzi, którzy siedzieli w „kuchni”. Siedzili na rozgałęzieniu szlaków i uzupełniali energię przed zaatakowaniem szczytu Wright, 4587 ft. Długo jednak z nimi nie rozmawialiśmy bo nasz szlak szedł na Algonquin. Szlak nadal nas nie rozpieszczał i nadal ostro szedł w górę. Spotkaliśmy paru ludzi, którzy już wracali ze szczytu mówiąc, że wyżej jest ciężko. Jest duży wiatr i są chmury, ale wydeptany szlak jest nadal widoczny.
Troszkę powyżej 4000 ft. las się kończył i musieliśmy ubrać GORE-TEXy, które skutecznie chroniły nas przed silnym, mroźnym wiatrem. Mieliśmy troszkę więcej szczęścia niż nasi poprzednicy bo chmury się pomału rozchodziły i szczyt zaczął się pojawiać.
Walczyliśmy dobre pół godziny w zimowych warunkach i w końcu udało nam się zdobyć szczyt Algonquin.
Zimowa aura nie pozwoliła nam na długie przesiadywanie na szczycie i po paru zdjęciach zbiegliśmy w dół, gdzie w zaciszu drzew mogliśmy odpocząć i uzupełnić kalorie. O wiele łatwiej schodzi się zimą z gór w rakach niż w lecie nawet po suchych kamieniach. Dlatego prawie zbiegając pokonaliśmy 2000 ft w dół. I tu wielkie zdziwienie – wiosna. Śniegu prawie nie było. Zastanawialiśmy się jak to się stało, jak cały dzień byliśmy w minusowych temperaturach. Na dole musiało być znacznie cieplej i mocniejsze słoneczko.
Schodząc na dół mijaliśmy trochę ludzi, którzy w godzinach popołudniowych szli dopiero w góry. Po wielkości ich plecaków widać było, że oni dziś nie wracają. Ci to dopiero są cool...spanie wysoko w górach zimową porą – szacun!!! Na trasie słyszeliśmy też dużo francuskiej mowy co oznacza, że dużo ludzi przyjechało z Kanadyjskiej prowincji Quebec. Kanada ma piękne góry ale tylko na zachodzie. Wschód jest bardzo płaski więc często Kanadyjczycy przyjeżdżają do Adirondack albo w Białe Góry (NH) i tak mają znacznie bliżej niż my z Nowego Jorku.
Około piątej dotarliśmy na nasz kemping i po szybkim rozłożeniu namiotu wzięliśmy się za przygotowywanie kolacji. Po raz pierwszy rozbijałem namiot na śniegu i muszę przyznać, że o wiele łatwiej wbija się śledzie niż w suchą glebę.
Mamy nowe dobre śpiwory więc miejmy nadzieję, że dobrze spełnią swoje zadanie i w nocy nie zmarzniemy. Namiot rozbity, ognisko rozpalone – czas na kolacje.
Dziś szef kuchni serwuje jagnięcinę po Irlandzku.
Przepis na jagnięcinę w ziołach i mięcie (4 - 6 osób)
Składniki:
2 żebra jagnięciny
30g roztopionego masła
2 łyżki stołowe musztardy
4 łyżki stołowe oleju z oliwy
200g bułki tartej
2 gałązki rozmarynu
2 gałązki mięty
1 wiązka natki pietruszki
1 - 2 ząbków czosnku
skórka z jednej cytryny
Przygotowanie:
Mięso umyć i odkroić trochę tłuszczu, posolić i popieprzyć po obu stronach. Zmieszać roztopione masło z musztardą i rozsmarować po mięsistej części jagnięciny. Poszatkować wszystkie zioła, czosnek i skórkę z cytryny a następnie zmieszać z bułką tartą i oliwą. Obtoczyć mięso w przygotowanej miksturze. I odłożyć do lodówki aby się zamarynowało. Najlepiej marynować całą noc aby smak przeszedł przez całe mięso. Piec najlepiej na grillu, na średnim lub wyższym ogniu przez około 20-30 minut w zależności jak bardzo wypieczone mięso ma być. Ściągnąć z ognia, zawinąć we folię aluminiową na 5 do 7 minut i serwować.
Często jadamy jagnięcinę ale mieliśmy ochotę na spróbowanie nowej marynaty. Wyszło przepysznie i zdecydowanie polecamy powyższy przepis. Mięsko marynowało się przez 24h.
Zauważyliśmy plusy biwakowania zimą. Nie ma robactwa, komarów, muszek itp. Jedząc kolację, popijając herbatką dodatkowe mięsko nam nie wpadało na talerz ani też nas nic nie gryzło. Po kolacji musieliśmy dokładnie wysprzątać nasze pole namiotowe, ponieważ jest tam dużo niedźwiedzi. Śmieci musiliśmy wyrzucić do specjalnych koszy które były za ogrodzeniem pod prądem, żeby misie nie rozgrzebywały. Wreszcie przyszedł czas, żeby sobie usiąść, dołożyć dużo drzewa do ogniska, wypić parę dobrych, góralskich herbatek i powspominać cudowny dzień. Dobranoc, idziemy do ciepłych śpiworów........
NIEDZIELA
Pomimo zimnej nocy (max -5C) udało nam się przespać całą noc i po 9h spania wstaliśmy gotowi na kolejny wspaniały dzień. Ponieważ niedługo jest nasza 5 rocznica, rozpoczęliśmy już świętowanie. Będąc w Lake Placid obowiązkowo trzeba odwiedzić Breakfast Club. My uwielbiamy to miejsce na śniadania a zwłaszcza ich łososiowe jajka po benedyktyńsku. Do miasteczka przyjechaliśmy o 11 rano więc mieliśmy godzinę czasu zanim oficjalnie w stanie Nowy Jork w niedzielę podają szampana czy inny alkohol. No a jak tu świętować tak ważną rocznicę bez szampana. Godzinę udało nam się zabić zakupami. Lake Placid posiada 4 outlety z bardzo dobrymi cenami i dużym wyborem. Dla nas wystarczająco dużo a nie musimy tracić czasu i nerwów w dużych centrach handlowych.
W końcu przyszedł czas na śniadanie. Mają tam duży wybór mimosy (nawet jest opcja za $500 z Don Perignon) a także wiele opcji Bloody Mary. Jak zwykle śniadanko było przepyszne i dało nam energie na górki.
W pobliży Lake Placid jest resort narciarki Whiteface, który już jest zamknięty na sezon, ale oczywiście nie było to dla nas żadnym problemem. Buty narciarskie zostały schowane do plecaka do którego przypiąłem narty, założyłem raki na buty górskie i ruszyliśmy w górę.
Na dole widać było już wiosnę, śnieg zamienił się już w błoto ale w miarę podchodzenia do góry, ilość śniegu przybywała. Po drodze spotkaliśmy paru narciarzy, którzy mówili, że im wyżej tym lepiej. Po wczorajszym hiku mieliśmy małe zakwasy więc postanowiliśmy dojść tylko do połowy.
Po zmianie obuwia i krótkiej przerwie, rozpocząłem jedyny w tym dniu zjazd na dół.
Ten zjazd bardzo różnił się od normalnych zjazdów. Jechałem bardzo powoli i bardzo często zakręcałem. Chciałem, żeby ten zjazd trwał jak najdłużej bo wiedziałem, że nie będzie następnego. Śnieg był ciężki i mokry. Przypominał mi zmielony cukier ale był na tyle śliski, że mimo że nie miałem żadnych specjalnych, wiosennych smarów, mogłem dalej fantastycznie się bawić. Pod koniec czasami musiałem ściągać narty, żeby przejść kawałek łąki albo błotka.
Niektórzy pewnie pomyślą, jaki to jest sens wychodzić do góry godzinę aby zjechać parę minut. Każda minuta dla mnie na nartach jest bezcenna a każdy dzień na nartach przedłuża tylko mój sezon który w tym roku już trwa pół roku i rozpoczął się dokładnie w Whiteface na początku listopada. Mam nadzieję, że dziś nie był to ostatni dzień narciarskiego sezonu.
A po drugie, jak to Ilonka powiedziała, tu nie chodzi tyle o narty co o hike w górę, a na dół można sobie ułatwić życie używając nart. Mój osobisty fotograf jednak nie lubi sobie ułatwiać życia i Ilonka nie tylko wyszła na górę aby mi zrobić zdjęcia ale zleciała na dół na nóżkach.
To by było na tyle jeśli chodzi o ten hikowo, kempingowo, narciarski weekend. Sezon hikowy nigdy nie zamykamy, sezon kempingowy został oficjalnie otwarty a sezon narciarski mamy nadzieję, że jeszcze się nie skończył.
2015.04.11-12 Okemo, VT
Zima w tym roku nie popuszcza. Jest prawie połowa Kwietnia, a w Vermont czy w innych stanach w północnej części New England dalej są opady śniegu. Większość ludzi w NYC to już zaczyna denerwować, ale ludzi którzy kochają białe szaleństwo (tak jak ja), to naprawdę cieszy. Prawie codziennie dostaje maile, że resorty narciarskie przesuwają datę zamknięcia. Niektóre nawet piszą, że chcą być otwarte do Czerwca.
Mam nadzieje, że to im się uda i zabiorę namiot, krótkie spodenki i pojadę na narty jak za starych, dobrych czasów.
Trzy tygodnie temu byliśmy w Okemo na wiosenne narty. Narty były, ale nie wiosenne.... Temperatury były dużo poniżej 0C. Super się jeździło przez trzy dni, wiedząc, że Marzec się kończy a warunki narciarskie są jak w pełni sezonu. Wszystko otwarte i można było nawet trochę w puszku i po lasach pojeździć. Były to mojego taty urodziny, zjechało się ponad 20 osób, więc oczywiście bloga nie było kiedy pisać.
Brakowało tylko jednego.... ciepłego, wiosennego słoneczka przy którym śnieg jest miękki, zimne piwko lepiej smakuje i oczywiście opalenizna spod gogli zostaje na parę tygodni.
Tym razem synoptycy przewidują słoneczko, powyżej 10C i większość tras otwarta. Raj....!!! Miejmy nadzieję, że się sprawdzi. Część znajomych wyjechała już w piątek rano i już od południa denerwowali nas zdjęciami z górek.
Trzy tygodnie temu myśmy byli już w górkach w piątek w południe więc teraz nasza kolej była na pracę w piątek i wyjechanie tradycyjnie w sobotę nad ranem, żeby się załapać na pierwsze zjazdy po jeszcze zmrożonym śniegu. Od południa to pewnie będziemy się opalać przy piwku i dobrej muzyce na żywo.
Okemo ma świetny deal na wiosenne nartki. Od 20 Marca mają bilet za $105 i można na nim jeździć do końca sezonu bez ograniczeń. Jak ktoś lubi nartki to może nawet jeździć za mniej niż $10 dziennie.
O 3:45 rano opuściliśmy NY i około 7 byliśmy już w stanie VT, który przywitał nas pięknym wschodem słońca.
Kolejna godzinka szybko minęła i już parkowaliśmy na prawie pustym parkingu w Okemo. Jak narazie było chłodno (+5C) i lekko zachmurzone niebo. Długo się nie zastanawiając zapieliśmy nartki i wzięliśmy się do roboty. Przy pierwszym zjeździe spotkaliśmy naszych znajomych, którzy już tu od wczoraj się bawią. Powiedzieli, że są dobre warunki, dużo śniegu i prawie wszystko otwarte.
Expressowym (pomarańczowym) wyciągiem szybko wyjechaliśmy na górę, gdzie nas zaskoczyła zupełnie inna pogoda.
Temperatura była poniżej 0C, dosyć silny wiatr i dużo lodu na trasach.
Wczoraj po południu było powyżej 0C, więc się trochę śnieg podtopił, który w nocy, jak temperatura spadła zamarzł na lód. Na szczęście się rozcieplało, czasami słoneczko wychodziło, więc po paru zjazdach było już miękko i można się było super wcinać w podtapiający się lód.
Ludzi prawie nie było więc praktycznie jeździliśmy bez przerw.
W tym samym czasie Ilonka poszla na hike. Wyszła z Clock Tower Base i doszła do Jackson Gore Base gdzie od 11 rano miała być muzyka na żywo, lane piwko i pyszne jedzenie z grilla.
Około 12 poinformowała nas, że już tam jest i chłopaki grają na gitarach. Długo się nie zastanawiając, zjechaliśmy do niej na dół.
Było jak zapowiadali. Grill był odpalony, lane piwko Harpoon się lało i muzykę też było słychać. Nie była to może ostra rockowa muzyka jaką się często słyszy na apres ski, ale przecież było południe, a nie 4 czy 5 po południu.
Niestety też się słoneczko schowało i wiatr się zwiększył, więc przenieśliśmy się do środka, aby się posilić i ugasić pragnienie Harpoon'em I.P.A.
Około 1 po południu już byliśmy znowu na nartkach. Śnieg był miękki, a w miejscach nasłonecznionych nawet mokro-ciężki. Ludzi prawie nie było więc można było się fajnie wyjeździć, trzeba było tylko uważać na powoli odsłaniające się skały spod topniejącego śniegu. Przy większych prędkościach czasami w ostatniej sekundzie się pojawiały i już nic nie zostawało jak ja tylko przeskoczyć.
Wiosenne nartki mają ten plus, że pragnienie szybko łapie i musieliśmy zrobić obowiązkowy zjazd na dół.
Clock Tower Base ma fajny bar, Sitting Bull z możliwością siedzenia na zewnątrz. Nawet ognisko mają, co w sumie na wiosnę nie jest aż tak bardzo potrzebne jak w zimie. Ale fajnie się przy nim siedzi, popijając Long Trail I.P.A. i rozmawiając z innymi narciarzami o mijającym sezonie narciarskim. Nawet nie zauważyliśmy jak minęła 4 po południu i niestety wyciągi zamknęli. Mieliśmy hotel zaraz przy stoku, więc nic nam innego nie pozostało jak dokładać drewna do ogniska i dalej rozmawiać o nartkach.
Bardzo blisko znajduje się Tom's Loft Tavern. Kolejne miejsce na apres ski. Nic specjalnego, bar z dużą ilością lanego piwa, przeciętnym barowym jedzeniem i fajnym klimatem. Jest blisko więc dalej można w butach narciarskich chodzić.
NIEDZIELA
Słoneczko obudziło nas wcześnie. Bezchmurne niebo, cieplutko.............
Nie tracąc ani minuty o 8 rano już odebraliśmy bilety i rozpoczęliśmy ten wspaniały dzionek. Ratraki poubijały trasy w nocy, więc było idealnie równo. Jeździło się rewelacyjnie. Z dużą prędkością można się było głęboko wcinać w miękki śnieg z gwarancją, że narty się nie poślizgną.
Rano jeszcze nie było prawie nikogo, całe trasy były nasze, jeździliśmy bez zatrzymywania się, odpoczynki były tylko na wyciągach...... ale było super..........
Wiedzieliśmy, że jak później będzie przybywać ludzi, to ten miękki śnieg szybko rozjeżdżą i będą powstawać duże muldy, które skutecznie mogą ograniczać naszą prędkość.
Ludzi zaczęło przybywać, z doświadczenia wiemy, że wtedy trzeba uciekać na mniej uczęszczane miejsca resortu. Udaliśmy się do SouthFace. Był to dobry pomysł, tu jeszcze mało ludzi dotarło, dalej można było się bawić w miękkim śniegu. Prawie wszystkie trasy mieli tam otwarte, nawet na podwójnych diamentach przez las można było sobie pojeździć.
Koło południa wróciliśmy na główną część góry, ale chyba tylko po to żeby zjechać na dół na lunch. Prawie wszystko było już rozjeżdżone. Dalej nie było kolejek do wyciągów, ale na trasach było już sporo muld.
Na lunchu zastanawialiśmy się czy jest sens jechać jeszcze na narty, czy lepiej się opalać na dole. Wiedzieliśmy, że trasy będą coraz to gorsze, trudniejsze i będzie coraz to więcej głazów wystawało. A z drugiej strony, to są wiosenne narty i takie warunki zawsze będą występowały. Szkoda marnować tych pięknych chwil na picie piwka i opalanie się na dole. Obie te rzeczy można robić na wyciągu w wiele piękniejszej scenerii.
Wszyscy byli odmiennego zdania, więc już sam uderzyłem na górki. Ludzi było już mało, ale niestety muldy pozostały. Wyszukiwałem sobie ciekawe trasy, gdzie można się było wyjeździć. Bawiłem się też trochę po muldach. Muldy były miękkie i duże, można było je nawet spokojnie pokonywać. Wiadomo, one męczą, ale raz muldy, raz jakiś szybszy zjazd i można było do końca dnia sobie pojeździć.
Trzeba było jednak uważać, warunki zmieniły się z trudnych na bardzo trudne. Ciągle widziałem jak patrol zwoził tych co się im niestety nie udało bezpiecznie zjechać, a karetki, jedna za drugą zawoziły ich do szpitala.
Przepiękny weekend w południowym VT. Typowy wiosenny. Słoneczko, ciepło i dużo tras otwartych.
Mam nadzieję, że nie będzie to mój ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Resorty będą jeszcze czynne parę tygodni, a jak nie........... to tutaj przytoczę wypowiedź blogera na opensnow.com:
"nawet jak resort będzie zamknięty to przy takiej ilości śniegu jaką dostaliśmy w tą zimę łatwo będzie można znaleźć trasę, albo dwie gdzie będzie jeszcze wystarczająco śniegu żeby sobie fajnie zjechać. Trzeba tylko się troszkę więcej napracować, żeby się dostać na szczyt, ale na pewno się to opłaca. Zaufajcie mi.....!!!"
Gostek ma rację, może go nawet spotkam jak będę spacerował do góry z nartkami.
2015.03.07 Zurich, Szwajcaria (dzień 7)
Będąc w Zermatt spotkaliśmy pewnego wieczoru parę Szwajcarów. Powiedzieliśmy im wtedy o naszych planach spędzenia jednej nocy w Zurichu i spytaliśmy się co myślą o tym mieście. Powiedzieli....”no wiecie...Zurich to Zurich...kolejne duże miasto.” Jak się potem okazało dziewczyna była z Lucerny więc dla niej tam jest najładniej.
Oczywiście planów nie zmieniliśmy i tak w sobotę rano po bardzo szybkim pakowaniu wyruszyliśmy z Zermatt pociągiem do Zurichu. Droga zajmuje ok.4h i w połowie w Visp trzeba się przesiąść z pociągu regionalnego na Intercity.
Pierwszy odcinek minął nam spokojnie. Natomiast drugi pociąg to była mała masakra. Sam pociąg był wygodny, czysty i nowoczesny...tak tego nie można zarzucić. Niestety był też dwu poziomowy...pomyślicie super....no właśnie nie do końca. Dwu poziomowy pociąg oznacza 2 razy więcej ludzi, co sprowadza się do większej ilości bagażu ale dwa poziomy mają mniej miejsca na bagaże. Tak więc był pogrom....wyznaczone miejsce na bagaże zostało bardzo szybko zajęte. Nad siedzeniami jest półeczka na której tylko położyć można jakąś małą torebkę. Tak więc bardzo duży minus. Dopiero w Bern wysiadło dużo ludzi i można było jakoś poukładać bagaże....wcześniej to leżały w przejściu i gdzie się tylko dało.
Nie mamy dużego doświadczenia z pociągami ale jednak japońskie nam bardziej zaplusowały. Na pewno mieliśmy mniej bagażu ale pamiętamy, że na półki nad siedzenia ludzie wkładali normalne duże walizki. Zdziwił nas też brak konduktora. W pierwszym pociągu sprawdzali nam bilety natomiast w drugim, który był IC i do tego długo dystansowy nie spotkaliśmy, żadnego konduktora. To aż dziwne bo jak ktoś ma szczęście to może przejechać pół Szwajcarii za darmo. Nie wiem tylko czy warto ryzykować i jakie są konsekwencje jeśli przyjdzie konduktor.
Takim sposobem po 4h podróży dotarliśmy do Zurichu. I tu przywitała nas wiosna (+15C). Zjechaliśmy 1tys metrów w dół i już pogoda znacznie cieplejsza. A wystarczy tylko wsiąść w pociąg i już za parę godzin jest się w zimowym klimacie otoczonym górami ze śniegiem i lodowcami. Na dzień dobry zaskoczyła nas ilość rowerów. Widać, że trend z Amsterdamu dotarł również tutaj.
Niestety robiąc rezerwację hotelu w Zurichu coś mi się pomieszało i okazało się, że hotel jest na uboczu. Dojazd taksówką zajął nam ok. 20 minut i wreszcie mogliśmy „pozbyć” się bagaży. Mieszkamy w Swissotel więc jak przystało na lepszej klasy hotel bagażami zajął się pan z obsługi – ale ulga. W tym momencie stwierdziliśmy, że nie ma to jak podróżować tylko z plecakami. Przynajmniej przemieszczanie się jest dużo łatwiejsze. Coś czuję, że następne wakacje będą z plecakami. Niestety hotel ten nie był najlepszy. Niby 4 gwiazdki, super SPA i infinity basen...ale jak się człowiek przyjrzy szczegółom to gdzie nie-gdzie mogli troszkę lepiej wysprzątać.
Po krótkiej drzemce w hotelu wyruszyliśmy zwiedzać Zurich. Osobiście wolę zwiedzać europejskie miasta nocą. Ładnie oświetlona architektura tylko dodaje uroku miastu i wszystko wydaje się być jeszcze piękniejsze. Pierwsze wrażenie jakie to miasto na nas wywarło było bardzo pozytywne. Może dlatego, że dziś jest sobota (choć myślę, że tak jest codziennie) otwartych było wiele knajpek, restauracji, kawiarenek itp. W przeciwieństwie do Berna w którym byłam parę dni wcześniej widać, że miasto żyje. Podobały mi się oczywiście stare kamieniczki jak i wąskie uliczki. Poszwendaliśmy się troszkę po mieście. Przeszliśmy ulicą Niederdorfstrasse i innymi uliczkami w okolicy. Potem przeszliśmy mostem Quaibrucke aby przejść się drugą stroną rzeki. Niestety ta strona wyglądała już na bardziej „biznesową” i nie było żadnych knajpek. Budynki też już przybierały charakter bardziej biurowców niż starych kamienic. Tak więc szybko wróciliśmy z powrotem w okolice ulicy Kirchgasse itp.
To że Szwajcaria jest droga wiedzieliśmy od początku ale ceny w restauracjach tu nas przestraszyły....za jakiegoś kurczaka trzeba było zapłacić tyle co za dobrego steaka w NY. Tak więc skończyliśmy na lokalnym kebabie – wolę nasze krakowskie. Tak więc pospacerowaliśmy jeszcze troszkę ale robiło się zimno i postanowiliśmy wracać do hotelu.
Ciężko powiedzieć, że zwiedziliśmy Zurich, który jest największym miastem w Szwajcarii. Widzieliśmy tylko parę uliczek i na pewno kiedyś tu wrócimy. Myślę, że przy następnej wycieczce w Szwajcarii, tym razem pewnie letniej znów będziemy lądować w tym pięknym mieście i zwiedzimy wtedy troszkę więcej.
Aby wrócić do hotelu musieliśmy wziąć pociąg z dworca głównego i tutaj Darek doznał szoku. Nie powiem ja też byłam zdziwiona. Widzieliśmy bardzo dużo ludzi w butach narciarskich z nartkami w rękach. Widać, że skoczyli sobie na nartki na jeden dzień. Nie ma to jak wziąć tramwaj spod domu potem pociąg i już się można pobawić w fajnych górkach. Troszkę lepszych niż te które my mamy 2h od domu.
Jutro czeka nas podróż powrotna. Udało nam się zrobić check-in więcej jest bardzo duża szansa, że polecimy. Ciekawe również czy nasze bagaże dotrą bo na przesiadkę mamy tylko 55 minut. Miejmy nadzieję, że tym razem AirBerlin nie nawali i jednak pracownicy niemieccy są lepsi od amerykańskich.
Wyjazd był super...dużo się działo, jak to bywa w Europie, świat troszkę inny ale bardziej nam bliski. Spędzenie tygodnia w resorcie w górach w którym nie ma samochodów (tylko meleksy), nie ma świateł, pieszy ma zawsze pierwszeństwo a narciarze jeżdżą szybciej niż samochody było na pewno bardzo relaksujące. Dla mnie ten resort wygrał i jest na pierwszym miejscu ze wszystkich jakie do tej pory odwiedziłam....dla Darka jest na pewno w pierwszej trójce bo bardzo ciężko jest porównywać resorty. I tym akcentem kończymy naszą przygodę ze Szwajcarią. Dlaczego świat jest tak piękny i w tak wiele miejsc warto wracać a człowiek ma tak mało czasu i mało pieniędzy....podróże są piękne a powrót z wakacji bardzo smutny.....
2015.03.06 Zermatt, Szwajcaria (dzień 6)
Ostatni dzień naszego pobytu w Zermatt był bardzo intensywny dlatego blog napisaliśmy dzień później. Dużo się działo od samego rana do późnych godzin nocnych. W końcu musieliśmy się jakoś pożegnać z Zermatt. Był to też dzień moich narciarskich rekordów w Zermatt:
Jechałem najszybciej, 97 km/h. Nie jest to mój rekord. Rok temu w Furano w Japonii jechałem ponad 100 km/h. Przez cały dzień zjechałem 10330 metrów (34,000 ft.), to chyba jest dużo, nie? Zjechałem 20 razy na łączna długość 70.4 km. W sumie wyciągi plus nartki wyszły 111.2 km. Zjechałem z 3887 metrów. Najwyżej na tym wyjeździe. Chciałem ubrać raki na buty narciarskie i wyjść do magicznych 4000 metrów i stamtąd zjechać, ale musiałbym przejść duże pole lodowcowe i dopiero się wspiąć na Breithorn (4164 m.).
Były ślady, dużo ludzi szło więc było bezpiecznie, ale jednak by to zajęło za dużo czasu.
Nogi się już przyzwyczaiły do nart, więc mogłem jeździć non-stop od rana aż do zamknięcia wyciągów. Zjechałem do kurczaka - Hennu Stall (jeden z lepszym barów na après ski) dopiero w okolicach 6 po południu.
Ale zacznijmy po kolei....
Rano razem z Ilonką wzieliśmy podziemną kolejkę do Sunnegga. Ja tam się bawiłem po idealnie przygotowanych trasach.
"W tym czasie ja uderzyłam na mały spacerek. Bardzo fajna trasa prowadzi z Zermatt do Sunnegga. Przewidziana jest na ok. 3h i podnosi się ponad 800 m. Niestety ja nie bardzo mialam czas wychodzić nią do góry bo chcialam jeszcze wyjechać na Klaine Matterhorn. Tak więc trasę pokonałam schodząc w dół. I może i lepiej bo przez dość długi kawałek szłam patrząc na Matterhorn.
Trasa przechodzi przez kilka małych wiosek. Zadziwiające, że ludzie nadal tam mieszkają. Dodaje to dużo uroku i super że domki takie przetrwały do dziś i w niektórych z nich otwarte są małe restauracje gdzie można zjeść ciacho jak u babci...i nie tylko.
Zejście zajęło mi ok. 1h bo trasa byla ładnie przygotowana i serpentynka szła cały czas w dół.
Zaskoczyło mnie bo trasa zeszła aż do kolejki na Matterhorn Glacier Paradise. Czyli nie tylko zeszłam w dół ale też przeszłam wzdłóż gór. Była to dla mnie super wiadomość bo i tak zaraz po hiku planowałam wyjechać kolejką na Glacier Paradise. Tak więc idealnie się złożyło."
Miałem idealnie przygotowane narty, więc zabawa była przednia. Super naostrzone i nasmarowane. Po około godzinie zabawy po ubitych trasach postanowiłem pojechać do Stockhorn (3405 m.), gdzie jeszcze nie byłem. Jedno z trudniejszych rejonów w Zermatt. Nie byłem tam jeszcze, bo albo było zamknięte, albo byłem za bardzo zmęczony.
Jadąc do kolejki na Hohtäilli (3206 m.) widziałem ciekawą akcję ratowniczą.
Jakiś narciarz miał pecha i się połamał. Normalnie przyjeżdżają ratownicy z noszami i go zwożą. Tutaj też przyjechał ratownik, ale w innym celu. Wezwał helikopter, który miał uczepione nosze jakieś 50 metrów pod spodem. Helikopter nie wylądował bo nie miał gdzie. Stroma ściana. Wisiał w powietrzu, a nosze byly na ziemi. Ratownik zapakował narciarza na nosze, zapiął pasami i tyle. Helikopter odleciał a narciarz miał wspaniały przelot jak ptak. Wylądował na polanie gdzie już drugi helikopter czekał i tam został zapakowany do środka i odlecial do szpitala. Ten pierwszy helikopter nawet nie lądował, tylko z noszami poleciał, pewnie po nastepnego klijenta. Ciekawe ile taki przelot kosztuje?
Wyjechałem na Hohtälli i rozczarowanie. Stockhorn jest zamknięte. Za duży wiatr jest w tamtym rejonie.
Szkoda, bo bardzo chciałem sobie tam parę razy zjechać. Mało ludzi tam jeździ więc trasy są cały czas idealne, mało rozjeżdżone.
Pojeździłem sobie w rejonie Gornergrat trochę po ubitych trasach a trochę po puszku.
Mam video z ubitej trasy. Z puchu nie mam bo się nie dało. Musiałem używać dwie ręce do lepszego balansu.
Po jakieś godzinie zabawy zjechałem do Furi i wziąłem gondole do Trockenner Steg gdzie już czekała na mnie Ilonka. Razem wyjechaliśmy na Klein Matterhorn i wzięliśmy windę na szczyt. Tak, tam nawet windę wybudowali na platformę obserwacyjną.
Była idealna pogoda, żadnej chmurki na niebie. Ze szczytu można było oglądać cztero tysięczniki szwajcarskie i włoskie a nawet widać było odległy Mont Blanc.
Ja pojechałem sobie dalej jeździć a Ilonka....
"A mi się spać chciało. Na tej wysokości to dość normalbe zwłaszcza jak się nie ma za dużo adrenaliny. Tak więc szybko wsiadłam do kolejki i zjechałam ale tym razem tylko do Furi. Z Furi już parę razy szłam na spacerki ale nadal interesował mnie jeden Furi-Zermat przez "wioske" Blatt. Kolejna wioska posiadająca parę domków i swoją nazwę.
Tuataj jest tyle tras, że niechcący wychodząc z Blatt poszłam nie tam gdzie pierwotnie zamierzałam i wylądowałam w Zum See. I tu zaskoczenie....schodzę z górki widzę jakieś domki, jak zwykle większość nich zabita deskami i nagle widzę stos nart...coraz więcej narciarzy przyjeżdża, parkuje swoje "konie" i idzie do baru...potem wypatrzyłam coś schowanego za domkami...wyglądało ze niezła impreza tam jest.
Szybko zleciałam na dół, poszłam do domku zostawić część rzeczy i ruszyłam do kurczaka gdzie miał czekać na mnie Darek. Tak więc na nóżkach podreptałam do góry."
Do końca dnia już jeździłem w tej części. Nie chciało mi się przemieszczać w inne rejony, a i tak było tu jeszcze wiele terenów które nie odkryłem. Był piątek, więc dlatego pewnie było już więcej ludzi. Prawie jak w weekend, czasami musiałem nawet stać do wyciągu parę minut. Zaskoczyła mnie duża ilość instruktorów narciarstwa. W poprzednich dniach prawie ich nie było. Pewnie na weekend przyjeżdżają ludziki z miast i chcą się nauczyć jeździć na nartkach. Też widziałem dużo ludzi co nie jeżdżą perfekt na nartach. Czyli Szwajcaria ma parę osób co się dopiero uczą jeździć, a ja myślałem, że tu każdy rodzi się z nartami. Zauważyłem, też różnice w ski patrolu na stokach. W Stanach jest tego pełno, tutaj bardzo rzadko można było ich spotkać.
O 5 wziąłem gondole na Trockenner Stag i piękną, czternasto kilometrową trasą przy zachodzącym słońcu zjechałem do Hennu Stall na najlepsze après ski w Zermatt, gdzie już czekała na mnie Ilonka.
Knajpa jak zwykle była pełna narciarzy i ludzi którzy przyszli z Zermatt na nogach. Idzie się około 15 minut. Jak zwykle była głośna dyskotekowa muzyka (lata 80 i 90), dużo piwa i shotów z nart, a także tańce na czym się dało.....
Mamy też krótki filmik z knajpy:
Po paru piwkach opuściliśmy to miejsce, ja zjechałem na nartach do Zermatt, a Ilonka zbiegła w rakach. Część towarzystwa była już nieźle pijana, a dalej tam się bawili Ciekawe jak oni sobie poradzili ze zjazdem na dół. W Stanach takie miejsce na pewno by nie pozwolili otworzyć ze względów bezpieczeństwa. Tam nie wolno wynieść piwa poza bar albo taras, a już nie mówię o chodzeniu po trasach narciarskich z piwem w ręce. Co kraj to obyczaj.....
Po zjechaniu do Zermatt okazało się, że już ostatni autobus pojechał, więc mieliśmy ładny, wieczorny spacerek do naszego hotelu. Oczywiście w butach narciarskich.
Tutaj oczywiście popełniłem błąd i zachowałem się jak nie lokalny. Poszedłem do hotelu i się przebrałem, jak rasowy turysta. Później w barach było widać kto jest prawdziwym narciarzem a kto jest tylko turystą. Była to nasza ostatnia, pożegnalna noc w Zermatt, więc trzeba ją było odpowiednio spędzić. Po dobrej kolacji w pizzerii Roma (polecamy, dobre włoskie pasty i pizze), postanowiliśmy pochodzić po miasteczku i zobaczyć gdzie są dobre imprezy.
Wylądowaliśmy w Hotel Post. Byliśmy tam już dwa dni temu, ale on ma 5 barów i 3 restauracje, więc chcieliśmy go odwiedzić. Był to dobry wybór. W jednym z jego barów o nazwie Pink trafiliśmy na live music typu jazz/soul. Fajna, relaksacyjna muzyka w dobrym wykonaniu.
Z tego co się dowiedzieliśmy jedna z lepszych imprez jest koło naszego hotelu w Papperla Pub. Byliśmy już tam parę razy, ale zawsze na zewnątrz, nigdy w środku.
Jeszcze raz utwierdziło nas w przekonaniu, że wybraliśmy dobry hotel w Zermatt. Nazywa się Amaryllis (Riedstrasse 62). Fajnie położony, w centrum miasteczka, blisko do wszystkiego, jak autobusu, barów, piekarni... Od głównej ulicy trzeba podejść do niego 200 metrów do góry. Na początku wydawało nam się to jakąś pomyłką, ale późnie wielką zaletą. Nie słychać już gwaru ulicy, a widoki z balkonu są cudowne.
Mieliśmy dwu pokojowy apartament z super wyposażoną kuchnią. Nowo wyremontowany, czysty, zadbany. Właściciele, szwajcarzy, bardzo mili, mówili trochę po angielsku, więc można się było dogadać. Na korytarzach były rodzinne zdjęcia, które pokazywały, że właściciel się nie obijał jak był młody. Zdobywał lokalne "pagórki", jak Matterhorn czy Monte Rosa. Na zewnątrz znajdowała się wędzarnia, pewnie w lato można tu coś ciekawego uwędzić. Ogólnie polecamy hotelik.
Wracając do wieczoru. Wylądowaliśmy w Papperla Pub. Od 10 wieczorem mieli tam live music. To nas zgubiło. Zespół tak fajnie grał, że nie można było o niczym innym myśleć tylko podejść pod scenę i się bawić.
Bawiliśmy się długo przy dobrej muzyce, z ciekawymi ludźmi, piwie Feldschlösschen..... brakowało jednego.... butów narciarskich na moich nogach. Tak, wielu ludzi dalej miało plastikowe buciki na nogach, mimo, że było już po północy...!!! Ach Szwajcarzy, wy to chyba musicie kochać nartki.
W tą noc troszkę żałowałem, że mam do hotelu 200 metrów pod górkę...
2015.03.05 Zermatt, Szwajcaria (dzień 5)
Czwartek, nasz przedostatni dzień w Zermatt. Standardowe, szybkie śniadanko w domu i do roboty. Górki czekają. Po dojechaniu do głównej bazy małe rozczarowanie. Większość wyciągów zamknięta. Wiatr.
Jeżdżenie w wysokich górach ma też jednak jakąś wadę. Pogoda. Czasami, jak dzisiaj, może nie współpracować z narciarzami. Potężny wiatr, który zamknął całą Cervinie i sparaliżował większość ciekawszych terenów w Zermatt. Było też zimno, na małym Matterhornie (gdzie wyjeżdża kolejka) było -24C i wiatr wiał z prędkością ponad 50 km/h. Temperatury nie są dużym problemem, przecież mam kurtkę. Natomiast, silny, porywisty wiatr, który będzie rozbijał krzesełka i gondole o słupy może stanowić "małe" zagrożenie.
Nie ma się co zamartwiać, tylko jechać w góry gdzie się da i tam się coś wymyśli. Wziąłem Matterhorn expres, ale tylko dojechałem jeden przystanek, do Furi. tam się przesiadłem na inną gondolę, która jechała bardzo powoli, ale do przodu. Wyjechałem na Trockener Steg (2939m.). Wszystko dalej było pozamykane. Wiadomo, dosyć dobrze wiało.
Plusem wiatru było to, że wygonił chmury z Monte Rosa i w końcu mogłem zobaczyć ten piękny szczyt, z którego wiatr zwiewał śnieg, tworząc chmurę śnieżną.
Ale tam, w rejonach szczytów musi wiać, że śnieg odlatywał na dziesiątki kilometrów. Dzisiaj, chyba żaden człowiek nie wspinał się na ten szczyt. Chociaż jest to najwyższa góra Szwajcarii (4634m.) to nie jest tak trudna i techniczna jak Matterhorn, który też troszkę "dymił". Matterhorn, jest bardziej stromy, więc o wiele mniej śniegu przykleja się do jego ścian.
Ze względu na wiatr i temperaturę, długo nie można się było przypatrywać temu zjawisku i trzeba było jechać na dół. Chciałem się rozgrzać, więc wybrałem trudny zjazd, poza trasami i po paru minutach już sobie rozpinałem kurteczkę.
Na dole, w Furi było już cieplutko.
W Zermatt widuje się ludzi, którzy ubiorem i sprzętem odbiegają od reszty towarzystwa. Mówię tu o uprzężach, czekanach, linach, beacon, plecakach z uchwytami na narty.......
Dzisiaj było ich jakoś więcej. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że górne wyciągi były zamknięte i mieli cały obszar dla siebie. Wyjeżdżali wyciągami najwyżej jak się dało i potem zapinali nartki do plecaka i sobie szli dalej na "spacerek". Fajnie im.......
W związku z zamknięciem górnych wyciągów postanowiłem wyszukiwać ciekawych tras w niższych partiach gór.
Zermatt jest potężne, więc trzeba uważać, żeby nie pobłądzić. GPS to jedna sprawa, ale trzeba też używać najważniejszego wyposażenia narciarza, czyli mózgu. Dobrze nie znam tych rejonów, więc starałem się jeździć po śladach lokalnych i jak one mnie wyprowadzały w ciekawe tereny to tam dopiero robiłem zloty w puchu.
Nie był to idealny puch. Trochę przewiany, więc był ciężki i musiały być częstsze przystanki. Jeżdżąc tak, odkryłem też ciekawy orczyk, schowany z tyłu za "malutkim" Matterhornem.
Fajnie bo było mało ludzi, nie wiało, i dużo ciekawych terenów.
Tak, jak pisałem, męcząca jest ta zabawa na tej wysokości i to jeszcze na orczyku nogi nie odpoczywają, więc po paru zjazdach znalazłem świetne miejsce na odpoczynek.
Idealnie, nie? Tak sobie siedziałem na ławeczce w słoneczku, popijałem piwko, jadłem kabanosy i wpatrywałem się w ten symbol szwajcarskich Alp. Mógłbym tak siedzieć godzinami, ale niestety nie mogłem bo w tym samym czasie Ilonka......
"Ja miałam w planie wyjechać na Matherhorn Glacier Paradise...niestety jak już Darek wspominał pogoda pokrzyżowała nam plany i zamknęli wyciągi na sam szczyt. Tak więc nici z podziwiania widoków ze szczytów. Jako plan awaryjny miałam odwiedzić Stafel.
Darek polecał, że jest tam fajna knajpka i piękny widok na Matterhorn. Bardziej ten widok mnie przyciągnął, niż ta restauracja. Tak więc jak Darek sobie szalał po puchu ja wybrałam się na hike z Furi do Stafel. Jest to jeden z łatwiejszych hików, choć na stronie oficjalnej Zermattu ma on status "średnio trudny". Pewnie dlatego, że trzeba się podnieść 449 m do góry a cała trasa ma 5km długości.
W te części Alp trasy są bardzo dobrze oznaczone i na czas zimowy często są to po prostu drogi serwisowe albo inne, szerokie, dobrze zadbane ścieżki. Pierwszą część trasy zrobiłam już w poniedziałek. Tak więc pierwsze 20 minut to był spacerek z lekkim podniesieniem do miejsca gdzie szlaki się rozgałęziają. Do miejsca gdzie parę dni temu idąc z mamą Darka my odbiłyśmy na prawo na Zermatt a teraz szłam prosto wzdłuż rzeki.
Tutaj trasa zaczęła się podnosić do góry i już do samej restauracji szło się powoli do góry. Mniej więcej w połowie drogi z Furi do Stafel znajduje się tama i elektrownia wodna. Oni wiedzą jak wykorzystać topniejący śnieg i do tego zabezpieczyć miasto przed powodziami w okresie roztopów. Po wielkości tamy można wnioskować, że troszkę wody tam przybywa.
Zaraz za tamą jest tunel, w którym jest rozgałęzienie i można wejść na samą tamę. Niestety dziś opcja ta była zamknięta. Jednak zaraz po wyjściu z tunelu moim oczom ukazało się niesamowite zjawisko. Woda i lód stworzyły coś na kształt wodospadu. Z jednej strony woda z gór spływała przygotowanym, betonowym korytem a z drugiej lód zrobił ściany lodowe które odbijały tą wodę....niesamowite co przyroda może zdziałać i jak takie rzeczy kryją się w najmniej spodziewanych miejscach.
Jak się okazało godzinę oni przewidują na dojście do miasteczka Stafel a nie do samej restauracji. Ciężko Stafel nazwać miasteczkiem czy wioską. Tam jest domów pięć na krzyż i pomimo, że widać, że domy są zamieszkane bo mają np. telewizję satelitarną to na sezon zimowy były całkiem wymarłe.
Po przejściu wioski zaczęłam się zastanawiać czy dobrze idę bo pomimo, że trasa nadal była ładnie wydeptana to znaki przestały pokazywać Stafel. W końcu po około 1h15 minutach zobaczyłam znak Restauracja StafelALP mówiący, że mam zakręcić w lewo...a potem znów w lewo...czyli zrobiłam małe kółeczko aby dojść do punktu docelowego. Ale trasa tak prowadziła i nie dziwię się bo mała przepaść wyrosła między rzeką a restauracją. Tak więc w końcu dotarłam do restauracji..
Trasę zdecydowanie polecam. Jest krótka, łatwa a widoki ma super. Wiadomo nadal nie jest to Glacier Paradise i ciężko to nazwać hikiem tylko małym spacerkiem ale zdecydowanie warta przejścia w jakiś lżejszy dzień"
Ta restauracja StafelAlp znajduje się jakieś 10 minut na nartach od mojej ławeczki, więc jak Ilonka powiedziała przez walkie-talkie, że jest około 10 minut od niej, zjechałem w dół ją przywitać.
Idealnie udało nam się to zsynchronizować w czasie i w tym samym momencie pojawiliśmy się na tarasie widokowym. Ilonka weszła w rakach, a ja w butach narciarskich.
Oczywiście taras był pełen ludzi, siedzieli, jedli, pili, opalali się......... Restauracja ma też miejsce w środku, ale oczywiście było puste. No bo kto by tam siedział jak jest tak pięknie na zewnątrz. Wiedziałem, że już więcej za bardzo nie będę dzisiaj jeździł, więc posiedzieliśmy tam sobie dłuższą chwilkę próbując lokalnej kuchni. Oczywiście ser fondue musiał być.
Wracaliśmy już Ilonki trasami. Było ciekawie, bo czasami musiałem jakimiś tunelami przechodzić....
.... a czasami po domkach sobie pojeździć.
Po około godzinie dotarliśmy do Furi, gdzie Ilonka zjechała gondolą a ja na nartach do Zermatt. Dzisiaj postanowiliśmy troszkę pomieszkać w naszym mieszkaniu, więc dzielnie omijając wszystkie bary pełne narciarzy wylądowaliśmy na naszym balkonie.
Miło się siedziało, podziwiało zachód słońca i wspominało kolejny wspaniały dzień w Zermatt. Który może na początku się nie zapowiadał rewelacyjnie, ale jak to mówią, co się źle zaczyna, dobrze się kończy.
Kolacja też był domowa. Trzeba w końcu próbować tych szwajcarskich serów z dobrym winkiem.
Jutro już będzie nasz ostatni dzień w górach. musimy go wykorzystać na maxa. Mamy ciekawe plany. Miejmy nadzieję, że pogoda nie pokrzyżuje nam planów.
Na koniec nie mogliśmy się oprzeć i musieliśmy zrobić zdjęcie Matterhornu nocą...zwłaszcza, że dziś niebo jest czyściutkie. Zapowiada się ładna pogoda na jutro. A teraz czas spać....tak jak poszedł spać Matterhorn.
2015.03.04 Berno, Szwajcaria (dzień 4)
Szwajcaria nie ma swojej własnej stolicy....tak też jestem tym mega zaskoczona ale taka jest prawda. Największe miasto to Zurich natomiast siedziba rządu to Berno. Można więc uznać Berno za stolicę choć formalnie podobno nigdzie prawnie nie jest ona ustalona.
Tak więc będąc po raz pierwszy w Szwajcarii nie mogłam nie odwiedzić tego miejsca. Zwłaszcza, że uwielbiam odwiedzać nowe miasta. Chyba mi to pozostało po delegacjach jakie miałam we wcześniejszej firmie. Uwielbiałam uczucie, kiedy przyjeżdżałam/przylatywałam do nowego miasta. Byłam sama i próbowałam się rozeznać gdzie jest co. Czasem służbowo wracałam do tych samych miast ale nadal było coś do odkrycia....coś lokalnego.
Tak więc ponieważ dziś w Zermatt pogoda była taka sobie postanowiłam wsiąść do pociągu byle jakiego (no może nie tak byle jakiego) i odwiedzić Brno.
Z Zermatt do Bern jedzie się 2,5h. Trzeba się przesiąść w Visp ale na szczęście pociągi są bardzo dobrze skoordynowane i na przesiadkę ma się nie więcej niż 10 minut. Do Visp jedzie Glacier Express który potem kontynuuje drogę aż do St Moritz. Cała długość trasy ma 291 km a podróż zajmuje 8h. Podobno jest to najbardziej widokowy, popularny pociąg w Szwajcarii. W sezonie letnim trzeba na niego robić rezerwację na przód bo chętnych jest wielu. Ja pokonałam tylko mały kawałek tym pociągiem. Widoki były fajne ale szczerze to wolę być wysoko w górkach i nie było dla mnie żadnego WOW....jeśli chcesz zobaczyć fajne górki oczywiście najlepiej na nie wyjść ale jeśli nie jesteś górołazem to akurat w Szwajcarii mają bardzo dużo kolejek na szczyty górskie skąd można podziwiać widoki. Drugi pociąg z Visp do Brna to już ekspres, który jechał większość w tunelach ale czasem i tak nie pokonał pociągu Frankfurt-Kolonia czy Japońskich Shinkansen'ów.
Berno słynie głównie ze swojego starego miasta, które jest w czołówce dziedzictwa UNESCO. W 1405 roku miasto, wówczas drewniane, spłonęło doszczętnie i zostało odbudowane. Tym razem do budowy użyli piaskowca.
Dworzec główny oczywiście jest zaraz przy starym mieście więc nie miałam problemu z trafieniem. Nie miałam, żadnego planu....miałam ochotę powłóczyć się z aparatem po mieście i zobaczyć czym mnie zaskoczy przez najbliższe 4h. i szczerze.....troszkę mnie rozczarowało
Zdecydowanie można nazwać to Europejskim miastem z dużą ilością kamienic i ulicami wybrukowanymi kocimi łbami. Kamienice przypominają jednak te z ul.Krakowskiej w Krakowie. To znaczy mają dużo arkad a samo wejście jest schowane. W przejściu pod Arkadami. Ma to swój urok ale niestety 95% lokali zostało zajętych przez sklepy z ciuchami albo zwykłe sklepy spożywcze. Brakowało mi małych klimatycznych kafejek gdzie można wstąpić na kawę i ciacho. Drugim minus dostali za ulice....teoretycznie ludzie chodzili po ulicach i nikt się nie czepiał ale tramwaje i taksówki nadal jeździły po tych ulicach. Jeździły wolno ale i tak trzeba było uważać. Myślę, że to i pogoda sprawiły, że brakowało ulicznych grajków.
Zaplusowali mi detalami....co jakiś czas na ulicy pojawia się mała fontanna która zawsze ma jakąś figurkę, to samo z kościołem czy innymi elementami dekoracyjnymi.
Bardzo ciężko mi opisać to miasto....mam jakiś taki niedosyt...może miasto było “uśpione” z powodu sezonu albo środka tygodnia, ale przecież w Krakowie czy Pradze ludzie są zawsze. Może nie jest to tak popularna destynacja turystyczna jak Wiedeń czy wspomniane wyżej miasta i dlatego tłum turystów nie zalewa miasta....pewnie to i dobrze. Zauważyłam również, że było stosunkowo mało sklepów z pamiątkami....chyba więcej było McDonalds niż sklepów z pamiątkami. Więc pewnie turystów tu za dużo nie mają. A'propo McDonalds....rzuciła mi się w oczy cena nowej kanapki...reklamowali jakąś tam nową kanapkę i zobaczyłam jej cenę....było 7.30 CHF...samej kanapki...WOW...ja wiedziałam, że w Europie McDonald wcale nie jest tani ale jakoś po pobycie w NY ta cena mnie zaskoczyła....może i dobrze, przynajmniej dlatego nie ma tak dużo grubych ludzi w Europie.
Poszwendałam się po mieście, zobaczyłam kościół i ratusz. Powinnam jeszcze zaglądnąć do lokalnego baru aby "zaliczyć" miasto ale jakoś żaden mnie nie zachęcił. Wiec wróciłam do Zermatt tą samą drogą.
2015.03.04 Zermatt, Szwajcaria (dzień 4)
Kolejny dzień na nartach. Niestety dzisiaj już zostałem sam w górach. Tata z mamą wrócili do Polski, a Ilonka pojechała pociągiem do Berna.
Postanowiłem cały dzień spędzić w rejonach Matterhorn (Matterhorn glacier paradise) i jak otworzą wyciągi na szczyty to zjechać do Włoch.
W Zermatt wybudowali ciekawą gondolę. Zaczyna się w Zermatt (1620m) i wyjeżdża aż do Trockener Steg (2939m), gdzie znajduje się lodowiec Theodul i wspaniałe tereny narciarskie. Gondola, jak gondola, nie miałaby nic w sobie specjalnego gdyby nie możliwości przesiadek. Ma aż sześć przystanków, gdzie można się przesiadać na inne wyciągi, iść do baru, albo po prostu wysiąść i zjechać na dół.
Ja, po sprawdzeniu, że wszystko w górach jest czynne postanowiłem jechać do końca, na lodowiec.
Jechałem jakieś 25 minut i pokonałem ponad 10 km. Myślałem, że jak wysiądę to już będzie słoneczna pogoda. Niestety, słońce się czasami przebijało przez potężne opady śniegu. Ale słabo to mu wychodziło.
Nie jest źle, przynajmniej będzie dużo puchu, tak sobie pomyślałem i zapakowałem się na chyba jeden z najdłuższych orczyków (T-bar) na świecie. GPS mi powiedział, że jechałem nim przez 4 kilometry, 15 minut i wyjechałem do góry 550 metrów.
Tylko 550 metrów, nie jest to dużo jak na taką odległość. Ale dobrze, że nie było stromo, bo im stromszy lodowiec tym jest bardziej spękany i narciarstwo na nim staje się niemożliwe.
Dalej niestety nie było słoneczka. Robiło się coraz jaśniej, ale dalej śnieg sypał.
Ale była zabawa. Cisza..... Jadąc na nartach nic nie słyszałem. Żadnego haratania nart o nic twardego. Klasyka. Tak bym mógł jeździć cały dzień. Czasami śnieg po kostki, a czasami po kolana, który przy większych prędkościach aż uderzał mnie pod szyje. Czasami wyjeżdżałem na stromsze odcinki, żeby się pobawić w puchu przy większych prędkościach. Oczywiście jechałem po śladach ludzi, bo nie miałem przewodnika i bałem się o szczeliny lodowcowe.
Obserwowałem lokalnych jak się bawią na ścianach w głębokim puchu. Bardzo płynnie im to szło. Więc ja za nimi, ale mi to już tak idealnie nie wychodziło. Wiadomo, zjechałem na dół, ale nie takim stylem, który by mnie zadowalał.
Oczywiście nie miałem nart na puch, ani też nie mam super nóg i nie jeżdżę 200 dni w roku na nartach. Aklimatyzacja (a raczej jej brak) też na pewno dorzuciły swoje dwa grosze.
Zawsze chciałem się super nauczyć jeździć w puchu. Niestety w Stanach na wschodnim wybrzeżu puchu jak na lekarstwo, więc nie ma gdzie praktykować.
Muld nie lubię, a ubity teren mam już dobrze opanowany, zresztą on się szybko nudzi i jest niebezpieczny. Za duże prędkości...!!!
Mam w planie w najbliższej przyszłości zrobić jakiś tygodniowy kurs jeżdżenia w puchu. Gdzieś w odludnej British Columbia tydzień z instruktorami był by wypasem. Czy ktoś też się chce nauczyć bawić w puchu?
Pogoda się popsuła i widoczność spadła prawie do zera.
Im wyżej tym większa szansa na słoneczko. Postanowiłem wyjechać najwyżej jak można, czyli na Klein Matterhorn (3883m). Najwyżej jak można wyjechać w Europie kolejką.
Niestety, tutaj też jeszcze dochodziły chmury. Przebijały się na przemian ze słońcem, ale to nie było to co bym chciał.
Lubię być w wysokich górach nad chmurami. Wszystko jest pokryte białym oceanem, a pojedyncze szczyty wystają jak wyspy.
Cóż, czas na Włochy....
Cervinia jest mniejsza niż Zermatt, ale też ciekawa. Dużo rożnego rodzaju terenu, wiele wyciągów, szerokie pola do zabawy. No i oczywiście widać Matterhorn z drugiej strony.
Zjechałem parę razy, ale musiałem się zbierać do Szwajcari bo wiatr się wzmagał i jak zamkną wyciągi na przełęcz to już nie wrócę. Będę musiał czekać do jutra. Główną kolejkę na przełęcz już wstrzymali ze względu na wiatr, więc "uciekłem" z Włoch krzesełkami. Musiałem wsiąść aż 5 wyciągów krzesełkowych, żeby wyjechać na przełęcz.
Uffff.... Udało się. Jestem znowu w domu. Pobawiłem się jeszcze trochę w puchu, trochę na trasach i postanowiłem zjeżdżać do Zermatt, do którego miałem jeszcze kawałek.
Przy zjeździe na dól zachodzące słoneczko ładnie oświetlało Matterhorn, więc oczywiście robiłem wiele przystanków na super fotki.
Wracam do naszego hotelu, a tu widzę moje nartki za zewnątrz, oparte o ścianę. Yupiiiiii.....!!!!! W końcu.... Airberlin jesteś najlepszy. Przywiozłeś mi nartki trzy dni później.
Poszedłem do wypożyczalni, oddałem im nartki, wziąłem rachunek, żeby go wysłać do Airberlin. Wyślę im też za nowy kombinezon. Ciekawe co zrobią...
Przy okazji zrobiłem sobie pełny serwis moich nart, bo chyba nie był robiony w tym sezonie.
W tym czasie Ilonka wróciła z Berna i poszwendaliśmy się po miasteczku.
Jak to zwykle bywa, swoim magnesem przyciągnęła nas knajpa Brown Cow Pub, który znajduje się w Hotel Post. W tym hotelu jest 5 barów i 3 restauracje, także jest w czym wybierać, ale nasz wybór i nasz hamburger był chyba najlepszy. Polecamy swiss burger z kiszoną kapustą.
Była idealna pogoda, gwieździste niebo, -11C.... Idealna, do wypicia dobrego winka na balkonie z pięknym widokiem.
Podsumowanie dzisiejszego dnia:
2015.03.03 Zermatt, Szwajcaria (dzień 3)
Dzisiejszy wpis będzie krótki, bo dzień był bardzo długi. Wczoraj wieczorem w barze lokalni polecili nam parę barów i dzisiaj odwiedziliśmy dwa z nich. Ponieważ jest to ostatni dzień moich rodziców w Zermatt, więc w barach było dobrze.
Ale od początku.....
Wczoraj (znaczy się już dzisiaj) poszliśmy spać koło drugiej rano z przyczyn czysto technicznych. O 6:30 obudziło nam mocne walenie do drzwi i krzyki, dlaczego jeszcze śpicie jak Matterhorn już wstał. Wylatujemy z Ilonką na balkon i zobaczyliśmy to co raczej utkwi nam w pamięci na długo, albo nawet na całe życie. Najsłynniejsza góra na świecie była oświetlona w promieniach wschodzącego słońca a reszta miasteczka jeszcze spała.
Jest to najbardziej fotografowana góra na świecie i wznosi się 3 kilometry (10,000 ft) nad Zermatt.
Dzień zapowiadał się wspaniale, więc po szybkim śniadaniu wraz z tatą wyruszyliśmy w góry. Ilonka z mamą postanowiły, że później wyjadą kolejką na Gornergrat. Dojechaliśmy do dolnej stacji kolejek i tu wspaniała wiadomość, dużo wyciągów jest otwartych. Wysoko w górach jest słonecznie i lekki wiaterek. Parę wyciągów na same szczyty dalej są nieczynne, ale prognozy przewidują, że później mają je otworzyć. Oczywiście lokalni też się dowiedzieli o wspaniałych warunkach i zrobiła się już duża kolejka do pierwszego wyciągu.
Tutaj zauważyłem kolejną różnicę między Europą a Stanami. Wczoraj tego nie widziałem, bo było mało ludzi. W Stanach wszystko jest uporządkowane, kolejki poukładane, wszyscy stoją czwórkami do wyciągów. Tutaj to tak jakby każde krzesełko było ostatnim. Ludzie pchają się na chama. Wjeżdżają na twoje narty, przepychają się i oczywiście nie ma nikogo z obsługi kto by to kontrolował. Dokładnie, nawet na orczykach (T-bar) nie ma nikogo. Sam, się obsługujesz, sam łapiesz orczyk i sam się w niego wpinasz. Tak samo przy gondolach, nie ma nikogo z obsługi. Ale co się dziwić, jak lokalne dzieci w szkołach na zajęciach W-F muszą jeździć po lodowcach.
Rozmawiałem z lokalnymi, tutaj każda minuta się liczy i nie ma czasu na następne krzesełko. Pytałem się lokalnego ile kosztuje pass na sezon a on się zaśmiał i powiedział, że tu nie ma passu na sezon, tylko jest na cały rok. Tutaj można jeździć na nartach 365 dni w roku. Po wyjechaniu na Trockener Steg ukazał nam się raj. Nazywa się to Matterhorn Glacier Paradise.
Tutaj bawiliśmy się jakoś dobrą godzinkę, było idealnie. Słonecznie, minus parę stopni, przepiękne trasy..... no jak w raju....!!! Chcieliśmy pojechać do Włoch i na mały Matterhorn, ale niestety wiatr był za mocny. Z drugiej strony dziewczyny jechały na Gornegrat i umówiliśmy się tam z nimi koło południa. Żeby tam dojechać to potrzebujesz przynajmniej godzinę jak dobrze jedziesz.
Troszkę pobawiliśmy się w puchu na off piste (poza trasami) i zaczęliśmy jechać w kierunku Gornergrat.
Po drodze dla ochłody, pobijaliśmy prędkości na ubitych trasach.
Znaleźliśmy fajną trasę, która okrąża Matterhorn i można go zobaczyć z drugiej strony (trasa 52). Ale tam było super. Cisza, spokój, nie ma nikogo..... i potężny Matterhorn który wyrasta ponad dwa kilometry nad tobą.
Po dojechaniu do Furi wzięliśmy gondole do Riffelber, a następnie pociąg do Gornergrat i około południa byliśmy już wszyscy razem. Tam jest przepięknie. Znajdujesz się w środku akcji. Lodowce okrążają ciebie z 3 stron i znajdujesz się w cieniu Monte Rosa, najwyższego szczytu Szwajcarii, 4634 m.
Po wypiciu piwka i paru pamiątkowych zdjęciach wzięliśmy się do roboty. Wyjechaliśmy na Hohtalli, gdzie znajdują się jedne z trudniejszych tras w Zermatt. Jechaliśmy paroma, ciekawe.......
Potem udaliśmy się na Rothorn. Dzisiaj było otwarte. Udało się. Super widoki na cały świat narciarstwa w Zermatt. Tam jest trochę południowych stoków, więc śnieg był trochę podtopiony (ciężki), ale dało się zjechać.
Była już 4 po południu, a my tylko po szybkim śniadaniu i paru piwkach, no ale dzisiaj był tak wspaniały dzień, że nie było czasu na tracenie go na jedzenie. Po godzinie wróciliśmy do Furi gdzie nawiązaliśmy kontakt a drugą połową naszej drużyny i za pomocą GPS zaczęliśmy szukać knajpki na apres ski, która wczoraj polecili nam lokalni. Knajpa znajduje się pomiędzy Furi a Zermatt. Nikt dokładnie nie wiedział gdzie jest. Ja z tatą z góry z wyciągu wcześniej ją wypatrzyłem, więc teraz łatwiej było nam tam trafić. A poza tym tłum ludzi świadczy, że to tam.
W tym samym czasie mama z Ilonką:
"Nasz dzisiejszy dzień minął pod tematem Gornegrat. Wyjechałyśmy kolejką na samą górę, pochodziłyśmy po platformach widokowych podziwiając widoki i spotkaliśmy się z chłopakami.
Kiedy po małej przerwie oni uderzyli z powrotem na trasy narciarskie my z mamą poszłyśmy do pociągu. Jednak tym razem nie wzięliśmy go prosto do Zermatt. Na blogach i innych portalach często polecali aby wysiąść na stacji Rotenboden i zejść sobie na dół do Riffelberg aby znów wziąć pociąg Gornegrat. Dla bardziej zaawansowanych można tą trasę zrobić w drugim kierunku. Na szczęście bilet na pociąg pozawala Ci wysiadać na każdej stacji tak więc można sobie robić przerwy na podziwianie widoków.
Trasa Rotenboden-Riffelberg jest trasą wyznaczoną tylko dla pieszych. Bardzo szeroka, miejscami stroma ale z pięknymi widokami. Bardzo ładnie prezentuje się Matherhorn a my cały czas byłyśmy otoczone pięknymi górami.
Po około godzinie dotarłyśmy do Riffelberg skąd wzięłyśmy pociąg na dół do Zematt. Już nam się troszkę przysypiało bo po pierwsze wysokość i niskie ciśnienie nas osłabiały a po drugie dość intensywne dni ostatnio mamy. Znalazłyśmy jeszcze jednak siłę aby wziąć autobus pod kolejkę do Furi i tym razem na nóżkach wyjść na górę do baru Hennu Stall w której mieliśmy się spotkać z chłopakami. Jedyna znana nam trasa była przez nartostrady. Tak więc zaopatrzone w raki i raczki ruszyłyśmy do góry. Było dość stromo a narciarze jeździli jak oszalali. Ale nie poddałyśmy się i doszłyśmy na górę. Idąc pod górę zobaczyliśmy łagodniejszą trasę obok, tylko dla pieszych. Którą planowałyśmy wziąć w drodze powrotnej. Mamusia powiedziała, że nie ma szans, że będzie schodziła na dół trasą narciarską więc się ucieszyła, że jednak jest inna opcja."
Tak więc dzięki walkie-talkie i GPS udało się. Znaleźliśmy Hennu Stall, miejsce gdzie lokalni spotykają się po nartach.
Super miejsce, pełne ludzi, głośnej muzyki i dobrej atmosfery. Wszyscy w butach narciarskich tańczący na podestach, stopniach i czym się dało. Spodobały nam się narty do picia shootów. Kilkanaście małych szklanek podawanych na jednej narcie, która miała otwory, żeby nie pospadały. Klasyka.....!!!
W Szwajcari do picia piwa i wina wystarczy 16 lat i nikt oczywiście nie sprawdza ID, widać, że tu nie mają prohibicji. Nawet te dzieci bardzo nie rozrabiały jak były pijane, przynajmniej myśmy tego nie widzieli.
Po paru piwach zjechaliśmy na dół do Zermatt. Dziewczyny zeszły w rakach.
Po zjechaniu na dół udaliśmy się do kolejnego apres ski baru i też było ciekawie. Oczywiście obowiązkowo jak wszyscy, w butach narciarskich.
Pożegnalny wieczór z rodzicami był w fajnej lokalnej restauracji przy pysznym jedzonku. Jutro rodzice wracają do Polski, a my jeszcze zostajemy na parę dni. Ilonka będzie pewnie zdobywać kolejna miejsca, a ja będę odkrywał ciekawe zakątki tych wspaniałych Alp.
Wracam do domu dalej żegnać się z rodzicami.
Dzisiejszy dzień uważamy za udany. Dobra pogoda i wiele wspaniałych zjazdów.
Z ciekawostek muszę dodać, że jak tu byłem kilkanaście lat temu, to się zastanawiałem, jak może whisky zamarznąć w zamrażalniku. Nigdy więcej tego nie doświadczyłem, aż znowu do przyjazdu tutaj. Znowu nam Jameson zamarzł. Nie zamarzł na kość, ale był gęsty jak miód. Co oni tu mają za lodówki.......?
2015.03.02 Zermatt, Szwajcaria (dzień 2)
OK, przyznam się bez bicia, że nigdy nie byłam w Europejskim resorcie narciarskim. Darek wiele razy mi powtarzał "Ilonka Europa to nie Stany... to jest całkiem inny styl jeżdżenia na nartach...mówię Ci to jest inny świat." Szczerze... nie do końca mu wierzyłam. No bo dlaczego Szwajcaria ma się różnić od Vail. OK, górki są lepsze i gorsze ale przecież cała infrastruktura powinna być podobna. Upssss... jak bardzo się myliłam....
Największa różnica jaka mnie zaskoczyła to czarne barany....w Europie ludzie najpierw mieszkali w okolicach wielkich gór, które potem przekształciły się w wielkie resorty narciarskie. Tak więc ogródkiem dzieciaków był Matterhron a nie jakaś górka na Bukowiu. Na szczęście my w rodzinie też mamy prawdziwego narciarza, który sam sobie robił narty i zjeżdżał z pobliskiej górki, tak samo jak dzieciaki w Zermatt. Jedyną różnicą jest, że dla dzieci w Zermatt lokalna górka to Matthernhorn a dla Tatusia to Chorzyny....a skąd czarne barany? Oczywiste, że ludzie, którzy mieszkają w górach potrzebują mleka, wełny itp....tak więc hodują i pasą zwierzęta. Te pozostałości...te stare domki, zagrody ze zwierzętami i ludzie którzy sami sobie robią narty pozostało do dziś. Tak więc skoro góry pozostały dla mieszkańców a nie dla nowych super wypasionych hoteli to można chodzić gdzie się chce, jeździć gdzie się chce....i ogólnie robić co się chce. Od czasu do czasu pojawia się tylko znak "tam, kierunek Zermatt". Nie wspomnę już o restauracjach, które są prawie w każdym domku, który tu się ostał.
A jak to widzi Darek z perspektywy narciarza:
"Czym się różni narciarstwo w Alpach a Stanach? Gdzie jest lepiej? Gdzie są lepsze tereny i gdzie się narciarz lepiej wyjeździ?
Na te pytania nie ma prostej odpowiedzi. To zależy od wielu rzeczy. Narciarstwo w Europie i Stanach jest po prostu inne, odmienne. Oczywiście porównuje tutaj Alpy do gór skalistych a nie do narciarstwa na wschodnim wybrzeżu w Stanach, które niestety daleko ma do światowej czołówki. Ze względu na brak odpowiednich gór czy dobrego śniegu.
Tak jak pisała Ilonka. Ludzie tutaj żyją narciarstwem, wszystko się koło tego kręci.
Alpy są troszkę wyższe niż góry w Colorado czy Utah i też mają głębsze doliny, więc różnica wzniesień jest większa. Dzisiaj zjechaliśmy "tylko" 8 razy a i tak wyszło ponad 5000 metrów (16000 ft.) różnicy wzniesień. Co przy pierwszym dniu na takich wysokościach i trudnych warunkach (mocny wiatr, słaba widoczność) uważam za dobry wynik.
Ludzie tutaj żyją w górach. Koło tras narciarskich jest wiele restauracji, barów, hoteli gdzie można się zatrzymać na chwilkę albo dwie. Są takie odległości, że raczej narciarze nie zjeżdżają na dół na lunch tylko spędzają cały dzień w górach.
Tutaj też nie ma tylu zakazów co w Stanach. Jedź na nartach gdzie chcesz, tylko pamiętaj, że jak wyjeżdżasz z trasy to masz zupełnie nie sprawdzany przez patrol teren i możesz trafić na przepaści, albo innego rodzaju przeszkody. Czy to jest dobre czy złe? To zależy jak bardzo odpowiedzialny jest narciarz, a także jakie ma umiejętności.
Tutaj też nie widziałem ludzi którzy słabo jeżdżą na nartach. Prawie wszyscy śmigali jak by się urodzili z nartami. To nawet widać na wyciągach. Ani raz wyciąg się nie zatrzymał bo narciarz nie umiał wsiąść albo wysiąść. Wiadomo, ludzie (tutaj dzieci) muszą się gdzieś uczyć jeździć. Pewnie to robią na dole, wyjeżdżają w góry jak już coś potrafią.
Warunki narciarskie są tutaj trudniejsze niż w Stanach. Trasy są gorzej przygotowane i mało ubijane. Co w sumie ma sens, bo raj dla dobrych narciarzy. To nie jest jazda po trasie równej jak stół, ale zabawa w puchu, albo wyszukiwanie sobie ciekawych odcinków. Tras wytyczonych tutaj jest mało. Tylko 360 km. Może to brzmi dużo ale w skali całego resortu to jest niewiele. Większość jest to jazda po off pistes (poza trasami), gdzie można spotkać wszystko i wszędzie. Trzeba uważać.
Prawie cały resort jest położony powyżej górnej granicy lasów. Coś jak back bowl w Vail tylko na większą skalę. Więc z wynajdywaniem sobie ciekawych tras nie ma żadnego problemu.
Prawie każdy tutaj jeździ z plecakiem. Rozumiem to, bo ja też z reguły jeżdżę z plecakiem. Tutaj to jest chyba jeszcze bardziej oczywiste, bo są za duże różnice temperatur i za duże odległości żeby się po coś wracać do samochodu czy hotelu.
No i oczywiście brak snowboardzistów, z wiadomych przyczyn. Dziadek i ojciec aktualnego narciarza nie jeździł na snowboardzie, bo w tamtych czasach go po prostu nie było. Oczywiście góry nie należą tylko do narciarzy. Spotykam tutaj o wiele więcej ludzi idących do góry w różnego rodzaju sprzęcie. Wiadomo, trochę to utrudnia jazdę jak idą większą grupą do góry po wąskich trasach, ale dlaczego ludzie mają mieć zakaz chodzenia po swoim podwórku.
Czy ja wolę jeździć w Alpach czy w Stanach? Ja lubię odkrywać nowe miejsca, więc staram się wszędzie pojechać jak tylko mam takie możliwości. Narciarstwo to nie tylko Stany czy Europa. Jest wiele pięknych resortów narciarskich na całym świecie i mam nadzieję że kiedyś je wszystkie odwiedzę. Jak na razie jeździłem w resortach na czterech kontynentach i jest jeszcze wiele do odkrycia..."
Natomiast ja dzisiejszy dzień spędziłam na rozeznaniu terenu. Miałam nadzieję wyjść/wyjechać na Schwartzsee....teoretycznie krótki spacerek a mamusia miała wyjechać do Schwarzsee i tam miałyśmy się spotkać na jakimś winku. Niestety pogoda i wiatr pokrzyżowały nam plany. Wyjazd był możliwy tylko do Furi czyli połowa drogi do Schwarzsee. Niestety reszta wyciągów była zamknięta ze względu na pogodę i mocny wiatr (60 km/h). No to z dwojga złego wybrałyśmy Furi. Stwierdziłyśmy, że wyjedziemy tam i potem zobaczymy co dalej. Dobra wiadomość była, że tam są restauracje czyli jest się gdzie zagrzać. Wyjechałyśmy a tu niespodzianka....pogoda wcale nie jest tak zła jakby się wydawało. Tak więc w oczekiwaniu na narciarzy zrobiłyśmy sobie mały spacerek i poznałyśmy lokalnego tygrysa.
Kotek łasił się do wszystkich i był chętny do zabawy nawet ze śniegiem. Tak, to była chwilowo nasza najlepsza atrakcja. Po paru minutach dojechali do nas chłopaki (tatuś+Daruś) i wszyscy w czwórkę zrobiliśmy sobie przerwę na piwo. W między czasie Darek:
"Dzisiejszy, pierwszy dzień na nartach chcieliśmy potraktować luźniej.
Rano wzięliśmy autobus spod naszego hotelu i po 5 minutach dojechaliśmy do głównej bazy. Odebraliśmy nasze bilety i poszliśmy zobaczyć co się dzieje w górach. Mają tam taką dużą tablicę informacyjną gdzie jest wszystko napisane o każdym wyciągu. I tu wielkie rozczarowanie, w górach jest potężny wiatr i są pozamykane górne wyciągi.
Trochę nas to zdziwiło, bo tutaj na dole ani jeden listek na drzewie się nie rusza. Ale nic, jedziemy na w górę, dokąd się da. Chcieliśmy wyjechać na Matterhorn glacier paradise i potem do Cervini do Włoch.
Pierwsza gondola wywiozła nas do Furi, gdzie dalej było bezwietrznie. Potem kolejką górską wyjechaliśmy ponad 1000 metrów do góry do Trockener Steg. Tam już był inny świat. Wiatr 40-50 km/h i bardzo słaba widoczność. Od tego miejsca zaczynają się lodowce i narciarstwo cały rok. Ale niestety nie dzisiaj. Wszystkie wyciągi w górę były nieczynne.
Długo się nie zastanawiając zaczęliśmy jechać na dół. Cały czas po trasach narciarskich, bo baliśmy się z nich wyjechać ze względu na ograniczoną widoczność i brak znajomości terenu. Myśleliśmy, że sobie wyjedziemy gondolą na Schwarzee, ale niestety właśnie parę minut temu ją zamknęli. Dalej kontynuowaliśmy zjazd na dół. Tatuś powiedział, że trzeba się zagrzać i wybrał czarną trasę.
Było nawet ok, chodź czasami stromo, ale dalej byliśmy na trasie. Niekiedy tylko lekko wyjeżdżaliśmy poza żeby się pobawić w nawianym nieźle puchu. Ale blisko trasy bo nie chcieliśmy stracić odblaskowych tyczek z naszych oczów.
Po godzinie znowu znaleźliśmy się w Furi, gdzie już Ilonka z mamą dojechały i mogliśmy sobie zrobić krótką przerwę na piwo."
Po przerwie Darek z Tatą uderzyli na Riffelberg a potem Gornergrat.... My z mamusią za to stwierdziłyśmy, że jazda kolejkami jest fajna ale nudna i postanowiłyśmy wrócić na nogach do Zermatt, około 4 km spacerek.
Szło się bardzo fajnie bo ubitej i szerokiej drodze. Widać było, że dużo ludzi wybrało tą samą trasę bo im bardziej zbliżaliśmy się do Zermatt to tym więcej ludzi pojawiało się na szlaku.
Szlak jest o tyle ciekawy, że przechodzi przez rzekę, która jest zamrożona i ma super lodowe wodospady. Potem trasa przechodzi przez mały skansen...szczerze to nie wiem czy to jest prawdziwe miasteczko czy po prostu zostawili parę domków, które przekształcili na restauracje. W każdym razie nam się bardzo to podobało i spędziliśmy trochę czasu na robienie zdjęć.
Potem droga schodziła dość ostro w dół ale nadal widoki były zapierające dech w piersiach. Nawet pomimo wielkiej mgły i wiatru widoki były niesamowite, a śnieg który zwiewał wiatr tylko dodawał uroku.
Po około 35 minutach dotarłyśmy do dołu kolejki na Furi i wyruszyłyśmy w kierunku "rynku" czyli głównej ulicy. Tutaj dostaliśmy wiadomość od Darka, że:
"Po przejechaniu się paroma trasami w Gornergrat wszystko tu zaczynali zamykać.
Widać było, że chcieli jak najdłużej trzymać wyciągi ale silne porywy wiatru im to uniemożliwiały. Do tego stopnia, że jak jechaliśmy gondolą na Riffelberg to były takie mocne podmuchy wiatru, że się nie dało w niej stać. Było jak na huśtawce. Oczywiście gondola była zatrzymana żeby się nie rozwaliła o słupy.
Na Gornergrat wyjeżdża kolej torowa. 3089 metrów. Jest to najwyższa kolej torowa w Europie. Więc jak już pozamykali tutaj wszystkie wyciągi to wyjeżdżaliśmy pociągiem na górę. Oczywiście za chwilę tak zawiało tory, że nawet pług który je odśnieżał nie wydolił.
W Zermatt mają jeszcze kolejkę która idzie w tunelu w skale i wyjeżdża na 2288 do Sunnegga. O dziwo w tej części resortu mniej wiało i można tutaj było jeszcze paroma wyciągami pojeździć.
Niestety kolej górska na Rothorn nie chodziła, ale i tak odkrywaliśmy ciekawe tereny. Chmury nagle troszkę się rozstąpiły i widoczność była lepsza więc pobawiliśmy się troszkę poza trasami. Ale jednak jak na pierwszy dzień to brak aklimatyzacji dawał się we znaki i trzeba było zwolnić trochę tempa bo brakowało nam tlenu.
Jak się zrobiła lepsza widoczność to naszym oczą ukazały się przepiękne tereny, które mam nadzieję jutro zjeździmy.
Około 5pm zjechaliśmy do Zermatt gdzie dziewczyny już na nas czekały."
W czasie kiedy chłopaki gonili się po górkach. My z mamusią łaziłyśmy po sklepach i próbowałyśmy dojść do słynnego sklepu Jack Wolfskin. Wolfskin to jest fajna europejska marka która nigdy nie weszła na rynek amerykański tak więc jest kojarzona tylko z fajnymi ludźmi, którzy jeżdżą po Europie. Niestety nie doszłyśmy do tego sklepu bo znów odezwało się walke-talkie....."zjeżdżamy bo warunki są okropne".
Ja wiem, że jak się wyśle kobiety do sklepów to tak jak facetów do baru....żadne nie wie kiedy mija czas. Tak więc około 17 (5pm) spotkaliśmy się z chłopakami przy wyciągu Sunnegga+Rothorn i razem poszliśmy do Jacka Wolfskina zrobić zakupy....yupiiii.....wreszcie udało się kupić Darkowi nową kurtkę.
Jak to bywa po każdym zakupie trzeba go oblać w barze. Wylądowaliśmy w barze niedaleko naszego mieszkanka. Już wczoraj widzieliśmy, że było tam wiele nart na zewnątrz więc musi to być dobre miejsce na apres-ski. Bez zastanowienia weszliśmy tam i od razu poznaliśmy lokalnych....tzn.lokalnych, którzy są ze Szwajcarii i przyjechali tylko do Zermatt pojeździć na nartkach. Polecili nam dużo knajpek/restauracji które mamy w planie sprawdzić jutro.
Po dwóch piwkach postanowiliśmy jednak kontynuować imprezkę w domku zwłaszcza, że w domu czekały uszka z barszczem i co najważniejsze grzybki i sałatka od cioci Marysi (DZIĘKUJEMY - Są przepyszne!!!! - zwłaszcza Ilonka uwielbia grzybki). Ooooo....prawie bym zapomniała Jeszcze dziś przyszła do nas właścicielka domku i przyniosła nam wino...bardzo miłe powitanie. Super miejsce....bardzo ładne mieszkanko, miła właścicielka i ogólnie wszystko super. Myślę, że na dziś powiemy Auf Wiedersehen.....i pójdziemy spać....jutro kolejny dzień przygód.
ps. właśnie dostaliśmy maila, że Darka nartki właśnie wylądowały w Zurichu. Yupiiii.....
Darek mówił, że woli jeździć na jego nartach niż z wypożyczalni, chociaż ponoć sobie wypożyczył dobre.
2015.02.28-03.01 Zermatt, Szwajcaria (dzień 1)
Pewnego listopadowego, brzydkiego, pochmurnego popołudnia dostałem od mojej żony sms'a, czy nie mamy ochoty polecieć za $400 na narty do Europy. Ja, jako zagorzały narciarz na to pytanie miałem tylko jedną odpowiedź: TAK... SZWAJCARIA...!!!!
Znowu linie lotnicze podjęły za nas decyzje. W sumie dobrą decyzje. Bo za cenę biletu na zachód stanów mamy Europę. AirBerlin dał nam opcje przesiadki w Niemczech i w tej samej cenie możemy uderzyć dalej w Europę.
W Europie jest parę krajów gdzie warto rozważyć jazdę na nartach. Szwajcaria, Francja, Włochy i trochę Austrii. Wybraliśmy Zermatt w Szwajcarii. A dlaczego? A dlatego.....
Dlatego, że Szwajcaria jest pięknym krajem. Ilonka nigdy tam nie była, więc wybór był oczywisty, a Zermatt jest jednym z lepszych resortów w Szwajcarii i na świecie. To może troszkę o Zermatt:
Szwajcaria się połączyła z Włochami, tworząc jeden wielki resort. Zermatt i Cervinia. 360 km ( 200 mil) tras narciarskich, i to tylko po trasach. Jest tam też wiele możliwości jeżdżenia poza trasami, po ich ogromnych polach lodowcowych, co tylko zwiększa nasz plac zabaw. Zermatt ma 54 wyciągi.
Jest to małe, górskie miasteczko, które zamieszkuje tylko 5800 ludzi. Położone jest w głębokiej dolinie na wysokości 1620 metrów pomiędzy potężnymi górami.
Monte Rosa 4634 m (15,203 ft.), jest to najwyższy szczyt w Szwajcarii i słynnym Matterhorn 4478 m (14691 ft.). W miasteczku jest zakaz poruszania się samochodami, trzeba je zostawić na parkingu w Tasch i dalszą podróż kontynuować pociągiem. Albo zrobić to co my robimy, i wziąć pociąg z lotniska w Zurichu prosto do Zermatt. Miejmy nadzieje, że będzie ładna pogoda, bo pociągi w Szwajcarii jadą przez jedne z najbardziej malowniczych terenów na świecie.
Zermatt jako resort narciarski jest na siódmym co do wielkości resortem narciarskim na świecie i nazywa się Matterhorn ski paradise. Oczywiście pierwsze 10 resortów znajduje się w europejskich Alpach. W Zermatt także wyjeżdża się najwyżej wyciągiem w Europejskich Alpach, aż na 3900m (12780 ft) na mały Matterhorn gdzie można jeździć na nartach 365 dni w roku na lodowcach. Stamtąd narciarz ma do wyboru, albo jechać na pizzę do Włoch albo na słynny szwajcarski ser Fondue. Występuje tam też druga co do wielkości różnica wzniesień na świecie i wynosi 2379 metrów (7805 ft.). Pierwsza jest we Francji w Chamonix. Przepiękny zjazd z Aiguille du Midi lodowcu Vallee Blanche. Już to zrobiłem parę lat temu. Dla porównania różnica wzniesień w Zermatt jest dwa razy większa niż w Vail i trzy razy pobija Killington.
Oczywiście są tam też bardzo długie trasy. Najdłuższa ma 25km (15 mil). Ciekawe jak długo nią pojadę i ile będę musiał robić przystanków. Narciarstwo w Europie się troszkę różni od amerykańskiego. Tam jak wyjeżdżasz w góry to już tam zostajesz na cały dzień, nie zjeżdżasz na dół. Po prostu jest za daleko. Dlatego pewnie Zermatt ma ponad 50 barów i restauracji w samych górach. Nie licząc oczywiście barów apres ski na dole przy wyciągach.
Dobra, wystarczy tych danych. Musimy się spakować bo za dwie godziny trzeba jechać na lotnisko.
Pakowanie nawet nam szybko poszło i cali szczęśliwi wyruszyliśmy w podróż. Szczęśliwi bo lecimy na fajne nartki i możemy nawet za darmo nartki ze sobą wziąć. Airberlin za przewóz sprzętu sportowego nie pobiera opłat, musi tylko waga być poniżej 50 lb i ma to być jedyny bagaż jaki nadajesz. Już coraz więcej linii lotniczy pobiera opłaty za przewóz sprzętu. W Listopadzie 2014 lecieliśmy do Polski Lufthansą i chcieliśmy przewieź narty. Oczywiście za taką usługę musielibyśmy zapłacić $150 w każdą stronę, mimo że to był jedyny bagaż jaki nadawałem.
Po drodze na lotnisko odwiedziliśmy znajomych, u których zostawiliśmy samochód i którzy odwieźli nas na lotnisko. Dziękujemy bardzo...!!!
Na JFK spotkała nas bardzo niemiła niespodzianka. Dowiedzieliśmy się, że my mamy standby bilet i że lot jest pełny i możemy nie lecieć. Co?!? Taka była nasza reakcja. My nie mamy standby biletu tylko normalny bilet. Wiadomo jest on tańszy niż inne bilety bo to jest taryfa ulgowa dla travel agent, ale nadal to nie jest standby.
Oczywiście nie dało się tego wytłumaczyć głupiej babie i zostaliśmy skierowani do jej przełożonej. Ta, jeszcze głupsza i wredniejsza nawet nie chciała czytać naszej rezerwacji tylko powiedziała, że proszę przyjść godzinę przed odlotem i jak będą miejsca wolne to może polecimy. Oczywiście parę razy musiała nam powiedzieć, że lot jest pełny i nie wie co będzie. Nawet jak ja jej mówiłem, że dwa tygodnie temu dzwoniłem do Airberlin potwierdzić naszą rezerwację i dopytać się o szczegóły przewozu nart to wszystko było ok. Mówiła to takim tonem, że aż się zastanawiałem czy ona miała kiedykolwiek jakieś przeszkolenie w obsłudze klienta. Ale co się dziwić, one pracują dla niemieckich linii lotniczych, które słyną z nieuprzejmości. W naszym blogu z Listopada 2014 (Europa, Niemcy) mamy dokładny opis Lufthansy.
Ostatnio dużo latamy, często na zniżkach dla travel agent i nigdy nie było żadnego problemu. Dobrze, że świat się otworzył na wszystkie linie lotnicze i one nie muszą już tylko latać do swojego kraju. Każde linie lotnicze mogą sobie latać po wszystkich lotniskach. Super. Jeszcze rok, może dwa a azjatyckie wielkie ptaki zaleją świat. Już Emiraty latają z JFK do Mediolanu za pół ceny. Nowe samoloty, dużo w środku miejsca, wspaniała obsługa i zadowolona załoga, która z uśmiechem na ustach dziękuje, że jesteś ich klientem. Po prostu azjatycka kultura i uprzejmość.....
O 4:45 ta niemiła osoba nas zawołała i powiedziała, że mamy bilety na samolot do Dusseldorfu i możemy lecieć. Z Dusseldorf do Zurich nie dała nam boardig pass'u bo oczywiście jesteśmy na standby i nie wiadomo czy będą miejsca w samolocie. Tym się już za bardzo nie martwimy bo jak już przeskoczymy dużą kałużę to po Europie zawsze coś lata.
Zostało już pół godziny do odlotu, więc ciężko by było zdążyć jak byśmy musieli czekać w długiej kolejce do przejścia przez bramki. Na szczęście wpuścili nas specjalnym wejściem i już po paru minutach byliśmy po drugiej stronie.
Mieliśmy jeszcze pięć minut do zamknięcia bramki, które wykorzystaliśmy na ważne zakupy w duty free. W Szwajcarii wszystko jest drogie.
Myślałem, że to już jest koniec przygód i siądziemy sobie w samolocie i polecimy.
Śmiechu było co nie miara, jak cały ostatni rząd siedzeń był wyłożony torebkami załogi. Naprawdę? Czyli pasażer nie musi lecieć, ale torebka ma mieć wygodne miejsce żeby się nie pogięła. Ale jesteście śmieszni...!!!
Parę minut później załoga zasłoniła wolne fotele kocami aby Stewardesy mogły się przespać w trakcie 6-scio godzinnego lotu.
W Maju lecimy do Madrytu liniami Iberia Air, ciekawe jakie tam nas spotkają niespodzianki.
Na szczęście cała reszta przebiegła już bez problemów i właśnie jesteśmy w powietrzu jakąś godzinkę i zabieramy się do obiadu. Niestety Airberlin pakuje maksymalną ilość rzędów do swoich samolotów, więc miejsca na nogi jest oczywiście za mało. Jak w rosyjskim Aeroflocie.
Szybki obiad, nawet im się udało coś dobrego ugotować, drink, tabletka do spania i obudziliśmy się Dusseldorfie.
Nie wiem co to był za kapitan na pokładzie, ale pokonał Atlantyk w ciągu 6:09. Wylądowaliśmy prawie godzinę przed czasem. Chyba najszybciej jak do tej pory udało mi się zalecieć do Europy. W sumie dobrze, bo my jeszcze nie mamy miejscówki na samolot do Zurichu, a teraz mamy więcej czasu to załatwić.
Oczywiście nic nie było czynne poza barami, dlatego nasz pierwszy posiłek w Europie to lany Radeberger. Dobrze, że w Europie nie mają chorych przepisów i piwko można się napić o każdej porze dnia i nocy. Ilonka oczywiście dokonała już lokalnych zakupów i kupiła niemiecki Riesling i do niego Schwarzwälder Schinken
Niemcy to jest jednak pijący naród. Na lotnisku są reklamy, że mają bary prawie koło każdej bramki i możesz pić do ostatniego wezwania na pokład. Myśmy jednak tego nie próbowali z oczywistego powodu, nie mieliśmy jeszcze karty pokładowej.
45 minut przed wylotem poszliśmy się dowiedzieć co z naszymi miejscówkami na samolot. Tym razem uśmiechnięta pani powiedziała, że w Airberlinie się nie lata na stojąco i już miała dla nas przygotowane karty pokładowe. Przynajmniej tutaj była jakaś normalna obsługa.
Udało się. Lecimy do Zurichu. Za godzinę wylądujemy w pięknej Szwajcarii. Moi rodzice właśnie tekstowali do nas, że też startują z Frankfurtu i wszyscy planowo mamy wylądować w Zurichu w podobnych godzinach.
Wylądowaliśmy. Yupiiii.....!!!!!
Teraz tylko odebrać bagaże i na pociąg do Zermatt, który jedzie 3 godziny z przesiadką w Visp.
Rodzice też wylądowali w tym samym czasie i wszyscy spotkaliśmy się przy odbiorze bagażów.
I tu oczywiście Airberlin dał dupy po raz kolejny. Moje nartki nie doleciały. Poszliśmy do biura rzeczy znalezionych i po 15 minutach powiedziano nam, że nie wiedzą gdzie są nasze bagaże. Prawdopodobnie ta głupia baba przetrzymała nas do końca na JFK i już nie zdążyli załadować nart. Najgorsze jest to, że w pokrowcu na narty miałem wiele ubrań narciarskich. Obiecali nam, że nam dowiozą narty do Zermatt jak tylko je dostaną. Narty się wypożyczy, gorzej z ubraniem. W sumie mam stary kombinezon, więc będzie okazja na jego wymianę. Mam nadzieję, że Airberlin odda za to wszystko pieniądze, chociaż oni są słynni ze skąpstwa więc niestety za bardzo na to bym nie liczył. Ale oczywiście będę próbował walczyć o swoje...!!!
Szwajcaria ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć kolejową. Pociąg do Zermatt odjeżdża z samego lotniska i jeździ co godzinę. O 11:40 załadowaliśmy się do jednego z nich i udaliśmy się na podróż w głąb kraju. Nie są to japońskie pociągi i nie lecą 300 na godzinę, ale 150 osiągały. Później, w bardziej górzystej części kraju pociąg zwalniał z wiadomej przyczyny. Im dalej na południe tym większe górki się robiły i śniegu przybywało. Przesiadkę mieliśmy w miejscowości Visp i trwała 6 minut.
Z Visp pociąg o nazwie lodowcowy express ( glacier express) wspinał się ostro pod górę przez 45 aż do samego Zermatt.
Co za powietrze, każdy z nas stwierdził po wyjściu z pociągu. Ale tu jest pięknie, co za głęboka dolina, jakie potężne góry.... no po prostu raj...!!!
Najbardziej nas zdziwili ludzie którzy w ubranych butach narciarskich i nartami w ręku wsiadali to tego pociągu, który za chwilę wracał w dół doliny.
Nasz hotel, Amaryllis znajduje się na wzniesieniu we wschodniej części miasteczka i jest oddalony 800 metrów od dworca. Jak już pisałem w Zermatt nie ma samochodów, więc mają małe, śmieszne meleksy którymi rozwożą ludzików. Dobrze, że nie ma tutaj samochodów, bo by chyba na tych wolnych uliczkach się nie pomieściły.
Po paru minutach dojechaliśmy do hotelu. Prawie do hotelu, bo ostanie 200 metrów (700 ft) jest stromo do góry po schodach i musieliśmy wszystkie nasze bagaże tam wynosić. Ale fajne miejsce. Mamy mieszkanie na ostatnim, 3 piętrze z którego jest cudowny widok na miasteczko i na Matterhorn.
W hotelu byliśmy tylko parę minut i ruszyliśmy na miasteczko w poszukiwaniu nart i kombinezonu narciarskiego. W tym bagażu co mi zgubili, oprócz nart miałem też trochę ubrania.
Zakupy się udały, narty wypożyczyliśmy, spodnie narciarskie kupiliśmy i jesteśmy gotowi na jutro na białe szaleństwo.
Podoba mi się jak to miasteczko żyje wieczorami. Bar na barze, koło baru narty oparte o ściany, a w środku wielu narciarzy w butach narciarskich usiłujących tańczyć. To się nazywa apres ski.
Te imprezy często trwają do późnych godzin nocnych. Jutro pewnie i my tak będziemy się bawić.
W Zermatt prawie nie ma snowboardzistów, widać, że tutaj jest tak jak w Chamonix. Miasteczka w których narciarstwo się rozpoczynało i jest tak głęboko zakorzenione snowboardziści raczej nie mają prawa bytu.
Kupiliśmy trochę wspaniałych szwajcarskich serów i rodzice przywieźli wiele wędzonych wędlin z wędzarni z Brodów (dziękujemy bardzo) i mieliśmy wspaniałą kolacje w naszym mieszkaniu w Zermatt.
Przy kolacji zrobiliśmy wiele planów na jutrzejszy dzień. Miejmy nadzieje, że siła i pogoda dopiszą i będziemy mieć pierwszy, wspaniały dzień w szwajcarskich Alpach...