Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Korea Południowa Ilona Korea Południowa Ilona

2019.09.20 Seul, Korea Południowa (dzień 6)

Po wczorajszym „lżejszym” dniu przyszedł czas na poważne zwiedzanie miasta. Zaczęliśmy kulturalnie od zamków i świątyń a skończyliśmy na dzielnicy barowej. W końcu dziś piątek to trzeba sprawdzić jak się lokalni bawią.

Album_2019.09 South Korea (56).JPG

Jongmyo Shrine - świątynia która podobno bardzo ładnie wygląda jak jest oświetlona. Niestety wczoraj nie udało nam się o tym przekonać. Świątynie w Korei są ogrodzone i bramy zamykają na noc. Tak więc jak chcesz zobaczyć jakąś świątynie oświetloną to trzeba tam być tuż przed zamknięciem. Skoro świątynia była nam po drodze to postanowiliśmy dać jej szansę dzisiaj. Podobają mi się ceny biletów wstępu. Bilet kosztuje 1000 won co jest równe $0.80.

img-1189_orig.jpg

Świątynie w Seulu są dość ubogie. Mają tradycyjną architekturę i dachy są ich najładniejszym elementem ale poza tym to nie wiele tam można podziwiać. Brakowało mi wystroju w tych świątyniach, czegoś co odróżnia jeden budynek od drugiego. Jak to Darek stwierdził wszystko to wygląda jak stodoły. Trochę przesadził ale fakt faktem większość budynków jest niska, ma zamknięte drzwi i ma proste ściany bez większych zdobień.

Album_2019.09 South Korea (59).JPG

Dopiero Changdeokgung Palace, tak naprawdę nam się spodobał. Jest to pałac a nie świątynia ale architekturę ma bardzo podobną. Nadal jest dość ubogi i nie ma przepychu ale jest dość rozłożysty i można zawsze wejść w jakąś uliczkę.

Album_2019.09 South Korea (61).JPG

Pałac Changdeokgung składa się z części zabudowanej (głównej) i ogrodu zwanego Tajemniczym. Podobno Secret Garden w tym zamku jest jedną z ładniejszych atrakcji w Korei. No to trzeba zobaczyć…

Album_2019.09 South Korea (64).JPG

Za wejście do ogrodu dopłaca się. Podstawowy bilet wstępu kosztuje 3000 won a za ogród dopłaca się 5000 won czyli całość na dwie osoby to około $13. Nie tak źle. Ogród można zwiedzać tylko z przewodnikiem i jest sześć grup zwiedzających. Udało nam się nawet załapać na grupę za pół godziny. Jednak Azję zwiedza mniej ludzi niż Europę. W Europie nawet jak wejście na zamek jest bez przewodnika to trzeba bilety kupować z parodniowym wyprzedzeniem.

Album_2019.09 South Korea (68).JPG

Pani przewodnik opowiadała nam o ogrodach, o każdym budynku itp. Dawała nam też czas żeby pogonić i popstrykać zdjęcia albo wejść do jakiegoś domku - oczywiście bez butów.

Album_2019.09 South Korea (80).JPG

Ogród został stworzony u podnóża gór i kiedyś tam był las. Ogród po dzień dzisiejszy bardziej przypomina las niż ogród. Nie wiele było tu kwiatów czy równo przystrzyżonych trawników. Były za to drzewa, które dawały przyjemny cień, oraz strumyki, stawy, no i przede wszystkim ładnie wkomponowane w to wszystko altanki.

Album_2019.09 South Korea (77).JPG

Spacer przez ogród zajął około 1.5h nie tak dużo biorąc pod uwagę, że ogród zajmuje ⅔ terenu zamku. Po ogrodzie przyszedł czas na właściwy pałac. Co prawda pałac Changdeokgung był drugim pałacem to jeśli chodzi o teren to wydaje mi się że zajmuje więcej miejsca niż pierwszy pałac Gyeongbokgung. Pomimo jednak, że zajmuje większy teren to budynki są dość skromne i w niewiele miejsc można wejść. Ale do fotografowania dachów miałam raj.

Album_2019.09 South Korea (86).JPG

Pomiędzy pałacami jest dzielnica Bukchon Hanok Village. Podobno jest to jedne z niewielu miejsc w Korei gdzie nadal można zobaczyć tradycyjne, małe, koreańskie domki. Widać, że miejsce jest rozreklamowane bo turystów było tam bardzo dużo. Część domków jest zamknięta bo ludzie tam nadal mieszkają, część jest przerobiona na herbaciarnie tylko jeden czy dwa domki podobno można odwiedzić.

img-1279_orig.jpg

My powłóczyliśmy się po uliczkach, pośmialiśmy z turystów, którzy specjalnie przebierają się w lokalne stroje i robią sobie sesje zdjęciowe.Fajnie było się „zgubić” w tych uliczkach, choć ilość kabli elektrycznych przy domkach była zatrważająca i psuła radość pstrykania zdjęć.

img-1280_orig.jpg

Chodziliśmy już dość długo więc przyszła pora na przerwę. Mnie coś przeziębienie dopadło więc postawiłam na herbatkę z imbirem. To co dostałam przerosło moje najśmielsze wyobrażenie. Herbatka było zrobiona w stylu koreańskim. Pływało w niej wiele rzeczy ale głównie suche jabłka, które nasączone były zdatne do jedzenia i całkiem dobre. Do tego wrzucili tam całe plastry imbiru. Herbatka była dość mętna od tych wszystkich rzeczy które w niej pływały. Smakowała wyśmienicie. Czuło się w smaku prawdziwy imbir, który skutecznie czyścił moje zatoki. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie piłam tak dobrej herbaty. Słowo herbata nagle nabrało innego znaczenia. Teraz już rozumiem dlaczego Azją uważa herbaty jako najlepsze lekarstwo.

Album_2019.09 South Korea (88).JPG

Odpoczęliśmy troszkę i ruszyliśmy zwiedzać drugi (teoretycznie ważniejszy) zamek. Pałac Gyeongbokgung, bardziej przypominał zamki japońskie. Miał wiele pięter i nie wyglądał tak ubogo jak wcześniejsze pałace czy świątynie. Niestety mieliśmy pecha i zamek był zamknięty. Tak więc pozwiedzać mogliśmy tylko z zewnątrz. To nie była do końca taka strata czasu.

Album_2019.09 South Korea (92).JPG

W okolicy zamku odtworzona jest cała wioska. Można zobaczyć jak dawniej wyglądała szkoła, fryzjer a także młyn czy inne domki robotników. Z naszej perspektywy to wszystko jakieś takie malutkie się wydawało, no ale my wysocy jesteśmy.

Album_2019.09 South Korea (94).JPG

Na tym zakończyliśmy oficjalne zwiedzanie. Przyszedł czas na zobaczenie jak Koreańczycy spędzają piątkowy wieczór. Podobno dzielnica Itaewon jest najbardziej rozrywkowa w mieście. My nie do końca wierzymy jak w przewodniku pisze, że jakaś dzielnica jest imprezowa. Skoro jednak nie mieliśmy lepszych planów to postanowiliśmy zobaczyć co w trawie piszczy. Wzięliśmy metro do stacji Noksapyeong i poszliśmy na skrzydełka z kurczaka.

img-1314_orig.jpg

Wiem...spytacie się, Why??? Przecież skrzydełka to takie amerykańskie a w Azji trzeba jeść azjatyckie jedzenie. Zgadza się, ale po pierwsze chcieliśmy zobaczyć, jak Korea przyrządza skrzydełka. Po drugie tam gdzie skrzydełka tam powinno być piwo a po trzecie to chcieliśmy coś przegryźć na szybko zamiast czekać znów godzinę, żeby dostać się do jakiejś fajnej restauracji.

Album_2019.09 South Korea (100).JPG

Wybór okazał się wyśmienity. Nekkid Wings, nie tylko mieli dobre, świeże i do tego craft piwo ale też ponad dwadzieścia rodzajów skrzydełek. Były przeróżne smaki, na ostro, na słodko, bbq, wędzone, tradycyjne, w sosach koreańskich i amerykańskich. Jednym słowem wybór, że głowa mała. My wzięliśmy delikatnie po małej porcji ale tak nam zasmakowały, że dobraliśmy jeszcze więcej i stwierdziliśmy, że to będzie nasza kolacja.

Album_2019.09 South Korea (101).JPG

To co nas zdziwiło w Korei to miejsca gdzie otwierają restauracje. Zazwyczaj są one pochowane w jakiś zakamarkach, musisz zejść z głównej ulicy, skręcić w lewo, prawo, przejść pasażem i jesteś przed knajpą gdzie jest kolejka do wejścia. Niesamowite, tak poukrywali a i tak ludzie i turyści trafiają. Jak to internet zmienił świat i turystykę.

Album_2019.09 South Korea (102).JPG

Z pełnymi brzuchami stwierdziliśmy, że możemy iść na miasto zobaczyć jak piją lokalni. Wybrałam jakiś bar, który miał spoko recenzje i był niedaleko. Aplikacja Naver zaprowadziła nas do celu ale jak weszliśmy w uliczkę Itaewon-to to dostaliśmy szoku. Daruś poczuł się jak w wesołym miasteczku tylko zamiast karuzel były bary. Był tam bar na barze, okna pootwierane, muzyka wychodziła na ulicę a ludzie tylko przemieszczali się od jednego wodopoju do drugiego.

img-1321_orig.jpg

Odwiedziliśmy Rosę and Crown. Typowo angielski bar pełen lokalnych ludzi. Całkiem spokojny i miły pub. Chcieliśmy jednak pozwiedzać trochę więc poszliśmy dalej do Fat Albert’s. Tu było po amerykańsku, zdecydowanie więcej turystów, głównie Amerykanów. Nawet kelner był biały, po akcencie to nawet nie wiem czy nie Polak czy Ukrainiec. A może Czech bonów sumie w barze sprzedawali czeskie piwo. Ogólnie w Korei często widywaliśmy czeskie piwa jak Kozel czy Pilsner Urquell.

Album_2019.09 South Korea (103).JPG

A skąd wiemy, że turyści w tej knajpie to głównie Amerykanie? Bo Amerykanie siadają w pubie przy barze. Zwiedziliśmy już trochę miejsc w swoim życiu ale tego ewenementu nie rozumiemy. W Ameryce to jest normalne, że się siedzi lub stoi przy barze. Po 8h siedzenia w pracy nie ma się ochoty znów siedzieć. Poza tym na stojąco łatwiej jest porozmawiać z każdym a nie tylko z osobą, która siedzi najbliżej. Niestety jakoś inne kraje tego nie zaadoptowały. Czasem spotykaliśmy się nawet, że nie mogliśmy zamówić piwa jak nie mieliśmy stołka. No cóż, co kraj to obyczaj.

img-4248_orig.jpg

Ostatnim naszym przystankiem była knajpa Awesome. Awesome to ona nie była ale lokalna była na maksa. Jak to Darek stwierdził, im później tym krótsze spódniczki. I taka była prawda. Dziewczyny wychodziły na ulice w coraz to krótszych spódniczkach i polowały na facetów. Zanim jednak wyszły na polowanie to musiały zdobyć trochę odwagi. Dlatego przychodziły do knajpy Awesome (albo innej) zamawiały zmiksowaną wódkę z sokiem albo Soju.

img-4250_orig.jpg

Myślę, że biali mężczyźni są tu w cenie bo panienki się za Darkiem oglądały. Tak więc jak któryś z was szuka żony to może warto rozszerzyć horyzonty i poszukać w innych krajach. Tu wygląda, że jeszcze dużo jest dostępnych i to klasa premium a nie cargo. My jednak stwierdziliśmy, że te małolaty to nie nasze klimaty i postanowiliśmy wrócić do domku. O ile nasz hotel jest blisko wszystkich atrakcji do zwiedzania o tyle imprezowa część Seulu jest bardziej na południe i wracać musieliśmy metrem.

Album_2019.09 South Korea (105).JPG

Metro jak to metro. Oczywiście nie muszę wspominać, że czystsze i bardziej punktualne niż nasze w NY. To jest standard i każde metro wypada lepiej w porównaniu z naszym MTA. Ale to co mas zaskoczyło to gablotki na wypadek pożaru albo innej katastrofy. Co jakiś czas na przystankach rozłożone są gablotki wypełnione maskami, kocami, wodą. Wszystko to na wypadek pożaru… ciekawe, ciekawe…

Read More
Korea Południowa Darek Korea Południowa Darek

2019.09.19 Seul, Korea Południowa (dzień 5)

Dzisiaj, po czterech dniach pobytu w Azji dopiero nasze organizmy przestawiły się na lokalny czas. Już nie wstawaliśmy o 5 rano, tylko w końcu pospaliśmy do 8:30. Mówią, żeby w pełni organizm się przestawił to potrzebujesz około dnia na każde dwie godziny różnicy czasowej. Czyli w naszym wypadku trzeba by było 6 dni. Udało się w 4.

img-4168_orig.jpg

Śniadanie w hotelu było OK, nic specjalnego, ale pozwoliło nam wrzucić w siebie trochę kalorii i ruszyć w miasto. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni jak opuściliśmy hotel. Nie było upału, ani wilgotności. Mimo, że słońce tutaj jest mocne, to dzięki braku wilgotności w powietrzu, aż tego tak się nie odczuwa. Natomiast mieszkańcy Korei, zwłaszcza kobiety, boją się słońca. Często widujemy je pod słonecznymi parasolami. Nawet na skrzyżowaniach dróg, w miejscach gdzie się czeka na światła, są zamontowane potężne ochronne parasole.

img-1098_orig.jpg

Na dzisiaj nie mamy wiele w planie. Zobaczyć miasto z góry, pochodzić po nim i go lepiej poznać i poczuć.
W środku miasta na wzgórzu znajduje się wieża obserwacyjna N Seoul Tower. Dobry punkt na start. W ciągu 15 minut na nogach zameldowaliśmy się u podnóża góry, którą to zdobyliśmy kolejką linową.

Album_2019.09 South Korea (6).JPG

Z kolejki linowej do wieży jest paro-minutowy spacer. Ilość kłódek jaka tam wisi jest niewyobrażalna. Ja wiem, że teraz jest taka moda, że to ludzie często robią z niewiadomych nikomu przyczyn. Widzieliśmy to w wielu miastach, ale ilość jaka tu wisi nas przerosła. Wisiały wszędzie, na ogrodzeniach, ławkach, uchwytach.... wszędzie były.

Album_2019.09 South Korea (5).JPG

Nas jednak bardziej interesowała wieża niż przyczepianie kłódek i poszliśmy dalej.
Z wieży ponoć widać ładnie całe miasto. Znowu, byliśmy na wielu wieżach w wielu miastach świata, ale tego nigdzie nie spotkaliśmy.

img-4172_orig.jpg

Jak kupujesz bilet na wieże to możesz za niewielką dopłatą dostać piwko i popcorn. Popcornu nie chcieliśmy, ale piwka nie śmieliśmy odmówić. I tak z browcem w ręce jechaliśmy windą do góry zdobywać najwyższy punkt w mieście. Koreańczycy to pijący naród, ale o tym później.

Album_2019.09 South Korea (8).JPG

Wiedziałem, że Seul jest ogromnym miastem, ale to co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania. Z każdej strony aż po horyzont widać było zabudowania. Wielkie połacie ziemi były „porośnięte” wysokimi, w większości białymi budynkami. Niepowtarzalny widok. Nawet w Tokyo tego nie widzieliśmy.

Album_2019.09 South Korea (14).JPG

Seul jest wielkim miastem z ludnością przekraczającą 10 milionów. O 2 miliony więcej niż w Nowym Jorku. Mało tego, cała metropolia to ponad 25 milionów ludzi, co stawia to w czołówce najbardziej zaludnionych metropolii świata. Gęstość zaludnienia też jest wysoka, dwa razy większa niż w NY. Połowa ludzi w Korei Południowej mieszka w metropolii Seul.
Od paru lat ilość mieszkańców Seulu spada. Przyczyną jest młode pokolenie, które nie chce mieć dzieci. Woli wyjść na miasto (to widać na każdym kroku) niż siedzieć w domu. O tym też napiszę później.

Zjechaliśmy na dół i udaliśmy się do centrum miasta gdzie jest ratusz i pozostałości po pałacu Deoksugung jaki tam kiedyś istniał. Aktualnie jest sławny ze miany warty.

Pałac niestety został zburzony i spalony wielokrotnie. Pozostało pare domków do których niestety nie można było wejść. Jakoś nie do końca to ogarnęli. Pamiętam jak byliśmy w Japonii i zwiedzaliśmy domy Samurajów. Wszędzie można było wejść i wszystko oglądać.

Album_2019.09 South Korea (23).JPG

Było już po południu, słońce coraz to mocniejsze i najwyższa pora na przystanek i ochłodę.

Album_2019.09 South Korea (37).JPG

W Korei Południowej mają najszybszy i najbardziej rozwinięty internet na świecie. Ponoć WiFi jest wszędzie w Seulu. Nawet są naklejki na słupach o tym mówiące. Niestety jak chciałem się połączyć to dostałem stronkę do wypełnienia. WiFi na ulicach jest w większości dla turystów, ale do końca tego nie ogarnęli. Chyba, że czegoś tutaj nie rozumiem. Ale przecież pytania są bardzo proste:

img-4185_orig.png

Siedząc tak w barze na zewnątrz obserwowałem jakimi to samochodami tutaj jeżdżą. Ponad 90% samochodów to Kia, Hyundai i Genesis (lepszy Hyundai). Widać, że lokalna produkcja wygrywa wśród użytkowników.
Przez miasto przebiega duża rzeka Han. Znajduje się też parę mniejszych rzek, strumyków. Jednym z nich nawet szliśmy. Fajnie to rozegrali. Idziesz wzdłuż rzeki, wśród drzew i krzewów, znajdujesz się w środku miasta, a nie musisz przechodzić żadnych ulic.

Cisza, spokój, zielono, chłodno, strumyk szumi. Nawet czasami gigantyczny pająk cię przywita. Ale był wielki !!!

Album_2019.09 South Korea (45).JPG

Wróciliśmy do hotelu, odpoczęliśmy, zrobiliśmy pranie i wróciliśmy na miasto.

img-4202_orig.jpg

Zaciekawił mnie słup po drodze do knajpy. Ilość rzeczy jakich na nim wisiały była imponująca.

img-4239_orig.jpg

Dzisiaj na kolację wybraliśmy lokalne, tradycyjne koreańskie BBQ. Internet i jego użytkownicy wypunktowali tą knajpę wysoko. Mowa tu o restauracji 853. Trochę było ciężko do niej trafić. Musieliśmy głęboko w lokalne uliczki się zapuścić. Ale warto było.

img-4209_orig.jpg

Oczywiście jak to bywa w dobrych knajpach, ciężko jest dostać stolik. Musieliśmy niestety czekać 45 minut.

img-4210_orig.jpg

Próbowałem nawet zagadać z kelnerami, że chcę piwko zamówić do kolejki. Niestety nie udało się. Poza głównymi atrakcjami turystycznymi język angielski jest dalej słabo rozwinięty. Nawet wśród młodzieży i to w Seulu.

img-4212_orig.jpg

W końcu nas poproszono do stolika. Menu jest bardzo proste, Świnia w 4 częściach. Boczek, Karkówka, Szyja, Schab. Podają też różne dodatki w postaci sosów, warzyw i ryżu. Na środku stołu znajduje się grillowa blacha, która została włączona jak tylko usiedliśmy.

Album_2019.09 South Korea (51).JPG

Kelner sprawdził laserem temperaturę grilla i wrzucił mięsko. Piekł około 10 minut. Z ciekawostek dodam, że pierwszy raz widziałem jak ktoś tnie mięso nożyczkami. Muszę przyznać, że nawet mu to dobrze i precyzyjnie szło.

Album_2019.09 South Korea (52).JPG

Podano do stołu. Oczywiście widelców ani noży nie ma, ale nie ma problemu. Nożyczki kelnera wykonały dobrą pracę, a pałeczki wystarczyły.
Wieprzowiny już jadłem w wielu krajach i pod wieloma postaciami. Lubię to mięsko. Ta w Korei była dobra. Nie wiem czy najlepsza jaką jadłem, pewnie nie, ale ciężko określić, która jest najlepsza. Ta była miękka i soczysta mimo, że była pocięta na drobne kawałki. Sosy i przyprawy dodawały kolejnych smaków. Ogólnie polecam to miejsce. Zrobiliśmy sobie długą i wspaniałą ucztę.

Album_2019.09 South Korea (54).JPG

Tak jak pisałem wcześniej, Koreańczycy żyją poza domem. Nie ma znaczenia, że już jest późno w nocy i środek tygodnia. Lubimy nocą spacerować po uśpionych miastach. Zwłaszcza po dużej kolacji, żeby się wszystko lepiej trawiło. Seul nie był uśpiony. Wręcz przeciwnie, więcej było ludzi na ulicach niż w ciągu dnia. Do tego stopnia, że każda knajpa wyciągała plastikowe stoły i stoliki na chodniki i ulice. Także jeden pas jezdni w każdą stronę został zabierany przez lokalnych, którzy siedzą, gadają, jedzą i oczywiście piją.

Album_2019.09 South Korea (53).JPG

Konsumpcja alkoholu przez Koreańczyków jest wysoka. Zwłaszcza piwa i Soju (alkohol zrobiony z ryżu). W ciągu dnia tego aż tak nie widać, ale jak tylko słońce zajdzie to szybko z kawy i herbatek przerzucają się na ciekawsze napoje. My byliśmy tak najedzeni i napici, że za bardzo nie chciało nam się do nich dosiadać. Na jutro zostawiliśmy te „atrakcje”. Dzisiaj wróciliśmy do hotelu i padliśmy do łóżek. Jutro Seul część druga.

Read More
Macau Ilona Macau Ilona

2019.09.18 Macau (dzień 4)

Wczoraj poznawaliśmy Makau, które jest prezentowane na wszystkich plakatach reklamowych. Przepych, pieniądze i świat wielkich wygranych i przegranych.

Album 2019.09.17-18 Macau (93).JPG

Skoro Macau to lepsza kopia Las Vegas to nie wiele rzeczy nas zaskoczyło. Nadal uważamy, że parę rzeczy zrobili lepiej lub na większą skalę ale nadal pachniało to wszystko kiczem i tandetom. Jedna jednak rzecz nas bardzo pozytywnie zaskoczyła - śniadanie. Nie sądzę, że tak dobre śniadanie byśmy spotkali w Las Vegas. Amerykanie zwracają mniej uwagi na to co jedzą i świeżo pieczona szynka nie zawsze zrobi na nich wrażenie. Na nas natomiast tak i rzuciliśmy się na ten kawał mięsa.

Album 2019.09.17-18 Macau (58).JPG

Dziś postanowiliśmy odwiedzić drugą część miasta, zwaną Old Macau. Z tego co czytałam to są tam jakieś ruiny, kościoły itp. No i to wszystko było a nawet więcej. Z hotelu wzięliśmy taksówkę. Niby można dojechać tam jakimś lokalnym autobusem ale tak odważni nie jesteśmy a czasu też za wiele nie mieliśmy, żeby się gubić. Taksówkarz zawiózł nas na Senado Square. Pokazał na prawo i powiedział to tu….no dobra. Jak tu to tu… wysiedliśmy, popatrzeliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że przed siebie trzeba iść.

Album 2019.09.17-18 Macau (65).JPG

Macau, do 1999 roku było kolonią Portugalską. Tłumaczy to dlaczego napisy są zazwyczaj w trzech językach. Chińskim, angielskim i oczywiście Portugalskim. Nadal ten ostatni jest urzędowym językiem. Ciekawe muszę przyznać.

Portugalskich wpływów widać nie wiele. Może troszkę w balkonikach, jakiś kafelkach tu i tam, oraz ilości kościołów. No bo ciężko skojarzyć Macau z krajem katolickim. A jednak…

Album 2019.09.17-18 Macau (70).JPG

Stare Makau różni się od nowego wszystkim. Stara część to nie tylko trochę historii ale też bieda, codzienne życie i stare kasyna z lat 80-tych górujące nad miastami (tak naprawdę powstałe już w XXI wieku ale architekturą przypominają Europę lat 80-tych). Macau powstało głównie dlatego, że w Hong Kongu zabronili otwierać więcej kasyn. Wówczas wszystkie inwestycje przeniosły się na pobliską wyspę i tak powstało królestwo hazardu w Azji. Ameryka ma swoje Las Vegas, Europa swoje Monako a Azja Macau. Ciekawe kiedy w Afryce powstaną kasyna. Póki co chyba jednak są za biedni, żeby wszystko przegrywać. Choć kasyna to straty dla bogaczy, ale też praca dla biednych. Tak myślę, że to Macau co myśmy widzieli dziś to jest właśnie dom tych ludzi którzy skakali koło nas wczoraj.

Album 2019.09.17-18 Macau (69).JPG

Na szczęście widuje się, że w tej części też budują się nowe budynki. Po wyglądzie myślę, że są to budynki mieszkalne. Zajmie jednak trochę czasu aby wyczyścić miasto z ruder i odbudować większą jego część. Patrząc na te opuszczone i zaniedbane budynki i widząc te ogromne hotele byłam w stanie się założyć, że hotele też są opuszczone. Kojarzyło mi się to z Forum w Krakowie. Dlatego jak Darek stwierdził, żebyśmy poszli do Grand Lisbona to troszkę zastanawiałam się, ale dlaczego…
Ale grzecznie podreptałam za nim.

Album 2019.09.17-18 Macau (80).JPG

I muszę przyznać, że było warto. Doszliśmy do dzielnicy gdzie hotele i kasyna były na porządku dziennym. Gdzie czuło się klimat lat 80-tych a jednocześnie, wszystko funkcjonowało, było w idealnym stanie i przepych górował nad formą. Nie są to nowe kiczowate budynki ale stare klasyczne hotele gdzie schody pną się prawie do nieba.

img-1041_orig.jpg

Oczywiście kasyno musi być i to nie tylko w hotelu ale też zaraz obok. O ile kasyno zostało rzeczywiście otwarte w 1970 roku o tyle hotel Grand Lisboa wybudowany był dopiero w 2007 roku. Jednak pomimo, że wybudowany na styl lat 80-tych jest stosunkowo nowym budynkiem.

Album 2019.09.17-18 Macau (85).JPG

Jak się dziś przekonaliśmy to w Macau są dwie dzielnice pełne kasyn. Jedna to Cotai gdzie spędziliśmy wczorajszy wieczór i noc. Drugą dzielnicą jest Cathedral Parish, na starej części wyspy. Zdecydowanie są dwa rodzaje ludzi. Ci co preferują przepych i zakupy pojadą do Cotai a tradycjonaliści, którzy szukają kasyn i nie wiele poza nimi zdecydują się na rejony blisko starego Makao.

Album 2019.09.17-18 Macau (87).JPG

Zwiedzanie starego Macau zajęło nam mniej czasu niż myśleliśmy. Jednak odległości tu są dość małe i całe “stare miasto” można obejść w niecałą godzinę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy taksówkę spod hotelu Lizbona. Zawsze to lepiej poruszać się od hotelu do hotelu, niż łapać taksówki byle jakie na mieście.

Album 2019.09.17-18 Macau (91).JPG

Skoro mieliśmy jeszcze czas to poszliśmy na piwko do naszego hotelu. O dziwo mieli tu piwo z Belgii - zresztą nasze ulubione La Chouffe. Wypiliśmy piwko, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na lotnisko. Dziś lecimy liniami Jeju do Korei, do Seulu. Nazwa linii zdecydowanie nie zachęca Polaków do latania, ale my jesteśmy odważniaki i stwierdziliśmy, że będzie takie jeju jeju, że się nie da.

Album_2019.09 South Korea (1).JPG

Żeby tego było mało to ja podróżuję na paszporcie tymczasowym. Jak podeszliśmy do Pani to kolejki prawie nie było. Po jakimś czasie debatowania nad moim paszportem kolejka wydłużyła się na jakieś 20 osób. Wtedy poprosili nas żebyśmy przeszli do drugiego okienka i tam w końcu mnie puścili. Choć łatwo nie było. Tutaj też mieliśmy lounge. Jednak Europa i Azja są dużo lepsze niż Ameryka. Tutaj lounge są w miarę dostępne i wcale nie takie złe.

img-4136_orig.jpg

Udało się, liniami Jeju dolecieliśmy szczęśliwie do Seulu. Potem czekał nas tylko pociąg. Lotnisko w Seoul jest oddalone od miasta ponad 50 km. W związku z tym taksówka wychodziła około $100. Tak więc postawiliśmy na pociąg zwłaszcza, że wyczytałam, że mają pociąg ekspresowy który ma tylko dwa przystanki: Terminal 1 i centrum miasta. Niestety ten najszybszy pociąg dziś nie jeździ i musieliśmy wziąć lokalny pociąg który staje na każdej stacji. Już pogodziliśmy się z tym i poszliśmy kupić bilety. A tu zonk….. Bilety można kupić tylko za gotówkę. Naprawdę? Naprawdę na lotnisku gdzie 90% ludzi kupujących bilety to turyści którzy niekoniecznie mają dostęp do gotówki i wolą płacić kartą.

img-4138_orig.jpg

Tak więc z tymi ciężkimi plecakami, poczłapaliśmy do bankomatu, i nawet udało nam się wybrać kasę. Nie było to łatwe bo bankomat mówił do nas w lokalnym języku. Ale daliśmy radę. Kupiliśmy bilety, wsiedliśmy w pociąg a potem metro. I tak zamiast płacić $100 za taksówkę zapłaciliśmy niecałe $10 za bilety za dwie osoby.

Album_2019.09 South Korea (2).JPG

Do hotelu dotarliśmy dość późno ale bez problemu. Jednak aplikacja Naver spisuje się jeśli chodzi o nawigację. W Korei niestety Google Maps za bardzo nie działają. Na szczęście koleżanka poleciła mi aplikację Naver, którą używają lokalni. Jest w dwóch językach i jest prosta w obsłudze. Aplikacja pokazuje nawet, którym wyjściem trzeba wyjść z metra. Oni mają każde wyjście ponumerowane przez co wychodzisz dokładnie na ulicę na którą potrzebujesz. A nie że wychodzisz na powierzchnię i dopiero się zastanawiasz co dalej.

Album_2019.09 South Korea (3).JPG

Po nocy nie chciało nam się szukać restauracji. Nie byliśmy też strasznie głodni więc postawiliśmy na McDonalds. Porównanie Big Mac’a musiało być….i jak? I jak amerykański. Korea jest jednym z niewielu krajów, które kochają stany. Widać to na każdym kroku. Nawet, krótki spacer z metra (przepraszam subwaya) do hotelu nam to udowodnił. Ilość 7 eleven, przerosła nasze oczekiwania. Tak więc nic dziwnego, że McDonalds w Korei to idealna kopia amerykańskiego. No i subway…..wszędzie na świecie nazywa się metro. Tylko w Stanach i Koreii jest subway, a w Anglii underground.

Album_2019.09 South Korea (4).JPG

A dlaczego Korea tak kocha Amerykę? W latach 50 zarabiało się tu $120 na rok. Teraz zarabia się średnio ponad $37 tys. Wszystko to zasługa Amerykanów, którzy pompowali kasę. Po wojnach koreańskich Ameryka dawała biliony dolarów na rozwój tego kraju. A co z tego mają Stany? Mogą tu mieć swoje wojsko i są bardzo strategicznie położeni między Koreą Północną, Rosją, Chinami no i Japonią. Ciekawe jak tu uczą w szkołach ale po zachowaniu ludzi wydaje mi się, że wbijają im do głowy, że wujek Sam jest najlepszy.

Read More
Singapur, Macau Darek Singapur, Macau Darek

2019.09.17 Singapur & Macau (dzień 3)

Album_2019.09 Singapore (125).JPG

Stój, idź, szybciej, wolniej, do kolejki, nie tędy, następny, w lewo, w prawo, buty, bluza, laptop, telefon, a po co, a dlaczego.....!!!
Tak już przywykłem do okrzyków i komend „robotów” z amerykańskich lotnisk, że jak na lotnisku obsługuje mnie uśmiechnięty człowiek który zna słowa proszę i dziękuje to aż chce się żyć i wraca wiara, że może świat nie jest cały taki do dupy.

Album_2019.09 Singapore (126).JPG

Lotnisko w Singapurze Terminal 4. Jak do tej pory wywarł na mnie największe wrażenie ze wszystkich terminalów na jakich byłem. A byłem na „paru”. Nawet pobił terminal 1,2 albo 3 w Singapurze z tego co pamiętam. Chociaż mogę się mylić, bo niedawno otworzyli tam las tropikalny. Tak, dobrze przeczytaliście - las, z wodospadami i innymi bajerami. Jak za niecałe dwa tygodnie będziemy wylatywać z Singapuru to oczywiście pójdę tam na grzyby i zdam relacje.

Album_2019.09 Singapore (129).JPG

Tokyo, Doha, Dubai, Kuala Lumpur, Frankfurt..... te lotniska są świetne, ale dalej terminal 4 w Singapurze wygrywa czystością, organizacją, miejscem czy logistyką. Nie bez powodu lotnisko w Singapurze wygrało po raz siódmy z rzędu jako najlepsze lotnisko na świecie pod wieloma względami.
Jest tam tyle urządzeń, ludzi i miejsca do obsługi pasażerów, że żadnych kolejek nie ma prawa być. Począwszy od przywitania przez obsługę miłym dzień dobry, poprzez odprawę bagażu, kontrolę paszportową do umilania czasu w oczekiwaniu na samolot. Wszystko jest robione z uśmiechem, życzliwością i podziękowaniem za to, że jest się ich klientem.

Album_2019.09 Singapore (127).JPG

Zamiast uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy znajdujemy uśmiechniętych celników, którzy służą pomocą na każdym kroku przy odprawie paszportowej czy prześwietlaniu bagażu. Na pewno jak zajdzie potrzeba to odpowiednie służby są w pogotowiu i zareagują odpowiednimi siłami. Ale po co siła i przemoc ma być pokazywana światu, jak nie ma takiej potrzeby.

img-4038_orig.jpg

W ciągu niecałych ośmiu minut od przyjechania na lotnisko byliśmy po odprawie bagażu, z kartą pokładową w ręce, po prześwietleniu, odprawie paszportowej, zdjęciu twarzy do kontroli, odcisku palców... i to wszystko bez śmiesznych TSA Pre, Global entry, Mobile Passport... czy innych temu podobnych zachodnich wynalazków. Chce się - da się!!! Tak to wszystko podsumowałem i aż sobie usiadłem pod drzewkiem z wrażenia. W takim to byłem szoku.

20190917-071356_orig.jpg

Terminal 4 jest duży. Musieliśmy przejść kawałek żeby dostać się do naszych bramek. Jeżdżą co prawda małe Melexy co podwożą pasażerów, ale my w sumie chcieliśmy się przejść przed lotem. Idąc tak, doszliśmy do.... kina. Nie jest to może kino gdzie wyświetlają filmy (przynajmniej rano ich nie było), ale ciekawe paro-minutowe kabareciki. Wszystko po to żeby jak najbardziej umilić podroż.

Idąc dalej spotkałem pana na wózku co jeździł i zbiera śmieci. Wydaje się to takie proste i logiczne. Nie tutaj. Gostek nie miał co robić. Pewnie bał się, że straci pracę, bo jego wózek był dalej prawie pusty. Nagle szybko zawrócił, myśląc, że w końcu zobaczył śmiecia. Niestety znowu mu się nie udało. Podjechał pod drzewo, a to się okazało, że to tylko listek z niego spadł. Tak, w Singapurze na lotnisku rosną drzewa, krzewy, kwiaty... wszystko po to żeby poprawić jakość powietrza i wprowadzać zieloną atmosferę do naszego zurbanizowanego świata.
Akurat jak tam byliśmy to włączył się system zraszania, podlewania roślin. Naprawdę wzbudzało to podziw i zainteresowanie.
Trzeba to na własne oczy zobaczyć żeby zrozumieć. Jak bym gdzieś oglądał film z tego lotniska to bym powiedział, że to jest niemożliwe. Że człowiek już nie potrafi tak dbać o czystość w miejscach publicznych. Super czyste dywany, non stop wszystko przecierane, układane, poprawiane, odkurzane.....

Album_2019.09 Singapore (128).jpg

Mamy wejściówki do Business Lounge. Więc poszliśmy tam na śniadanie. I znowu kolejny szok. Wielkie, potężne, a przede wszystkim otwarte non stop 24/7. Nie jak parę dni temu w Newark, czynne od 12 w południe.

img-4039_orig.jpg

Wszystko oczywiście jest tu za darmo. Poza drogimi alkoholami. Poszedłem jako odważniak i zamówiłem sobie Singapurską Laksa (popularna zupa Azjatycka). Było dobre, aczkolwiek za bardzo pikantne jak dla mnie. Sałatki, soczki, różne kawy, jogurty, croissanty, piwa, wina, podstawowe alkohole... wszystko wliczone. Można się wykąpać, położyć na łóżkach, wszystko żeby umilić podróż.

Album_2019.09 Singapore (130).jpg

Pojedzeni wróciliśmy pod nasz rękaw i wsiedliśmy do samolotu. Lecimy do Hong Kong. Wiemy, teraz tam jest nieciekawie. Dzisiaj się tylko przesiadamy na lotnisku na szybki prom i płyniemy do oddalonego o 60km Macau. Za tydzień mamy zwiedzać Hong Kong. Miejmy nadzieje, że się uspokoi. Jak nie, to będziemy musieli pozmieniać plany.

img-4048_orig.jpg

Lecimy liniami Cathay Pacific. Lot ma trwać 4 godziny i koło 14 lokalnego czasu mamy wylądować. Cathay Pacific też należy do piątki najlepszych linii na świecie. Mimo, że lecieliśmy na krótki dystans (w Azji 4 godziny to dalej blisko) to samolot nie był zły. Może nie miał takiego serwisu jak ten co lecieliśmy z NY, czy tyle miejsca, ale miał więcej niż Delta z Nowego Jorku do Pragi. Oceniam ten samolot na 4 gwiazdki w pięciostopniowej skali.
Samolot może był wypełniony tylko do połowy. Ciekawe czy to z powodu zamieszek jakie aktualnie panują w Hong Kongu czy po prostu to jest wtorek rano.

Album_2019.09 Singapore (131).JPG

Wilgotność powietrza jest tutaj taka wysoka, że nawet zdjęcia z samolotu nie wychodzą. Wylądowaliśmy w Hong Kongu planowo, a nawet z pół godziny wcześniej. Nie musimy przechodzić przez odprawę paszportową tylko prosto tranzytem ładujemy się na prom do Macao. Do promu mieliśmy trochę czasu, jakieś 1.5h. Lotnisko w Hong Kong jest też potężnym portem lotniczym. Niestety my byliśmy skierowani na piąty poziom gdzie odpływają wszystkie promy. Tutaj lotnisko przypominało bardziej duży dworzec autobusowy, a nie przepiękne lotnisko jakie ponoć Hong Kong posiada.

Album 2019.09.17-18 Macau (5).JPG

Bagaży też nie mogliśmy odebrać. Skierowali nas do obsługi promu, do firmy Cotai i wzięli nam kwitki na bagaże. Oni ponoć sami nam odbiorą plecaki i przerzucą na prom. Dokładnie o 15:45 otworzyli bramki i można było iść dalej. Ten kto projektował logistykę portu lotniczo/morskiego miał głowę na karku. Ilość schodów ruchomych mijających się międzypietrani, labirynt korytarzy prowadzący w rożne miejsca, metra z różnymi wagonami które zatrzymują się na odpowiednich stacjach. Dużo tego wszystkiego, ale jest to odpowiednio opisane i nie ma problemu z dostaniem się do wybranego celu.

Album 2019.09.17-18 Macau (6).JPG

Wcześniej jak kupowałem bilety na ten prom, to za niewielką dopłatą wybrałem pierwszą klasę. Był to dobry wybór. Nie dość, że mieliśmy cały poziom tylko dla siebie (nikt więcej pierwszą klasą nie jechał) to jeszcze dostaliśmy piwa za darmo i już się zwróciło.

Album 2019.09.17-18 Macau (8).jpg

Prom do Macau płynie około 60 minut i ma do pokonania 60 km. Są to szybkie katamarany, które płyną bardzo stabilnie i nawet ich nie rzucało na falach. Ani razu nasze piwa na stolikach nie były zagrożone. W sumie prom by jeszcze szybciej przepłynął ten dystans ale ze względu na lotnisko w Hong Kongu przez kilkanaście minut musiał płynąć bardzo powili. Nie wiem dlaczego.

img-4064_orig.jpg

Z ciekawostek można dodać, że dokładnie rok temu oddali most łączący Hong Kong z Macau. Jest to najdłuższy morski mosto-tunel na świecie o długości 55 kilometrów. Mimo, że ruch w Hong Kongu i Macau jest lewo stronny to na moście się jeździ po prawej stronie. Most jest przeznaczony dla autobusów, taxi i bardzo niewielu prywatnych posiadaczy samochodów.

img-4066_orig (1).jpg

Niestety tutaj nastąpiły większe problemy z Ilonki tymczasowym passportem. Podeszliśmy razem do okienka, mój paszport został szybko oddany, natomiast do Ilonki została wezwana inna osoba. Kazano mi przejść dalej, a Ilonkę zabrano do innego pomieszczenia. Nawet nie mogłem na nią czekać przy celnikach, musiałem iść tam gdzie się bagaże odbiera. Nie było jej chyba z 15 minut. Ja już bagaże odebrałem a jej dalej nie było. W końcu przyszła lekko wystraszona. Powiedziano jej, że jak ma tymczasowy paszport to musi mieć wizę. Oczywiście jej nie miała. Dobrze, że Polacy o wizę wjazdową do Macau nie muszą starać się wcześniej tylko na lotnisku wbijają. Wszystko musi być płatne gotówką w lokalnej walucie. Na szczęście są na to przygotowani i mają tam bankomat i dzięki temu Ilonka wyszła.

img-1338_orig.jpg

Z portu wzięliśmy autobus hotelowy do Sheraton hotelu. „Niestety” musimy spać w tych hotelach ze względu na Ilonki pracę.
Wjechaliśmy do Macau, które często nazywane jest Las Vegas Azji. Ekonomia tego Chińskiego rejonu administracyjnego w głównej mierze opiera się na turystyce i hazardzie. To widać na każdym kroku. Więcej o Macau i jego historii opiszemy jutro, dzisiaj zabawiliśmy się w turystów.

Album 2019.09.17-18 Macau (14).JPG

Macau składa się z paru części. Wzięliśmy hotel w rozrywkowej dzielnicy miasta zwanej Cotai i dzisiaj na tej części się skupiliśmy. Catai jest jak centrum Las Vegas, wielkie potężne hotele z tysiącami pokoi, dziesiątkami barów/restauracji, no i oczywiście najważniejsze, z kasynami na dole.

Album 2019.09.17-18 Macau (19).JPG

Na szczęście nas hazard za wiele nie interesuje, ale i tak chcieliśmy spróbować szczęścia i Ilonka postanowiła zagrać na automatach. Na nasze szczęście nic z tego nie wyszło, bo automaty nie chciały przyjąć naszych pieniędzy. Próbowaliśmy dolary z Hong Kongu i z Macao i nic nie brały. Dzięki temu nic nie przegraliśmy i spokojnie mogliśmy iść na dobrą kolację.

img-4077_orig.jpg

A kolacja była pyszna. Steak z dobrym winkiem z Nowej Zelandii dodał nam energii na dalsze zwiedzanie miasta.

Mimo, że była już chyba godzina 22 to dalej było gorąco. Może nie aż tak jak w ciągu dnia, ale wilgotność podchodziła pod 90 procent. Natomiast w środku w kasynach było przyjemnie chłodno.

img-4069_orig.jpg

Tak jak przypuszczaliśmy, większość ludzi w kasynach to przybysze z Chin. Oni uwielbiają kasyna i hazard. Białych to jak na lekarstwo. Po Paryżu udaliśmy się do Pałacu Wynn gdzie wpierw objechaliśmy go całego klimatyzowanymi gondolami a potem już z brzegu oglądaliśmy pokaz fontann.

Odwiedziliśmy jeszcze parę innych kasyn, wliczając Wenecję z jej słynnym placem Świętego Marka.

Wszędzie widać przepych, bogactwo, sklepy najlepszych producentów na świecie. Dużo właścicieli hotelów/kasyn z Las Vegas otworzyło tutaj swoje hazardowe imperia. Nie dziwi mnie to. Makau już w 2012 roku pobiło Vegas jeśli chodzi o zyski i dalej się rozrasta.

Album 2019.09.17-18 Macau (31).JPG

Ponoć rząd Chiński nie lubi Makau. Potężne pieniądze (liczone w miliardach dolarów) są tutaj zostawiane, zamiast inwestowane w gospodarkę chińską.
A Macau z otwartymi ramionami przyjmuje przybyszy z północy oferując im wiele atrakcji, żeby tylko zostawili tutaj swoje wypchane portfele. Miasto się rozwija w niewyobrażalnym tempie, ale z głową. Wiadomo, dalej budują nowe kasyna czy hotele ale też inwestują w inne gałęzi przemysłu. Finanse, fabryki zabawek czy odzieży też powstają jak grzyby po deszczu.

Album 2019.09.17-18 Macau (47).JPG

My natomiast, pustymi ulicami (wszyscy są w kasynach) wracaliśmy do naszego hotelu. Patrzyliśmy jak to jedno z najbogatszych rejonów świata pomału pogrąża się we śnie. Tylko po to żeby jutro rano się obudzić i od nowa rozpocząć swój 24-ro godzinny cykl.
Jutro zwiedzamy zupełnie inne Makau. Zapraszamy na reportaż.

Read More
Singapur Ilona Singapur Ilona

2019.09.16 Singapur, SG (dzień 2)

W Singapurze byliśmy dokładnie 2 lata i 5 miesięcy temu. Piszę dokładnie bo jak Pan na lotnisku wbijał nam pieczątkę to wbił zaraz obok pierwszej pieczątki z SG i okazało się, że w obu przypadkach był to 15 dzień miesiąca. Ale pieczątki i przeprawy na lotnisku Darek opisał wczoraj.
​Dziś rano dopadł nas Jetlag. Niby fajnie było wyspać się w własnym łóżeczku ale już o 5 rano zaczęliśmy się pomału budzić i kręcić z boku na bok. Dociągneliśmy jeszcze jakoś do 7 rano i poszliśmy na śniadanie.

Album_2019.09 Singapore (33).jpg

Śniadanie typowe - jajka w różnych postaciach. Wg. Darka tradycyjne azjatyckie śniadanie to omlet. A, że był w karcie to wybór był prosty. Ja też postawiłam na jajka - jajka Benedykta. Śniadanie jak to śniadanie ale w otoczce ponad 1000 butelek whiskey to jeszcze nie jedliśmy śniadania. My tam ograniczyliśmy się do kawy ale butelki krzyczały i wołały nas na maksa.

Album_2019.09 Singapore (124).JPG

W Singapurze śpimy w hotelu The Vagabond Club. Oczywiście sieć Marriotta. Co prawda jak Darek zobaczył jak mały jest hotel to spytał się trzemu nie zarezerwowałam czegoś w wiekszym hotelu. Odpowiedziałam mu, że przecież to jest sieciówka, że to Marriott jest. No ale fakt faktem Tribute Portfolio czyli jedna z 30 sieci hoteli Marriotta jest bardzo unikatowa i można nazwać te hotele butikowymi.

img-3984_orig.jpg

Hotelik fajny, zdecydowanie unikatowy, mały, kameralny ale ma wygodne łóżka, czyste pokoje, i miłą obsługę. Wielkość pokoju nadal ma troszkę do życzenia ale i tak pokój jest większy niż ten co mieliśmy dwa lata temu. Ziemia w Singapurze musi być bardzo droga i każdy skrawek się liczy.

Album_2019.09 Singapore (120).jpg

Tym razem śpimy w bardziej lokalnych dzielnicach, otoczony on jest dzielnicami Kampng Glam i Little India. Jest to podobno jeden z lepszych luksusowych hoteli w Singapurze. Dobrze, że my mamy zniżkę dla Friends and Family choć i tak uważam, że hotel nie jest warty przepłacania. Może dla kogoś kto lubi sztukę albo delektuje się whiskey ten hotel się wyróżnia. Whiskey bar mają podobno jeden z lepszych na świecie ale troszkę przesadzili z cenami. Co do sztuki to podobno wszystko zaprojektowane jest przez Jacques Garcia, i rzeczywiście widać wszędzie w około rzeźby, artystyczne zdjęcia czy obrazy. Ale ja wybieram komfort pokoju ponad jego wystrój.

img-0845_1_orig.jpg

No ale nie przyjechaliśmy tu siedzieć w hotelu. Tak więc po śniadanku ruszyliśmy na miasto. Jeszcze nie było za gorąco więc postawiliśmy na nogi i zaczęliśmy się kierować w kierunku Marina Bay. Dobrze, że wybraliśmy zwiedzanie na nogach bo co jakiś czas pojawiał się jakiś fajny budynek albo mogliśmy wejść w zakamarki jakiegoś budynku i odkryć jego “tajemniczy” ogród.

Album_2019.09 Singapore (45).JPG

Singapore słynie z dużej ilości drzew i ogólnie jest bardzo zielony. Podoba mi się, że pomimo dużej ekspansji cywilizacji nadal znajduje się miejsce na naturę.

Album_2019.09 Singapore (65).jpg

​Pomimo, że było rano - dopiero 10 rano. To temperatura dawała się we znaki. W Singapurze temperatury przekraczały 30C w cieniu. A do tego niesamowita wilgotność. Myślę, że było tak z 80-90%, aż ciężko było pstrykać zdjęcia bo „woda” wisiała w powietrzu.

Album_2019.09 Singapore (63).JPG

Dlatego chętnie uciekaliśmy do galerii handlowych. Na szczęście w Singapurze dużo rzeczy jest połączona i można jakoś dojść do celu trochę ulicą a trochę budynkami. Naszym celem była Marina Bay czyli główna atrakcja Singapuru. To tutaj są Super Drzewa, Marina Bay Sands (słynny hotel) ale też Cloude Forest i Flower Dome.

Album_2019.09 Singapore (60).JPG

Do Marina Bay można dojść różnymi drogami. My wybraliśmy most Helix. Wydaje mi się, że dwa lata temu go nie było, no i fajnie. Zawsze to coś nowego. Most ten jest tylko dla pieszych i jak większość rzeczy w Singapurze, najładniej wygląda nocą jak jest oświetlony. Nie zrozumcie mnie źle. Za dnia też nie jest źle. Ciekawa konstrukcja - to trzeba im przyznać.

Album_2019.09 Singapore (53).JPG

Troszkę kilometrów już zrobiliśmy więc przyszła pora na przerwę i nawodnienie organizmu. Żeby nie było, że my tylko alkohol pijemy to zrobiłam zdjęcie. Nie ma to jak zdrowe soczki z lokalnych owoców (passion fruti i dragon fruti). A do tego zimna herbatka dla odważnych muszę przyznać, że lepiej smakowała niż pachniała.

img-0892_1_orig.jpg

Jedną z niewielu atrakcji, które nie udało nam się zaliczyć za pierwszym razem jest Cloud Forest i Flower Dome. W Singapurze jak już pisaliśmy, przykładają dużą wagę do roślin i kwiatów. Stworzyli nawet tropikalny las który jest pod szklaną kopułą. Chodząc po tym lesie można odkryć i nauczyć się o przeróżnych gatunkach drzew z różnych części świata.

Album_2019.09 Singapore (87).JPG

Miejsce fajne, zwłaszcza jeśli chodzi o edukację dla dzieci. Niestety dla nas trochę nudne. No bo wodospady to my na żywo widzieliśmy, lasy i rośliny też. Fajnie, że zebrali to wszystko w jednym miejscu ale jakoś to tak sztucznie dla mnie wyglądało.

Album_2019.09 Singapore (67).JPG

Oczywiście przy wyjściu z wystawy jest kino i pokazują film o ociepleniu klimatu itp. Film potrzebny, żeby ludzie otwarli oczy i generowali mniej śmieci. Za ten film, cała ta ekspozycja dostała największy plus. Film nie za długi ale bardzo ciekawy ale co ciekawe zrobili go na dwóch płaszczyznach. I tak projekcja filmu była zarówno na ścianie jak i podłodze. Ciekawy efekt tym osiągneli. Poniżej kadr z film.

img-0918_1_orig.jpg

Po lesie przyszedł czas na kwiatki. We Flower Dome czyli szklarni, chcieli zrobić podobną wystawę jak w lesie. To znaczy przedstawić w jednym pomieszczeniu kwiatki z całego świata. Ciekawie to połączyli. Dowiedzieliśmy się na przykład, że gerbery to popularny kwiatek w Afryce a marchewkę posadzili w Ameryce Północnej. Najbardziej nam się spodobały owłosione kaktusy i orchidea.

Następny przystanek to super drzewa. Je trzeba oglądać nocą. Jak podeszliśmy tam teraz to stwierdziliśmy, że to tylko trochę stali wybudowany po środku parku. Nadal jest to ciekawa konstrukcja ale ładniejsze jest wieczorem, jak jest oświetlone. Zresztą sami porównajcie. Poniżej są dwa zdjęcia, jedno zrobione nocą dwa lata temu a drugie dzisiaj w ciągu dnia.

Przeszliśmy się parkiem, aż doszliśmy do Marina Blvd. A stąd już było rzut beretem na pierożki do Din Tai Fung. Dziękujemy tasteaway.pl za rekomendację.

Album_2019.09 Singapore (103).JPG

Kuchnia Azjatycka ma dużo do zaoferowania. Po pierwsze każdy kraj jest unikatowy a po drugie to jedzą prawie wszystko więc i wybór potraw mają dość ciekawy. Nie każdy od razu polubi wszystko. Czasem trzeba spędzić trochę czasu na wyszukaniu tego właściwego dania, rejonu, smaku itp.

Album_2019.09 Singapore (108).jpg

Dziś do naszych ulubionych dań dołączyły pierożki. Lubiliśmy je wcześniej ale trzeba przyznać, że te co jedliśmy były tylko tanią imitacją pierożków z Din Tai Fung. Dziś poleciały pierożki z krabem, kurczakiem, warzywami, no i truflami. Wygrały trufle i kurczak ale wszystkie były bardzo dobre. A Darek tylko domawiał kolejne, i wcinał aż mu się uszy trzęsły.

Album_2019.09 Singapore (109).JPG

Ochłodzeni przez AC, najedzeni pierożkami, ruszyliśmy pod Merlion. Statuetka pół ryby, pół lwa jest symbolem Singapuru i symbolem bogactwa. Teraz skoro mam ciekawszy obiektyw chciałam powtórzyć zdjęcie sprzed roku. Inne możliwości aparatu choć to samo spojrzenie fotografa.

Po Merlinie był już kierunek hotel. Dziś na kolację zachciało nam się sushi. Znalazłam fajną restaurację ale chyba za fajną. W drodze do hotelu podeszliśmy do hotelu Carlton gdzie podobno jest restauracja Shinji by Kanesaka, która podobno serwuje najlepsze sushi. Restauracja wyglądała ciekawie...dopóki nie zobaczyliśmy cen. Tak szybko jak obliczyliśmy, że kolacja wyjdzie nas około $600 tak szybko zrezygnowaliśmy z tej knajpki.

img-0876_orig.jpg

OK, o sushi pomyślimy później. Póki co nie pragnęliśmy niczego więcej niż klimatyzacji i rozprostowania kości. W końcu dziś zrobiliśmy ponad 15 km i to w niemałym upale. Nasze marzenie spełniło się w hotelu. Szybko schłodziliśmy nasz malutki pokoik i zregenerowaliśmy siły. Internet za bardzo nam nie pomógł znaleźć dobrego sushi, które było by blisko nas więc postanowiliśmy zasięgnąć języka w recepcji.

Maison Ikkoku - restauracja polecona nam w recepcji. Co prawda nie jest to typowa suszarnia ale sushi w ofercie mają i to całkiem dobre. Z początku się wystraszyliśmy, że nikogo nie ma w środku. Jakoś tak pusto było i dopiero gdzieś z kuchni wyszedł kelner. Okazało się, że główna sala jest na piętrze a tam to już była impreza na całego. Lokalni przychodzą tam głównie na drinki ale zjeść też można i całkiem fajnie. Tak właśnie porzegnaliśmy się z Singapurem. Jeszcze tu wrócimy na koniec wakacji ale póki co Macau czeka.

Read More
Singapur Darek Singapur Darek

2019.09.14-15 Singapur, SG (dzień 1)

Lubicie latać samolotami? Ja ogólnie to nie lubię. Jak to, zapyta czytelnik? Przecież dużo podróżujecie, często latacie i nie lubisz latać? Tak, nie lubię.
Nie odbierzcie mnie źle. Ja kocham podróże, nowe destynacje, odległe krainy, ciekawe miejsca..... lubimy to, nakręcamy się tym nawzajem w odkrywaniu nowych miejsc, ale czas jaki spędzam w samolocie nie należy do przyjemnych.

img-3976_orig.jpg

Jak bym podróżował pierwszą albo business klasą to pewnie i bym polubił latanie. Aktualnie cena za lepsze miejsca w samolotach w stosunku do godzin lotu dalej jest za wysoka. Staramy się nie wychodzić powyżej $100 za każdą godzinę w samolocie na osobę. Co przy zwykłej klasie jest do zrobienia. Czasami uda się wskoczyć na premium ekonomy, ale o business trzeba zapomnieć. Może kiedyś podniesiemy nasze standardy, życie pokaże.

Album_2019.09 Singapore (1).JPG

Jednak miłość do wakacji wygrała i piszę tego bloga z samolotu. I to nie z byle jakiego samolotu, lecimy Singapore Airlines do..... Singapuru oczywiście. Lot ten zajmuje pierwsze miejsce w rankingu najdłuższych lotów na świecie. Aktualnie żaden komercyjny lot nie „wisi” tyle w powietrzu co nasz. 19 godzin i ponad 16,000 kilometrów!!!

Oczywiście nie lecimy tam tylko po to żeby się przelecieć. Przecież nie lubię latać. Będąc pod koniec poprzedniego roku w Quebec City w Kanadzie dostaliśmy informację od Singapore Airlines, że mają super promocję i można za tysiąc dolców polecieć w dwie strony z Nowego Yorku do Singapuru w klasie premium. Oczywiście decyzję trzeba było podjąć w ciągu paru godzin, a że siedzieliśmy akurat tam w jakiejś knajpce przy piwku, to nie była to trudna decyzja.

album-quebec-city-62_2_orig.jpg

W Singapurze byliśmy już dwa late temu jak zwiedzaliśmy Malezję i Indonezję. Główne atrakcje turystyczne mamy zaliczone, więc tym razem postaramy się pochodzić po mieście jak lokalni, zjeść dobre sushi i poczuć klimat tej azjatyckiej metropolii. Spędzimy tam niecałe dwa dni a potem dalej w Azję. Czeka na nas Hong Kong, Macao, Seul i reszta Korei Południowej. Odwiedzimy też koreańską wyspę Jeju, na której to planujemy zdobyć wulkan Hallasan, który to jest najwyższą górą w całej Korei.

img-4043_orig.jpg

Niestety lot mamy z Newark w stanie New Jersey. Nie lubimy tego lotniska. Nie dość, że jest dalej niż JFK (30 minut więcej samochodem) to jest to małe, stare lotnisko, które nie widziało żadnego remontu od wieków. Nawet Lounge dla pasażerów business klas, do których my też mamy dostęp nie ogarnęli. Jedne są przed odprawą paszportową, a drugie czynne dopiero od 12 w południe?!

img-3957-1_orig.jpg

Chcieliśmy zjeść śniadanie. Wydaje się to takie proste na lotnisku. Niestety nie na Newark. Znaleźliśmy jedną czynną knajpę (a była już 9 rano), w której jedzenie było niejadalne. Omlet był bez smaku, i jak to Ilonka powiedziała, smakuje jak papier. Dobrze, że przynajmniej piwko mieli to ugasiliśmy pragnienie i jakoś zleciał czas do odlotu.

img-3958_orig.jpg

Tak jak wspomniałem wcześniej, lecimy Singapore Airlines. Linie te znajdują się w piątce najlepszych lini na świecie. Do tej elitarnej czołówki zaliczają się jeszcze Qatar Airways, ANA z Japonii, Cathay Pacific i Emirates. Jak widać Europa i Stany są daleko w tyle za rozwiniętą i bezkonkurencyjną Azją. Na 9 miejscu jest Lufthansa a najlepsze amerykańskie linie , Jet Blue dopiero na miejscu 40. Wstyd!!!
Dwa tygodnie temu lecieliśmy do Pragi Deltą, więc niestety mamy porównanie.

Album_2019.09 Singapore (4).JPG

W związku z tym, że lot trwa 19 godzin, to na pokładzie samolotu nie ma już zwykłej klasy ekonomicznej. Jest tylko premium ekonomy i business. Przynajmniej tak jest w tych liniach. Ciężko by było wysiedzieć tyle godzin na zwykłym siedzeniu. Zamiast 10 siedzeń w rzędzie jest tylko 8 (2,4,2). W związku tym siedzenie jest szersze, wygodniejsze, ma podnóżki i o wiele bardziej się rozkłada. Odległości miedzy rzędami też są większe, większy stolik, ekran, uchwyty na napoje, ogólnie premium. 2/3 samolotu zajmuje klasa business a reszta to premium. W związku z tym do tego wielkiego ptaka wchodzi znacznie mniej ludzi, może jakieś 150. Każdy człowiek to dodatkowa waga. Plus jego bagaże, jedzenie, picie, woda.... Wszystko to się przekłada na ilość zużycia paliwa, a podczas tak długiego lotu to samolot „troszkę” spali.

img-3967_1_orig.jpg

Podczas tego lotu podawane są 4 posiłki plus dodatkowe przekąski/napoje pomiędzy. Na start poleciały krewetki, łosoś, wieprzowina.... Dla porównania, dwa tygodnie temu w Delcie była pasta albo kurczak. Już wiemy dlaczego linie amerykańskie nie są w czołówce.

img-3964_orig.jpg

Według mapy mieliśmy lecieć prosto na północ. Przez Kanadę, obok Grenlandii, dokładnie przez biegun północny, potem Syberię, Mongolię, Chiny. Jednak tak się nie stało. Lecimy tak jak do Europy, a potem przez wielką Azję na południowy wschód.

img-3969_orig.jpg

Do końca nie wiem dlaczego tak się stało. Jedno wiem, że byliśmy nad Moskwą w ciągu 7.5h. Gdzie normalnie do Europy leci się dłużej, a co dopiero do Rosji. Mieliśmy potężny tylni wiatr, ponad 200km/h. To spowodowało prędkość samolotu dochodzącą do 1,100km/h. Rzadko spotykane w komercyjnych lotach. Być może linie lotnicze mają do wyboru którymi korytarzami powietrznymi chcą lecieć w zależności od pogody i wiatrów. Ciekawe jak będziemy wracać.
Podczas tak długiego lotu wskazane są spacery po pokładzie. Idąc po kolejne piwko na tyłu samolotu zagadałem z załogą. Powiedzieli mi, że trasa lotu jest w pewnym sensie uzależniona od warunków atmosferycznych, ale w większym stopniu od natężenia ruchu samolotów jaki aktualnie występuje w danym rejonie. Singapore Airlines chce lecieć nad Europą, bo ma szybciej i leci z wiatrem, ale niestety czasami jest za dużo samolotów nad Atlantykiem i musi lecieć nad biegunem północnym. Czyli nawet już w powietrzu robią się korki. Mieszkańcy Nowego Jorku którzy codziennie jeżdżą do pracy metrem dobrze to znają. „Train (plane) traffic ahead of us.”
Z głupich zasad jakie panują na lotniskach w Stanach mogę dodać, że jedliśmy wszystkie posiłki w samolocie normalnymi metalowymi nożami. Gdzie na lotnisku dostajesz plastikowe sztućce i musisz sobie jakoś poradzić z krojeniem czegokolwiek. Wiadomo, dostajesz plastykowe żebyś nie wniósł noża na pokład i nie zaatakował tam załogę. Nie muszę wnosić. Dostajesz je na pokładzie samolotu.

img-3973_orig.jpg

Mijały godzina po godzinie. A to znowu jakieś jedzenie, to jakiś film, to się troszkę zdrzemnęliśmy, popracowaliśmy i lot nawet zleciał. Nawet nie było tak najgorzej. Nie mowię, że byliśmy wypoczęcie, bo nie byliśmy. Ale spodziewaliśmy się, że będziemy bardziej wypompowani. Jednak większe, wygodniejsze siedzenia dużo robią i poprawiają komfort podróży.

img-3974_1_orig.jpg

Wylądowaliśmy w Singapurze. Lotnisko to na maksa różni się od międzynarodowego portu lotniczego Newark z którego 19 godzin temu startowaliśmy. Nie będę się rozpisywał bo to nawet nie ma sensu. Pisząc o różnicach pewnie by mi brakło miejsca na internecie. Jedno mogę tylko powiedzieć, że właścicielem lotniska Newark jest MTA. Tak, ta sama firma-moloch która zarządza metrem w NYC. Ci co byli w NY dokładnie wiedzą co chcę powiedzieć.

Album_2019.09 Singapore (15).JPG

Oczywiście podróże, nie mogę odbyć się bez przygód. Nasze się zaczęły jak musiałem czekać na Ilonkę chyba z 10 minut, aż w końcu ją puści straż graniczna. Ilonka dwa tygodnie temu jak byka w Polsce to sobie zepsuła paszport. Odpadła jej główna karta ze zdjęciem. Próbowała to jakoś przykleić, ale wyglądało to makabrycznie. Więc w przyspieszonym tempie musiała sobie wyrobić tymczasowy passport. Z tym też był problem, bo tymczasowy paszport wyrabiany jest na 3 lub 6 miesięcy, a kraje do których jedziemy wymagają paszport ważny minimum 6 miesięcy. Dobrze, że w polskim konsulacie w Nowym Jorku pracują mądrzy ludzie i mogli to zmienić, a nie stwarzali kolejnych, niepotrzebnych problemów. Ja szybko przeszedłem przez innego celnika i czekałem na żonę. Dopiero jak pokazała na mnie i powiedziała, że jestem jej mężem to ją wpuścili. Nie wiem dlaczego, ciekawe jak będzie na innych granicach.

Album_2019.09 Singapore (12).JPG

Oczywiście jak przystało na rozwinięte miasta już na terminalu wsiadasz do szybkiego metra i jedziesz nim prosto do miasta. Nawet nie musisz biletu kupować. Jak masz zbliżeniową kartę kredytową to ona służy jako bilet i tylko przechodzisz przez bramki.
Singapur już troszkę znamy, byliśmy tu dwa late temu. Specjalnie wzięliśmy hotel w troszkę mniej turystycznej dzielnicy, Kallang. Hotel to Vagabond. Jest to unikatowa sieć Marriotta zwana „Tribute Portfolio”. Ciekawy hotelik z abstrakcyjnym wystrojem i jedną z największych whiskey selekcją w całym Singapurze. O hotelu Ilonka opisze jutro.

Album_2019.09 Singapore (32).JPG

Zmęczeni na maksa po nieprzespanych dwóch nocach szybko padliśmy. Oczywiście nie chcieliśmy stracić pierwszej nocy na spaniu w hotelu i nastawiliśmy budziki za dwie godziny czyli na godzinę 20. Trzeba przecież poznawać lokalną dzielnicę.

Album_2019.09 Singapore (27).JPG

Dzielnica jest bardzo lokalna. Mało turystów, a wielu lokalnych którzy spędzają życie na zewnątrz, jak większość Azjatów. Na chodnikach są knajpy gdzie przy stolikach w upale siedzą ludzie i jedzą. Nie do końca nasze klimaty. Wiem, jest już prawie godzina 21, ale tutaj nie ma za wielkie różnicy w temperaturze między dniem a nocą. Singapur jest oddalony tylko o jeden stopnień szerokości geograficznej od równika (120km). Czyli jest gorąco i bardzo wilgotno.

img-0855_1_orig.jpg

Wyszukaliśmy na necie knajpkę z sushi. Lubimy tą kuchnię. Niestety jak tam się pojawiliśmy to się okazało, że musimy jeść na zewnątrz albo w środku gdzie nie ma klimy. Jedzenie surowych ryb w temperaturze +30C nie należy do przyjemności.
Poszliśmy dalej w głąb dzielnicy. Rzeczywiście knajpka na knajpce ze stolikami na chodnikach.

img-0849_2_orig.jpg

Wybraliśmy włoską knajpę Ciao. Dobry wybór. Pizza była dobra, piwo zimne, ale najlepszy był deser. Moje tiramisu podane w słoiku było jedno z lepszych jakie jadłem. Ilonka zamówiła Pana Cotta, mówi, że było dobra, ale jadła lepsze.
Wiem, pizze a Azji? Będziemy tu przez dwa tygodnie i na pewno ruszymy na lokalne, kulinarne przysmaki. Nasz organizm jest na potężnym jet-lag’u. Jesteśmy po drugiej stronie Ziemi, dokładnie pokonaliśmy 12 stref czasowych. Nie chcemy go jeszcze dalej obciążać lokalnymi, pikantnymi przyprawami.

img-3987_orig.jpg

Po kolacji poszliśmy na spacer uliczkami w kierunku hotelu. Byliśmy za bardzo zmęczeni żeby odwiedzić hotelowy bar z ponad tysiącem whiskey z całego świata. Ale jutro na pewno tu zaglądnę i zdam relację. Od razu padliśmy do łóżek po to żeby o 5 rano się obudzić i oczywiście już nie zasnąć. W sumie to w Stanach była już godzina 17 i jak tu dalej iść spać. Ach te problemy obieżyświatów.

Read More
Polska Darek Polska Darek

2019.08.27-28 Zakopane, Polska

Będąc w Polsce i nie odwiedzić Zakopanego to jak być w Pradze i nie wstąpić na piwko do pijalni u Fleku.
Przyjechaliśmy do Polski w poniedziałek, a już we wtorek wraz z mamą Ilonki lecieliśmy nową Zakopianką w góry.

img-3775_orig.jpg

Wybraliśmy środek tygodnia w celu uniknięcia masy ludzi na szlakach i zatłoczonego Zakopanego. A i tak lepiej odwiedzać znajomych i rodzinę w weekend, jak mają więcej czasu.
Droga do Zakopanego nie jest jeszcze w pełni zrobiona, ale są już dosyć długie odcinki z dwupasmową szeroką autostradą.

img-3777_orig.jpg

Oczywiście od Nowego Targu wszystko wraca do „normy” i stoi się w koreczkach aż do samego Zakopanego. Ponoć lokalni górale nie chcą sprzedać ziemi, więc zderzak przy zderzaku pomalutku, podziwiając miliony billboardów, w tempie żółwim wjechaliśmy do zimowej stolicy Polski. Wjechaliśmy do Zakopanego.

img-0721_orig.jpg

Ilonka znalazła fajny hotelik „Rysy”. Nie za duży, ale przy samych Krupówkach, więc tylko zostawiliśmy plecaki w hotelu i ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj nie mieliśmy w planie rozrabiać w mieście, bo jutro czeka nas hike w Tatrach. Poszliśmy na kolacje do „Małej Szwajcarii”.

Album_2019.08 Zakopane (1).JPG

Był to dobry wybór. Zwłaszcza Pstrąg w całości był pysznie zrobiony. Był delikatny, soczysty i rozpływał się w ustach. Będzie za mną długo chodził, pewnie do następnego razu.

Album_2019.08 Zakopane (2).JPG

Po kolacji obowiązkowy spacer turysty Krupówkami. Było trochę ludzi na ulicy, ale i tak spodziewaliśmy się większych tłumów. Główna ulica Zakopanego niewiele się zmieniła. Dalej pełna jest restauracji, małych sklepików z pamiątkami, muzykantów i wszelkiego rodzaju handlarzy, którzy chcą ci wcisnąć cokolwiek. Czyli tradycyjne, turystyczne miasteczko.

img-3783_orig.jpg

Posiedzenia w lokalnych barach zostawiliśmy na jutro. Dzisiaj grzecznie zakupiliśmy parę piwek i wróciliśmy do hotelu.

NASTĘPNY DZIEŃ

img-0728_orig.jpg

Na 8 rano mieliśmy zrobioną rezerwacje do kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Był do dobry pomysł, bo ilość ludzi jaka stała w kolejce do kolejki rosła z każdą minutą. Zastanawiałem się czemu ludzie nie robią rezerwacji tylko stoją (często ponad godzinę), przecież to jest niewiele droższe, a czasu można wiele zaoszczędzić.

Album_2019.08 Zakopane (9).JPG

O 8:20 wyjechaliśmy na Kasprowy Wierch. Pogoda była ładna, mimo, że wiaterek czasami powiewał. Spodziewałem się trochę zimniejszego klimatu a nie +20C. No coż zimne lata w górach to już chyba niestety historia.

Album_2019.08 Zakopane (11).JPG

Nie mieliśmy jakiegoś szczególnego planu na dzisiejszy dzień. Chcieliśmy wyjechać na Kasprowy i w zależności od pogody wybrać się w odpowiednie rejony. Pogoda była dobra, więc ruszyliśmy w Tatry Wysokie.

Album_2019.08 Zakopane (14).JPG

Turystów było trochę, ale z tego co wcześniej znajomi mówili, to spodziewałem się większych tłumów. Może była wczesna godzina jak na ten rejon, może środek tygodnia, koniec wakacji, strach (tydzień temu zginęło 5 ludzi w Tatrach) cokolwiek to było, to spowodowało, że nie musieliśmy iść rzeką ludzi.

Album_2019.08 Zakopane (24).JPG

Doszliśmy na szczyt Beskid. Tu już znacznie bardziej wiało, bo byliśmy na otwartej przestrzeni. Plusem tego były widoki. Można było oglądać piękną panoramę naszych Tatr i Słowackich. Niestety Tatry zajmują mały obszar, a to tego ponad 75% nie leży w Polsce. Gdzie tu jest sprawiedliwość. Dobrze, że teraz można chodzić po naszych i ich górach bez ograniczeń.

Album_2019.08 Zakopane (29).JPG

Z Beskidu zeszliśmy na dół, w dolinę Gąsienicową. Tutaj już na maksa odczuliśmy ocieplanie się klimatu. Była może 9:30 a temperatura dochodziła do +30C. Gorąco....!!!!!

Album_2019.08 Zakopane (41).JPG

Zrobiliśmy sobie małą przerwę, pościągali trochę ubrań, posilili się i pięknym szlakiem wśród tatrzańskiej kosodrzewiny zaczęliśmy się lekko wspinać do góry w kierunku przełęczy Karb.

Album_2019.08 Zakopane (49).JPG

Szliśmy wolno, bo ścieżka przechodziła przez malowniczą dolinę Zielona Gąsienicowa i co chwile jakieś kolejne jeziorko nam się wyłaniało i musiało być obowiązkowe zdjęcie.

Album_2019.08 Zakopane (51).JPG

Około 11 dotarliśmy na przełęcz Karb, na której siedziało już trochę górołazów, przygotowując się na wspinaczkę na Kościelec.

Album_2019.08 Zakopane (64).JPG

Szlak na Kościelec zaliczany jest do szlaków bardzo trudnych. Coś jak Orla Perć, tylko bez drabinek i łańcuchów. W związku z tym Ilonka wraz z mamą postanowiły się nie wspinać. One miały zejść na drugą stronę, nad Czarny Staw Gąsienicowy i ewentualnie przejść się nad Zmarzły Staw. Ja natomiast postanowiłem zaatakować Kościelec.

Album_2019.08 Zakopane (69).JPG

Góra charakteryzuje się wielką płytą granitową, nachyloną pod dużym kątem, po której to trzeba się wspinać. Jest parę miejsc gdzie powinny być zainstalowane jakieś łańcuchy albo klamry dla bezpieczeństwa. Widocznie Tatrzański Park Narodowy uważa, że nie potrzeba, albo, że dodaje to „troszkę” adrenaliny.

Album_2019.08 Zakopane (68).JPG

Ludzi było trochę, ale dalej nie były to te zatłoczone Tatry o jakich wszyscy teraz opowiadają. Widocznie miałem szczęście.

img-3838_orig.jpg

Pierwsze przyhamowanie miałem na pierwszej ściance. Ojciec uczył syna wspinać się po skałach. Bardzo profesjonalnie do tego podchodził, że aż tak bardzo nie narzekałem, a nawet pomagałem chłopczyku pokonywać większe stopnie. Dziecko było w kasku, a ojciec miał go na linie, która była przywiązana do niego i skał. Bezpieczeństwo to podstawa.

img-3859_1_orig.jpg

Pożegnałem się z nimi i ruszyłem dalej. Środkowy Kościelec nie ma technicznych odcinków tylko wielką, śliską płytę na której trzeba uważać. Zwłaszcza podczas deszczu.

Album_2019.08 Zakopane (72).JPG

Im wyżej się wspinałem tym ładniejsze widoki miałem. Dobrze, bo pod koniec się zakorkowało i mogłem oglądać ładne panoramy a nie tyłki wspinaczy nade mną.

img-3855_orig.jpg

Szlak jest dwukierunkowy i pod szczytem jest parę odcinków technicznych. Część ludzi schodziła już na dół, a część dalej szła do góry. W wąskich kominach sprawiało to problem i niestety zrobił się korek.

Około godziny 12 stanąłem na szczycie Kościelca, wysokość 2155m. (7,070 stóp). Było trochę ludzi, ale spokojnie można było znaleźć wolną skałę, usiąść i odpocząć. Tak też uczyniłem i 30 minutowy, zasłużony odpoczynek sobie zrobiłem.

img-3856_orig.jpg

Już się zbierałem, gdy nagle zaczęły przychodzić znad Słowacji coraz to większe i ciemniejsze chmury. A po 20 minutach w oddali było słychać wyładowania atmosferyczne.

img-3841_orig.jpg

Kościelec zdecydowanie nie jest bezpieczny podczas burzy, a jego wyślizgane skały podczas deszczu to jedna, wielka ślizgawica.

Album_2019.08 Zakopane (74).JPG

Do przełęczy Karb zszedłem jeszcze po suchych skałach. Natomiast idąc dalej zaczęło już lekko kropić. Niestety człowiek jest głupi i się nigdy nie nauczy. Ile jeszcze ludzi musi zginąć w Tatrach żeby człowiek zmądrzał. Schodząc z przełęczy dalej mijałem ludzi, którzy szli w góry, a pioruny były już coraz głośniejsze. Niektórzy nawet z dziećmi. Głupota ludzka nie zna granic.

img-3872_orig.jpg

Po około 15-20 minut dotarłem do Czarnego Stawu Gąsienicowego gdzie deszcz, grad i burza już dobrze szalała. Ciekawe jak sobie teraz ludzie radzą na Kościelcu po tych śliskich skałach podczas gradu.
Ilonka z mamą też prawie w tym samym czasie wróciły nad staw. Niestety burza ich wygoniła i nie zdobyły Zmarzłego Stawu. Następnym razem....

Album_2019.08 Zakopane (85).JPG

Teraz kolej na najważniejszą część dzisiejszej wyprawy, na naleśniki w schronisku Murowaniec. Schronisko to jest malowniczo położone w dolinie Gąsienicowej. Mam do niego sentyment, bo kiedyś w nim mieszkałem tydzień.
Po 30 minutach dotarliśmy do Murowańca. Deszcz nawet przestał na chwilę padać, ludzi w środku ubyło i udało nam się dostać stolik.

img-3887_orig.jpg

Kolejka po naleśniki była dosyć spora, ale nawet pracownicy jakoś ogarniali tłum wygłodniałych górołazów i w ciągu 20 minut już mogliśmy rozkoszować się pysznymi naleśnikami z lokalnym piweczkiem oczywiście.

Album_2019.08 Zakopane (86).JPG

W schronisku zabawiliśmy chyba z godzinę. Odpoczywając, próbując dwóch rodzajów naleśników i obowiązkowo schładzać się lokalnym browarkiem.
Nie spieszyło nam się nigdzie. Ze schroniska do Zakopanego prowadzi łatwy szlak dolinką.
Przeczekaliśmy wszystkie deszcze i ruszyliśmy w dół.

Album_2019.08 Zakopane (92).JPG

Początek trasy prowadził lekko pod górę, aż do Przełęczy między Kopami. Tutaj już było dużo ludzi. Większość szlaków w tym rejonie schodzi do schroniska i z niego żeby dotrzeć do Zakopanego trzeba iść tędy. Na szczęście szlak jest szeroki i bardziej przypomina drogę górską niż ścieżkę.

Album_2019.08 Zakopane (98).JPG

Przełęcz zdobyta. Teraz łatwym szlakiem w ciągu 30 minut zeszliśmy w dół do doliny Jaworzynka. Była godzina 17, zaczynało się przyjemnie ochładzać. Idealna pora i czas na spacer w dolinie w której otaczające góry robią długie cienie.

Do hotelu dotarliśmy koło 18. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy porozrabiać na Krupówki. Jutro już nie idziemy w góry więc nie musimy wcześnie wstawać. Na kolację wybraliśmy Karczmę Bacówka.

Album_2019.08 Zakopane (107).JPG

Było miło i sympatycznie. Lokalna kapela grała góralską muzykę. Kelnerzy góralską gwarą zabawiali turystów, a jedzenie też było ciekawe.

img-3926_orig.jpg

Przysmażane oscypki, pierogi z bryndzą, Jagnięcina różnie podawana..... i wiele innych potraw próbowaliśmy.

Album_2019.08 Zakopane (110).JPG

Zmęczeni po całym dniu, najedzeni i napici postanowiliśmy nigdzie się nie ruszać. Jak to przystało na góralskie karczmy: siedzieć, jeść i pić do woli !!!!
Tak też się stało. Siedzieliśmy tam, aż prawie do zamknięcia. Ach ci górale, potrafią ugościć.

Album_2019.08 Zakopane (4).JPG
Read More
Czechy Ilona Czechy Ilona

2019.08.25 Praga, Czechy (dzień 2)

Zastanawialiście się dlaczego we wczorajszym blogu zdjęcia były takie sobie? Ponieważ wygrałam konkurs na najbardziej zakręconą osobę. Podekscytowana spakowałam na wyjazd trzy obiektywy, aparat i….i zapomniałam baterii. Tak więc dzisiejszy punkt zwiedzania to sklep fotograficzny. Pani w hotelu poleciła sklep który nigdy nie przyszło mi do głowy odwiedzić bo nazywał się Skoda Foto. Od razu skojarzył mi się z samochodami a nie sprzętem fotograficznym.

img-3740_orig.jpg

Tak więc zaraz po śniadaniu - do którego była muzyka na żywo na harfie, ruszyliśmy w kierunku sklepu. Udało się. Przepłaciłam na maksa ale zdjęcia i wspomnienia są bezcenne. Jednak sprzęt elektroniczny jest dużo tańszy w Stanach niż w Europie.

Album_2019.08_Praga (27).JPG

Teraz mogliśmy zacząć zwiedzanie. Pierwszym punktem była rzeźba Kafki. Franz Kafka urodził się w 1883 roku w księstwie austro-węgierskim, na terytorium obecnych Czech. Jego całe życie związane było z Pragą i to tu powstały jego największe dzieła jak Proces, Zamek czy Ameryka. Nawet ludzie, którzy nie są zafascynowani jego twórczością będą zafascynowani jego pomnikiem. Ktoś miał ciekawy pomnik, który cały czas się obraca, a głowa jest podzielona na warstwy które się obracają każda w swoim tempie aby potem stworzyć pełen obraz człowieka. Nie będę wnikać w szczegóły czy ten efekt obracania ma być symbolem odwiecznego konfliktu i chęci poukładania wszystkiego...niech każdy sobie zinterpretuje tą rzeźbę jak chce.

Według zasady, że zwiedzać trzeba z przerwami. To co atrakcja turystyczne to musi też być piwo. Zwłaszcza w tak ciepły dzień jak dziś. Bo mówcie co chcecie ale w Europie upały są straszne, to już Nowy York, który jest na wysokości Rzymu, jest chłodniej niż w Pradze.

Album_2019.08_Praga (30).JPG

Jak piwo to tylko u Fleku. Browar u Fleku powstał w 1499 roku. Swoją obecną nazwę przyjął w 1762 na cześć nowego właściciela Flekovskiego. Jak na ponad 500 letni bar to miejscówka wyśmienita. Zresztą co się dziwić jak się tyle lat utrzymali w biznesie.

Album_2019.08_Praga (32).JPG

U Flecka podają tylko jeden rodzaj piwa. Do tego system serwowania piwa zoptymalizowali na maksa. Kelner chodzi z tacką piw i kto ma ochotę napić się jednego podnosi rękę, piwo ląduje na stoliku a ty dostajesz kreskę. Jak już uzbierasz ilość kresek, która cię satysfakcjonuje to przy wyjściu pokazujesz karteczkę i płacisz. Proste a jakie efektywne.

Album_2019.08_Praga (31).JPG

Posiedzieć „u Flecku” można długo i pewnie nie jednemu karteczka się skończyła. Mimo przyjemnej atmosfery postawiliśmy na zwiedzenie i po pięciu kreskach ruszyliśmy dalej. Drugą zasadą zwiedzania jest, że najwięcej zobaczysz poruszając się o własnych nogach.Tak więc zagłębiliśmy się w ciche uliczki Pragi i doszliśmy do „Tańczącego domu”.

Album_2019.08_Praga (35).JPG

Jak widzicie w Pradze nowoczesność przeplata się z tradycją i historią. Z jednej strony najstarszy browar, z drugiej nowoczesna architektura czy pomnik Kafki, które są tuż za rogiem. Jednak Europejskie miasto nie byłoby miastem jakby nie było zamku. Stare miasto, zamki, rzeka i mury obronne to nieodzowny element każdego Europejskiego miast. Praga oczywiście nie odchodzi od tej reguły i też ma swój Hrad (zamek). A jak każdy wie każdy zamek jest na wzgórzu. Tak więc i my musieliśmy się wyspinać i pokonać chyba ze sto schodów.

Album_2019.08_Praga (38).JPG

I tu przeżyłam szok. To znaczy w sumie może nie tyle szok co dwie sytuacje były idealnym dowodem, że świat się zmienia. Pierwsza to typowa sytuacja – wchodzisz na zamek i masz bramki. Chyba nikogo to nie dziwi, nas też nie, choć niestety przykre jest, że świat doszedł do takiego stanu. Natomiast wybitnie widać rasizm. Ja przeszłam z duża torebką i ochrona lekko do niej zaglądnęła, jak to Darek powiedział – no widać, że biały. Chcemy, żyć wszysy w jedności. Każdy mówi, że wszyscy przecież jesteśmy ludźmi, że w sumie wszyscy jesteśmy do siebie podobni. No i niby to prawda. Ale jednak swój swojego będzie faworyzował.

img-5970_orig.jpg

Drugi szok przeżyłam jak zobaczyłam ile ludzi jest na zamku. Chodząc po uliczkach tego tak się nie widziało, bo jednak ponad 3/4 ludzi skupia się tylko na starym mieście, moście Karkola i zamku. No właśnie na zamku to doświadczyliśmy. Górne zdjęcie zrobione było dokładnie 10 lat temu w 2009 roku. Dolne zdjęcie to ten sam plac zamkowy w 2019 roku. Prawda jest taka, że w obu przypadkach starałam się zrobić zdjęcie bez ludzi. O ile w 2009 roku było to możliwe tak w 2019 zapomnij...

img-0626_orig.jpg

Jeśli o mnie chodzi to najładniejszy zakątek zamku to Złota Uliczka. Uliczka gdzie dawniej mieszkali alchemicy i mieli swoje pracownie. Niektóre domki sprzedają pamiątki, do innych można zaglądnąć i zobaczyć jak dawniej pracowali. Nam najbardziej spodobało się kino – tak nawet kino tam mieli. Stare plakaty, szpule z filmem i mała salka z paroma krzesłami odzwierciedlały kino z lat 30-40 (przynajmniej mi się tak kojarzy).

Na zamku można spędzić troszkę czasu. Poodwiedzać różne zakątki, kościoły, wierze oraz sale tortur. Do fajniejszych miejsc potrzebujesz bilet ale można wybrać różne opcje. W zależności czy chce się oglądać jakieś wystawy czy tylko skupić na architekturze. Każdy tu znajdzie coś dla siebie...Darek też znalazł coś interesującego.

Album_2019.08_Praga (63).JPG

Pozwiedzaliśmy – przerwy zaliczyliśmy i ruszyliśmy do najbardziej zatłoczonego miejsca w Pradze. Czyli ruszyliśmy na most Karola. Jest to najsłynniejszy most w całej pradze. Całkowicie przeznaczony na ruch pieszych. Jest tak popularny bo łaczy stare miasto z zamkiem więc oczywiście wszyscy turyści tamtędy przechodzą.

Album_2019.08_Praga (75).JPG

A tam gdzie dużo turystów to też dużo kiermaszy i ludzi co sprzedają swoje wyroby, pamiątki albo coś przedstawiają. Pomimo tłumu spacerek jednak był fajny, most jest w miarę szeroki więc pomieści wszystkich ciekawskich.

Album_2019.08_Praga (76).JPG

Natomiast przy zejściu z mostu jest wąskie gardło, no bo przecież uliczki w starych miastach są wąskie. Do tego stopnia, że nie widzieliśmy nic poza rzeką ludzi. My starówkę zwiedzaliśmy wczoraj więc szybko odbiliśmy w lewo aby uciec od ludzi i znów byliśmy tylko my i paru zagubionych ludzików. Nad rzeką Wełtawa, oczywiście toczy się życie. A tu jakiś park, a tu barka, a tu jakaś restauracja. Tak więc włóczyliśmy się, robiliśmy przystanki a przede wszystkim nadrabialiśmy czas z tatą i gadaliśmy cały czas o wszystkim i o niczym.

Album_2019.08_Praga (34).JPG

I tak nas nogi (z małą pomocą Google Maps) doprowadziły nas do hotelu Hilton. Tak wiem...co my robimy u największej konkurencji Marirott. No cóż, podobno tam mają jedną z lepszych restauracji. Darek jak zwykle poszedł w dziczyznę a ja z tatą postawiliśmy na tradycyjną kuchnię. A co jest bardziej tradycyjnego niż knedliczki. Było przepyszne!

Album_2019.08_Praga (94).JPG

A na koniec dostałam Pana Cotta. Ciężko mi się powstrzymać jak w menu widzę Pana Cotta. Jest to bardzo rzadko oferowany deser ale jednocześnie jest mój ulubiony. Nic nie pobije dobrej Pana Cotty polanej sosem z owoców. Tutaj porcja była dość malutka, za to idealna do podzielenia się. I jak wszyscy powiedzieli, nie nie, nie chcemy deseru tak jak spróbowali jak się fajnie rozpływa w ustach i jak idealnie kucharz połączył podstawę z sosem z Marcuji to już nikt nie odmawiał.

Album_2019.08_Praga (95).jpg

To był kolejny piękny wieczór. Spacerkiem na nogach doszliśmy do hotelu i dość szybko padliśmy. Cały dzień na nogach, na świeżym powietrzu zrobił swoje. Jutro wsiadamy w samochód i jedziemy do Krakowa/Skawiny. Czas spotkać się z rodzinką, najeść się polskiego jedzenia i pewnie wypić też nie mało.

Read More
Czechy Ilona Czechy Ilona

2019.08.24 Praga, Czechy (dzień 1)

Wylot do Polski z NY to jest wyprawa. Najgorsze jest, że nie ma bezpośrednich połączeń z NY do Krakowa. Skoro nie ma bezpośredniego samolotu to lot do Polski wydłuża się do co najmniej 14h a często podchodzi pod 16h. Za tyle godzin to można do Japonii dolecieć.

Skoro musieliśmy lecieć do Polski to zdecydowaliśmy się na bezpośredni lot do Pragi. Po pierwsze zwiedzimy sobie Pragę a po drugie to polecimy bezpośrednio do Pragi a potem autkiem do Krakowa. Ja w Pradze ostatni raz byłam lata temu, Darek w sumie to nigdy nie zwiedzał Pragi.

img-5993_orig.jpg

Jak to Darek powiedział, łatwiej się spakować na dwa tygodnie z plecakiem do Azji niż do Polski. Ale udało się, walizki spakowane jakby właśnie opuściły sklep z zabawkami. Taksówka na lotnisko, TSA pre i wreszcie mogliśmy spokojnie usiąść w lounge.

20190821-235515_orig.jpg

Wylatywaliśmy z Terminala 2 na JFK. Malutki, kameralny terminal. Co się jednak z tym łączy to wybór knajpek i sklepików jest dość limitowany. My zdecydowaliśmy się na Delta Sky Lounge. I pomimo, że musimy płacić, żeby tam wejść to i tak stwierdziliśmy, że bardziej opłaca się wydać $29 na osobę niż iść do baru i pewnie z napiwkiem zapłacić ponad $70. A przynajmniej w Lounge fotele są wygodniejsze, a jedzenie też nie najgorsze.

Album_2019.08_Praga (2).jpg

No i na tym skończyły się plusy Delty. Linia ta może jest dobra po Stanach ale jeśli chodzi o międzynarodowe połączenia to ma wiele do życzenia. Daliśmy im szansę lecąc do Portugalii. Daliśmy im też szansę teraz - ale to już chyba na tyle szans. Dziwię się, że na tak długie połączenia dają tak stare samoloty. Nie dość, że ciasne na maksa (jak Aeroflot) to do tego monitorek super mały, ładowania brakuje a wino z plastikowych butelek polewają. Jednym słowem masakra.
Jakoś nam się udało przeżyć te 8h. Teraz to już powinno być z górki pomyśleliśmy. Hotel mamy dość dobry, walizki też całe doleciały więc powinno być z górki. I w sumie prawie było. Zamiast włóczyć się po lotnisku i szukać taksówki stwierdziliśmy, że lepiej jest wziąć transfer z hotelu. Kosztuje tyle samo a przynajmniej jest wygoda. Pan z karteczką Maslanka czekał na hali przylotów, zaprowadził nas do samochodu, walizki załadował - full service. A samochód też całkiem sobie. Zapłaciliśmy za Skodę a dostaliśmy Mercedesa limuzynę. Autko nie duże ale idealne na dwie osoby i kierowcę a do tego z tylu tyle miejsca co w klasie biznesowej.

Album_2019.08_Praga (4).JPG

Postawiliśmy na Marriott i Autograph Collection. Na szczęście cena nie była tak wypasiona jak recepcja. Bo jak weszliśmy na recepcję to Darek się przestraszył ile my za to płacimy. Ogólnie to nie lubimy spać w wypasionych pięcio gwiazdkowych hotelach. Denerwuje nas przepych, ceny i przesadna ilość ludzi która chce pomóc. My cenimy w hotelach, lokalizacje, wygodę łóżka, cichą klimatyzacje, oczywiście czystość, ale też dobre i różnorodne śniadanie. Autograph Collection nie jest pięcio gwiazdkowym hotelem, pomimo, że można mieć takie wrażenie po wejściu ale na szczęście spełnił nasze wymagania i był czyst, wygodny a na śniadanie miał dość duży wybór.

Album_2019.08_Praga (3).jpg

Niestety nie udało nam się dostać pokoju wcześniej więc poszliśmy odpocząć i przeczekać przy piwku. Czekaliśmy nie tylko na nasz pokój ale też na mojego tatę, który jednocześnie jest naszym osobistym przewodnikiem. Doczekaliśmy się i wreszcie, po odświeżeniu się ruszyliśmy na miasto. Plan na dziś był dość delikatny. Zobaczyć stare miasto, zjeść dobrą kolację, ale przede wszystkim napić się piwka. No bo gdzie jak gdzie ale w Pradze piwo dobre musi być.

Album_2019.08_Praga (13).jpg

Historia ważenia piwa w Czechach sięga już 6 wieku. Choć pierwsze oficjalne ważenie odbyło się w 993 w Klasztorze na Brevnove w Pradze. Tak więc z ponad tysiąc letnią tradycją Praga nie może mieć złego piwa. To własnie w Czechach powstawały pierwsze piwa zwane pilsner i wiele innych gatunków. Jako ciekawostka jedną ze znanych marek piwa w Czechach jest Budweiser. Nie ma on nic wspólnego z Amerykańskim Budweiser'em. Dawno temu, jak pierwszy raz przyleciałam do stanów to zamówiłam Budweiser'a z myślą, że dostanę pyszne czeskie piwo. Szybko zostałam sprowadzona na ziemię. Różnica w smaku jest powalająca.

20190824-201057_orig.jpg

Zwiedzanie zaczęliśmy od Vaclavske Namesti. Jest to bardziej ulica z szerokim deptakiem po środku. Ulica ta rozpoczyna się przy Muzeum Narodowym i dochodzi, aż do Teatru Stavovske Divadlo. Od tego miejsca zaczyna się Starówka. Warto zagłębić się w ulicach starówki. Zrobić sobie przerwę od czasu do czasu na piwko. My przycupnęliśmy "u Supa". W Pradze fajne jest to, że prawie każda ceniąca się knajpka robi swoje własne piwo. Zazwyczaj do wyboru masz jasne lub ciemne. Natomiast, ciemne to nie jest ten ciężki Porter czy Stout co wszystkim przychodzi na myśl jak słyszą ciemne piwo.

Album_2019.08_Praga (11).JPG

Największą atrakcją starego miasta jest Zegar (Prazsky Orloj). Zegar astronomiczny, zainstalowany w 1410 roku był trzecim najstarszym zegarem. Aktualnie jest najstarszym działającym zegarem. W 2018 roku zegar przeszedł przegląd i wówczas zastąpiony był ledową tarczą. Dobrze, że my przyjechaliśmy rok później kiedy zegar wrócił na swoje miejsce.

Album_2019.08_Praga (19).jpg

Nie dziwne więc, że ludzi pod zegarem jest tłum i każdy czeka na pełną godzinę, kiedy to jest krótkie przedstawienie i zegar zaczyna się ruszać. My jednak postanowiliśmy poczekać, aż tłum zelży i poszliśmy na kolacje. Wybraliśmy restaurację Deer. Wystrój i obsługa super. Jedzenie takie na 4 (nie na pięć) ale i tak stęsknieni za europejską kuchnią wcinaliśmy z apetytem.

Album_2019.08_Praga (16).jpg

Po pysznej kolacji, przeszliśmy się aby przyspieszyć trawienie, ale zbliżała się 23 godzina więc postanowiliśmy usiąść w knajpce z ogródkiem pod zegarem. Mieliśmy idealną miejscówkę.

Album_2019.08_Praga (21).JPG

Sami nie dokończą wiedzieliśmy co nas czeka więc jak zbliżała się pełna godzina to czekaliśmy z telefonami na kościotrupa. Bo podobno całe przedstawienie właśnie od niego się zaczyna.

Przedstawienie się skończyło, piwo zresztą też więc poszliśmy w kierunku hotelu. Zmęczenie nas dopadało a jutro przecież kolejny dzień zwiedzania i atrakcji.

Read More
USA: Southwest Ilona USA: Southwest Ilona

2019.07.08 Wschodnia Sierra Nevada, CA (dzień 5)

Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Również nasz przedłużony weekend w pięknych górach Sierra Nevada dobiegł końca. Często wylatując z Kalifornii, czy zachodniego wybrzeża bierze się tak zwany red-eye. Jest to samolot, który startuje dość późno w nocy i ląduje w NY wcześnie rano. Tak, że można jeszcze iść do pracy. To połączenie jest bardzo fajne bo nie dość, że się ma jeden dzień więcej na zwiedzanie, to i można noc wykorzystać na przelot.

Ważne tylko, żeby jednak wyspać się w samolocie...a z tym niestety czasem są problemy. Ale pamiętajmy o jednym. Po paru dniach zapomnimy o nie wygodach i zarwanej nocy a pamiętać będziemy tylko mile spędzony dzień. No więc jak my wykorzystaliśmy ten czas?

Album_2019.07_Sierra Nevada  (286).JPG

​Zaczęło się od szukania szczęścia, a właściwie to drogi. Wschodnie Sierra Nevada to nie jest już park narodowy, więc można było porobić wiele dróg off-road. W 2009 roku, w dolinie pomiędzy East Sierra Nevada i White Mountains, zaprojektowano i stworzono sieć dróg przeznaczonych na off-road. Długość wszystkich tras wynosi 2,200 mil (3,540 km) i rozciąga się na terenie o powierzchni prawie jednego miliona akrów.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Stworzenie tak ogromnej sieci dróg wymagało lat analiz i planowania aby nie zakłócić spokoju mieszkańców ale przede wszystkim przyrody. Dolina w której znajduje się miasteczko Bishop otoczona jest pięknymi górami z dwóch stron. Od zachodu Sierra Nevada, a od wschodu White Mountains (nie mylić z Białymi Górami z New Hempshire).

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Darek co prawda kierowcą jest znakomitym, auto też miał nie najgorsze ale zdecydował się na drogę dla początkujących. Czytaliśmy, że podobno najfajniejsze są drogi Buttermilk OHV Road, i Silver Canyon OHV Road. Ale pomimo, że stopień trudności był Średni (Moderate) to stwierdziliśmy, że wolimy jednak zdążyć na samolot a nie ryzykować, że będziemy musieli wulkanizatora szukać.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (282).JPG

Przejechaliśmy się Casa Diablo Road w kierunku Volcanic Tableland. Trasa polecana dla początkujących. Cała trasa ma 52 mile. My może zrobiliśmy 10 mil. Droga off-road ale bez żadnych trudności, piach, żwir, dość szeroko a po bokach tylko jakieś krzewy. Trzeba przyznać, że nas tam wytrzepało. Widoki nie głupie, ale na dłuższą metę to droga się nudziła. Wiadomo, jak się chce poszaleć, pokręcić, poskakać to miejsce idealne. Ale jak się człowiek boi, żeby jednak gumy nie złapać to zabawa staje się nudna. Tak zresztą zawsze jest. Za duża ostrożność psuje zabawę.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Liznęliśmy drogi off road i wiemy gdzie trzeba wrócić z ATV albo Jeepem. Natomiast nadal spragnieni jakiejś ciekawej drogi zboczyliśmy na Kennedy Meadow.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Kennedy Meadow znamy z różnych pism dla górołazów ale głównie zapamiętaliśmy je z filmu Dzika Droga. Kennedy Meadow znane jest jako kemping przez który przechodzi słynna trasa PCT (Pacific Crest Trail). To tutaj zbierają się wszyscy zmęczeni górołazy. Byłoby grzechem przejechać tak blisko i nie odbić w bok.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Nie spodziewaliśmy się zobaczyć wielu ludzi z PCT w Kennedy Meadows. W Lipcu większość z nich jest już bardziej na północy w okolicy Oregon. Natomiast z czystej ciekawości chcieliśmy zobaczyć jak to wygląda no i postawić nogę na sławetnym PCT.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Do Kennedy Meadows prowadzi droga, przepiękna droga. Ma 24 mile (38 km) i wyjeżdża się do góry około 5000 ft. (1524 m). Dla porównania nie tak dawno byliśmy na Mt. Washington w White Mountains w New Hempshire i nie dość, że się niżej wyjeżdżało to jeszcze trzeba było zapłacić $50. Tutaj droga jest za darmo a do tego widoki są o niebo ładniejsze. No nic, różnice między wschodnim a zachodnim wybrzeżem są widoczne na każdym kroku.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Jadąc w kierunku Kennedy Meadows zobaczyliśmy w oddali pożar. Paliło się w górach. Niestety Kalifornia ma piękne tereny ale ma też ciężkie przeprawy z naturą. Albo mają dzikie pożary lasów, albo trzęsienia ziemi, albo suszę, a jak nie susza to powódź też się od czasu do czasu zdarzy. Jednym słowem natura pięknie ich obdarzyła, ale też ciągle daje o sobie znać. Z matką ziemią nie ma przelewek. Pożar wydawał się daleko więc jechaliśmy dalej przed siebie. Zastanawialiśmy się tylko czy trzeba to jakoś zgłosić. Potem, jak dojechaliśmy na pole namiotowe, okazało się, że pożar gaszą już drugi dzień. Czyli nie trzeba było nikogo informować. Drugi dzień - nieźle bo myśmy myśleli, że on dopiero wybuchł.

img-0587_1_orig.jpg

Kennedy Meadows samo w sobie to małe, bardzo małe miasteczko. Ciężko to nawet nazwać miasteczkiem - prędzej jakąś wioską. Domów tu trochę jest i każdy dom ma dość duży teren ziemi. Widać, że dużo ludzi to nie mieszka ale ci co mieszkają na pewno cieszą się, że mają święty spokój od cywilizacji. W Kennedy Meadows są też kempingi. Jest jeden, stanowy przez który przechodzi trasa PCT. Natomiast widocznie jest potrzeba na więcej bo przejeżdżając widuje się mniejsze prywatne kempingi. Nawet jacyś zabłąkani brodacze tam siedzieli. Widać nie wszyscy zaczynają PCT w tym samym czasie. Każdy idzie kiedy chce i jak szybko chce. Dlatego ludzie na PCT często się spotykają przecinają wspólne drogi ale ogólnie każdy idzie w swoim tempie. A największe szanse na przejście masz jak pójdą tylko dwie osoby.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Jak wyszliśmy z klimatyzowanego auta to przestaliśmy się dziwić dlaczego jest puściutko na kempingu. Upał dawał się we znaki. Zdecydowanie nie chce się iść w góry w taką pogodę. Z drugiej strony im później zacznie się iść tym mniej śniegu będzie w wysokich górach. Dwa lata temu śledziliśmy Kamilę Kielar z Polski, która szła PCT. Wspominała, że w niektórych miejscach trasa PCT była nie do przejścia ze względu na duże roztopy, bo poprzedniej zimy spadło bardzo dużo śniegu. W tym roku śniegi były rekordowe. Biedni hikerzy, kolejny rok muszą walczyć z kolejną przeszkodą, głębokim śniegiem albo podniesionym poziomem wody w rzekach.
PCT jest zdecydowanie dla najbardziej wytrwałych, nie tylko kondycyjnie ale przede wszystkim mentalnie.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Kennedy Meadows było ostatnią atrakcją tego dnia. Niestety LA, poza wieloma innymi rzeczami, słynie głownie z korków na drogach. Także jak musisz zdążyć samochodem na lotnisko w LA to zawsze lepiej wziąć sobie odpowiedni zapas czasu i wyjechać wcześniejszej. Nas korek dopadł nawet pomimo, że jechaliśmy w kierunku przeciwnym do głównej fali samochodów. My troszkę staliśmy, ale to co się działo w drugą stronę, jak wszyscy ludzie wyjeżdżali po pracy z miasta to masakra. Zderzak przy zderzaku i tak kilometrami. Podziwiam tych ludzi.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Jadąc autostradą podziwialiśmy nie tylko korki. Podziwialiśmy, też infrastrukturę jaką zbudowali aby wykorzystywać energię, ze źródeł naturalnych. Największe wrażenie na nas zrobiły plantacje solarów. Tak dużo paneli jeszcze nie widzieliśmy w jednym miejscu. Były też wiatraki i elektrownie wodne w górach ale solary wygrały. No tak na brak słońca to oni narzekać nie mogą.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko. Uradowani, że sobie pójdziemy do lounge na lotnisku. Siądziemy wygodnie, wypijemy piwko i poczekamy na samolot. Niestety nie pomogło ani, że mamy kartę Priority Pass na lounge na lotniskach, ani, że lecimy pierwszą klasą. Alaska Airlines remontuje swój salon i musieliśmy się zadowolić pizzą i piwkiem. Z tą pierwszą klasą to tak bardzo nie musicie zazdrościć. Pomimo, że nazywa się to pierwsza klasa to bardziej przypomina to premium. Fakt, fotele są szersze i troszkę bardziej się rozkładają ale do pierwszej klasy jaką się zawsze widuje na reklamach to trochę im brakuje. Ale jak to się mówi - darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Najważniejsze, że udało nam się jako tako wyspać, bo z lotniska prosto do pracy. Nie ma lekko.

Read More
USA: Southwest Ilona USA: Southwest Ilona

2019.07.07 Mammoth Lakes, CA (dzień 4)

Resort narciarski Mammoth leży w miasteczku Mammoth Lakes, który z kolei jest położone w Inyo National Forest. Inyo to ten sam las, który jest koło Bishop. Po wczorajszych nartach, stwierdziliśmy, że pora znów przejść się na hike w górki. Tym razem wybraliśmy trasę Duck Lake.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (242).JPG

Była to spontaniczna decyzja ale alltrails.com nam szybko pomogło wybrać idealną trasę w Mammoth Lakes. W pierwotnym planie myśleliśmy wyjechać gondolą z resortu narciarskiego na górę i tam iść jeszcze wyżej ale jak to bywa w resortach, tras na chodzenie to tu za dużo nie ma.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (194).JPG

Duck Lake natomiast było polecane jako jeden z lepszych spacerków. Jest to kolejne jezioro położone w górach więc, aby się do niego dostać mieliśmy do pokonania 2100 ft w pionie i 9.5 mil odległości.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (197).JPG

Szlak wychodzi z pola namiotowego Coldwater. Skoro jest tak blisko kempingu i jest długi weekend to spodziewaliśmy się tłumów na trasie. Wygląda jednak, że śnieg przestraszył ludzi. Na tej trasie zdecydowanie więcej było śniegu i częściej gubiliśmy trasę.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (199).JPG

Z początku trasa zygzakami szła do góry więc nawet jak był śnieg to skróciliśmy sobie drogę i cięliśmy prosto na skróty. Ostatnie trzy dni zaaklimatyzowały nas i nawet nie mieliśmy problemów z oddychaniem.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (203).JPG

Po około godzinie dotarliśmy do pierwszego jeziora Skelton. Spotkaliśmy pare ludzi. Spotkaliśmy trzy różne osoby (grupy ludzi) i każda miała inne plany. To jest najlepszy dowód jak bardzo rozległe i urozmaicone te góry są. Pierwsza grupa to dwie Panie które przyszły sobie tylko nad jeziorko. Godzinny spacer i już takie widoki….czemu nie?

Album_2019.07_Sierra Nevada  (207).JPG

Druga para to lokalni bo znali tu prawie każdy kamień ale oni szli tylko do jeziora Barney. My też tam planujemy dotrzeć ale planujemy iść dalej. Tu nas pan uświadomił, że pomiędzy jeziorem Barney a Duck Lake jest przełęcz. Wiedzieliśmy, że będzie góra dół ale myśleliśmy, że to tylko morena jeziora, a okazało się, że to przełęcz. Zwał jak zwał, ważne, że trzeba się wyspinać, zejść i znów wyspinać.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (210).JPG

Trzeci człowiek to samotnik, wojujący z misiami. Spray na misie za paskiem, raki przyczepione do plecaka i "idę". On wyglądał jakby spędził w górach parę dni. To on nam powiedział, że Duck Lake jest zamarznięte...i… i w tym momencie Darkowi zapaliła się kolejna lampka, muszę to zobaczyć. Prawda jest taka, że ja też chciałam to zobaczyć. Nie spodziewałam się, że w lipcu jeszcze jakieś jeziora mogą być zamarznięte i w sumie chyba nigdy takiego nie widziałam. Więc ruszyliśmy przed siebie przepełnieni ciekawością co dalej.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (208).JPG

Tutaj niestety szlak gubiliśmy częściej. Na szczęście Darek miał nasz szlak na GPSie więc co jakiś czas korygowaliśmy nasz azymut. Niestety szlaki na West Coast są tak dobrze zrobione, że w lecie nie potrzebują oznaczeń. Niestety jak większość trasy przykrywa jest śniegiem, do tego po szlaku płynie rzeka bo śnieg topnieje to oznaczenia by się przydały. No cóż, nic i nikt nie jest idealny.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (213).JPG

Udało nam się jednak i po kolejnej godzinie z hakiem doszliśmy do kolejnego jeziora Barney. Tutaj normalnie wiele ludzi się rozbija ale chyba śnieg ich przegonił, bo namiotów nie widzieliśmy. Zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki, sprawdzenie mapy i wyrównanie oddechu.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (223).JPG

Po dość krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w górę. Teraz już nie było zabawy. Szlak wspinał się prosto do góry. Dobrze lokalni mówili, że przełęcz trzeba przejść. Widzieliśmy, że jacyś ludzie idą przed nami. Z początku się zastanawialiśmy jak oni doszli na skały pośrodku góry ale nie traciliśmy na rozmyślanie czasu tylko ruszyliśmy przed siebie. Tu znów szlak miał formę zygzaków i nawet nie miał tak dużo śniegu. Miejscami tylko gubiliśmy trasę, wchodziliśmy na śnieg ale po 10 minutach znów wchodziliśmy na ładnie przygotowany szlak. Problemy zaczęły się bliżej przełęczy.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (233).JPG

Tutaj większość ilość śniegu, zero ludzi i w ogóle nie wydeptany szlak trochę nas opóźniły. Wiedzieliśmy natomiast, że musimy zejść do jeziora więc poszliśmy w kierunku brzegu. Jezioro rzeczywiście było zamarznięte. Robiło to wrażenie. Z jednej strony lipiec, słoneczna, gorąca Kalifornia, a z drugiej odludzie, śnieg, pozamarzane jezioro. Mi się chciało przerwy. W sumie cały dzień nic nie jedliśmy a szliśmy ponad 4h cały czas pod górę. Przerwa na Gatorade i batonik była wskazana. Darek jednak motywował mnie dalej i dalej aż doszliśmy do brzegu jeziora. Tutaj oklapłam na kamieniu. Jezioro hipnotyzowało swoim pięknem. Nie był to jednostajny lód. Miejscami już popękał i przemienił się w kry lodowe. Jednak było tego tak dużo, że całe jezioro było nimi pokryte.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Darek chciał iść jeszcze dalej do kolejnego jeziora Pika. Widzieliśmy je z góry i w porównaniu do Duck Lake to jest jakiś mały ochłap. Ja natomiast oczami wyobraźni widziałam tam misiolandię. Było za spokojnie, żadnych ludzi, śnieg, drzewka i spokój...idealne warunki dla misów i innych zwierzątek.Śnieg stawał się coraz głębszy a szlaku jak nie było tak nie ma więc postanowiliśmy zrobić przerwę i podziwiać Duck Lake. Nawet Ci ludzie co szli przed nami tu nie doszli. Po drodze ich minęliśmy ale nigdy nie zdecydowali się dojść. No tak zejście to nie problem...potem trzeba się znów wspinać na górę.

Whatever it is, the way you tell your story online can make all the difference.

Po przerwie i z myślą, że z każdym krokiem oddalam się od misiów ruszyliśmy w drogę powrotną. Wyjście na przełęcz nie było już tak ciężkie bo szliśmy po własnych śladach. Tak też było ze schodzeniem w dół. Zlecieliśmy szybko i znów byliśmy przy jeziorze Barney w słoneczku.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (247).JPG

Dobrze staliśmy z czasem więc zrobiliśmy sobie kolejną dłuższą przerwę. A co tam, w końcu nam się nigdzie nie spieszy. Siedzieliśmy tak, podziwialiśmy widoki i cieszyliśmy się, że mamy możliwość być w tym odludnym miejscu, nie zniszczonym przez cywilizację, w miejscu w którym nadal musimy zakładać bluzy w lipcu.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (254).JPG

Droga powrotna niby powinna być łatwiejsza ale okazało się, że trasa jaką doszliśmy do jeziora Barney, nie jest prawdziwym szlakiem. Tak więc tym razem próbowaliśmy iść po szlaku. Znów zygzaki przykryte były śniegiem. Niby nic wielkiego….ważne aby iść w dobrym kierunku, nawet jak się człowiek pośliźnie to daleko nie poleci. Wiem sprawdziłam to na własnej skórze a właściwie na własnym tyłku.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (259).JPG

Cały hike zajął nam około 7.5h. Był to zdecydowanie miło spędzony czas i długo będziemy pamiętać ten "spacerek" i oglądać zdjęcia. Jednak Sierra to są fajne górki. Z gór zeszliśmy koło piątej po południu, więc nadal mieliśmy czas pojeździć po okolicy i coś zobaczyć. Zajechaliśmy do Devils Postpile. Pomimo, że droga jedzie prawie pod samą formację skalną to nie można tak łatwo dojechać. Normalnie trzeba zapłacić wjazd, zostawić samochód na większym parkingu i przesiąść się w autobus. Dobrze, że my byliśmy po piątej godzinie, więc nie dość, że nie musieliśmy płacić to jeszcze mogliśmy zjechać własnym autkiem.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (269).JPG

Devils Postpile, jest formacją skalną. Wygląda to jak pionowe kamienne klocki ułożone jeden obok drugiego, które ktoś kiedyś przewrócił. Te bazaltowe kolumny powstały około 100 tysięcy lat temu. Cały proces jest dość skomplikowany aby opisać, więc jak chciecie zrozumieć jak to się stało to zapraszam na oficjalną stronę parku: https://www.nps.gov/depo/learn/nature/geology.htm

Album_2019.07_Sierra Nevada  (271).JPG

Po skałach oczywiście nie można skakać i choć nasz pobyt przy tym cudzie natury ograniczył się głównie do popstrykania zdjęć, to muszę przyznać, że warto było tu zajechać. Niesamowite rzeczy natura potrafi stworzyć. I brawa dla Stanów, że potrafią odizolować takie cuda i zachować po dzisiejsze czasy.

20190707-213925_orig.jpg

To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górach. Jutro jedziemy na lotnisko i do domku. Pewnie po drodze jeszcze co nieco zobaczymy ale póki co zakończyliśmy dzień kolacją w pobliskiej restauracji. Było tak zimno, że nawet Darek w krótkich spodenkach zamarzał. Dobrze, że z restauracji do domu mieliśmy dosłownie pięć minut.

Read More
USA: Southwest Darek USA: Southwest Darek

2019.07.06 Mammoth Lakes, CA (dzień 3)

Parę miesięcy temu, będąc na nartach ze znajomymi wpadliśmy na świetny pomysł i kupiliśmy sezonowe bilety narciarskie na następny rok. Trochę nam w tym pomógł internet wysyłając nie do odrzucenia ofertę cenową.
Wtedy jeszcze nie myślałem, że mój następny sezon narciarski tak szybko się rozpocznie.

img-3537_orig.jpg

Mój nowy bilet narciarski, Ikon Pass działa na wiele resortów na wschodzie i na zachodzie Stanów, jak i na innych kontynentach. Mało tego, po zakupie biletu możesz go używać już w tym sezonie, aż do zamknięcia resortów.
Tak się złożyło, że w tym roku były rekordowe opady śniegu w Stanach i resorty narciarski są dalej czynne mimo, że już jest lipiec. W górach Skalistych, a dokładnie w Sierra spadło ponad 16 metrów śniegu!

img-3540_2_orig.jpg

Będąc na parodniowym wyjeździe w tym rejonie wielkim błędem by było nie zjechać sobie parę razy na nartach. Oczywiście nie wiozłem swoich nart przez cały kontynent dla paru zjazdów. Wziąłem tylko buty a resztę sprzętu wypożyczyłem na miejscu.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (144).JPG

Do resortu Mammoth Mountain przyjechaliśmy nawet wcześnie, już przed 9 rano byliśmy na miejscu. Pierwsze co nas zdziwiło to ilość ludzi. Samochód musieliśmy zaparkować spory kawałek od głównej bazy i 10 minut iść na nogach żeby się dostać do wypożyczalni i wyciągów. Nawet nie myślałem, że tyle ludzi dalej będzie jeździło na nartach. Przecież jest lipiec!!!

img-0373_orig.jpg

Ale z drugiej strony co się dziwić, jak w ten weekend tylko w 3 miejscach można jeździć na nartach w Stanach z możliwością użycia wyciągów.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (145).JPG

Na szczęście do wypożyczalni nie było żadnej kolejki i w ciągu paru minut miałem cały sprzęt skompletowany.
Kolejnym „problemem” było jak się ubrać. Ja wiem, jest lipiec i gorąca Kalifornia, ale przecież idę na narty. Na dole jest lato, ciepło, ludzie wyrozbierani się opalają, a na górze jest dużo śniegu i wiatr. Pomyślałem, że przypatrzę się jak jeżdżą lokalni i tak też się ubiorę. Oni też mi niewiele pomogli. Niektórzy byli w strojach kąpielowych, a niektórzy ubrani w kurtki narciarskie, kaski, gogle jak by był styczeń.
Ubrałem się jak na wiosenne nartki i wsiadłem na wyciąg.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (154).JPG

Mimo, że jest koniec sezonu to i tak było trochę tras i wyciągów otwartych. Nie znam tego resortu. Nigdy tu nie jeździłem, więc za bardzo nie wiedziałem gdzie jechać. Wprawdzie dali mi jakąś mapę na dole, ale i tak wolałem jechać za lokalnymi. Oni przecież najlepiej wiedzą gdzie jeszcze można zjechać i co jest otwarte.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (151).JPG

Warunki narciarskie były porównywalne do wiosennych nart na wschodzie. Oczywiście tylko śniegiem a nie terenem. Śnieg był sypki i przypominał cukier. Na nasłonecznionych stokach zaczynał się topić i robił się ciężki. Czyli klasyczne wiosenne narty. Natomiast teren, to wspaniałe doliny i granie po których można jeździć gdzie się chce, albo gdzie jest śnieg!

Album_2019.07_Sierra Nevada  (152).JPG

Ludzi nawet było trochę i do niektórych wyciągów parę minut trzeba było postać.
Wysokość i mokry śnieg dawał się we znaki i nogi zażądały przerwę. Zjechałem na sam dół, znalazłem Ilonkę i oczywiście zimne napoje.

img-0385_orig.jpg

Tutaj było ciepło. Jak na lipiec to ok, ale jak na narty +20C to chyba za dużo.
Schłodzony od wewnątrz wziąłem gondolę i po 10 minutach znowu wróciłem do zimowych krajobrazów.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (146).JPG

W lato resort zamykają o godzinie 13. Pewnie dlatego, że później jest za ciepło i śnieg jest super ciężki. Takie warunki mogą być niebezpieczne dla początkujących narciarzy. Załapałem się na prawie ostatnie krzesełko i parę minut po 13 znowu byłem na samej górze.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (150).JPG

Trasy były już prawie puste, śnieg ciężki, więc ostrożnie zjechałem na dół gdzie Ilonka znowu dzielnie pilnowała stolika. Dziękuje.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (147).JPG

Długo nie siedzieliśmy, bo w planie było jeszcze wiele do zwiedzania. Głodni zjechaliśmy na dół do Mammoth Lakes. Miasteczko to jest główną bazą wypadową w pobliskie góry i resort narciarski. Bardzo fajnie położone, ma górski klimacik i wszędzie jest blisko. Coś jak Vail w Colorado, albo nawet Zermatt w Szwajcarii.
Ilonka znalazła najlepsze hamburgery we wsi i mimo, że trzeba było trochę czekać na stolik to warto było. A knajpa dla ułatwienia nazywała się Burgers.

img-3550_orig.jpg

Pół funta świeżej, soczystej wołowinki ze wszystkimi dodatkami zaspokoiło nasz głód na jakiś czas. Fajnie tam mają, bo możesz zamienić frytki na zieloną sałatę. Wydaje się to takie proste i logiczne, ale w większości knajp nie zamieniają, albo za dopłatą. Dlatego dużo amerykanów ma „nadwagę”.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (158).JPG

Była dopiero 15, mamy jeszcze przynajmniej 5-6 godzin światła dziennego, więc trzeba to wykorzystać.
W drodze do jeziora Mono odwiedziliśmy miejsce gdzie podczas trzęsienia Ziemi 600 lat temu ziemia pękła i zrobiła spory wąwóz.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (188).JPG

Jezioro Mono jest wysoko alkalicznym i hiperhalinowym słonym jeziorem. Na środku jeziora znajdują się wyspy wulkaniczne i mnóstwo tufowych formacji skalnych, które powstały wskutek reakcji słonych, zasadowych wód jeziora ze słodkowodnymi źródłami na dnie.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (165).JPG

W niecałą godzinę z Mammoth Lakes dojechaliśmy do jeziora. Nie do końca do jeziora tylko do punktu widokowego z którego widać całą dolinę.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (169).JPG

Mając Jeepa obowiązkowe jest wyszukanie małych dróżek i dojechanie do jeziora. Ilonka, jako najlepszy nawigator stanęła na wysokości zadania i powiedziała damy radę, coś znalazłam.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (167).JPG

Nie było nawet tak źle i po 15 minutach mogliśmy samochodem wjechać do jeziora. Oczywiście nie zrobiliśmy tego, ale spróbowaliśmy tej słynnej wody. Tak jak mówili, woda jest słona, śliska, coś jak olej. Dzieje się tak bo świeża woda z wierzchu miesza się ze słoną wodą z jeziora.

img-0399_2_orig.jpg

Słynne skały powstałe z soli, która się na nich osadzała przez lata są z drugiej strony jeziora Mono. Oczywiście Ilonka znalazła ciekawą „drogę”, która prowadzi wokół jeziora i którą można tam dojechać.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (186).JPG

Niestety dobry samochód to nie wszystko. Potrzebne jest też doświadczenie i umiejętności kierowcy. Mało mam doświadczenia w jeżdżeniu samochodem po rzekach.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (168).JPG

Na drodze napotkaliśmy strumyk, albo raczej górską rzekę. Nie była za głęboka, może miała pół metra (ten samochód może jechać w wodzie do 75 cm), ale szybkość z jaką płynęła dała mi dużo do myślenia. Oglądałem już trochę filmików jak samochody zostały spychane przez nurt rzeki. Szkoda samochodu i ewentualnych naszych pieniędzy. Mieliśmy pełne ubezpieczenie, ale ono nie obejmuje zabaw poza drogami asfaltowymi. A po drugie jak by coś się stało, to telefony tu oczywiście nie działają, pewnie już tędy nikt dzisiaj nie pojedzie a do cywilizacji jest kawałek.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (171).JPG

Wróciliśmy na główną drogę i na około dojechaliśmy do tego słynnego miejsca. Tu już oczywiście było dużo ludzi, płatny parking i wydeptana ścieżka do atrakcji turystycznych.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (178).JPG

W tym miejscu znajdują się największe tufy. Kiedyś jezioro Mono było znacznie większe a teraz te paro metrowe solne kopczyki sięgają, aż w głąb lądu.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (179).JPG

Pochodziliśmy jak rasowi turyści z aparatem w ręku i podziwialiśmy te ciekawe formacje.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (177).JPG

Można było iść dalej i jeszcze więcej ich oglądać. Za bardzo nie było sensu, bo wszystkie były podobne. Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku domu.
Nie lubimy jeździć tymi samymi drogami, więc Ilonka szybko się wzięła do roboty i znalazła ciekawszą drogę przez góry i inne jeziora.

img-0493_1_orig.jpg

Droga o wiele ciekawsza niż prosta i nudna autostrada.
Do Mammoth Lakes wróciliśmy już wieczorem. Górskie miasteczko przywitało nas rzeźkim powietrzem (12-15C) i pyszną kolacją.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (193).JPG

Poszliśmy do kręgielni na kolacje, Mammoth Rock Brasserie​. Co?!? Taka też była nasza reakcja jak weszliśmy do środka i było bardzo głośno, jasno, a kule do zbijania kręgli latały w powietrzu.
Dopiero pan w recepcji powiedział nam, że mają drugie piętro gdzie jest znacznie lepsza atmosfera do spożycia kolacji. Zamówiłem sobie Łosia. Naprawdę był pyszny. Niewiele „śmierdział” dziczyzną i idealnie pasował do ziemistego, czerwonego wina z południowej Francji.

Read More
USA: Southwest Ilona USA: Southwest Ilona

2019.07.05 Bishop, CA (dzień 2)

Bishop, małe miasteczko z olbrzymim ogródkiem. Tak się reklamuje miasteczko w południowej Kalifornii, w którym aktualnie przebywamy. Na początku nie zrozumieliśmy o co chodzi. Przecież w okolicy miasteczka jest Inyo National Forest a nie jakiś park narodowy. Szybko jednak się przekonaliśmy, że nie zawsze trzeba zwiedzać parki narodowe, żeby było ładnie. Nasza decyzja aby zwiedzić wschodnie Sierra Nevada była całkiem dobra.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (115).JPG

Kupując bilety do LA mieliśmy w planie odwiedzić Kings Canyon NP. Przepiękny park narodowy położony pomiędzy dobrze znanym Yosemite i Sequoia NP. Przyćmiony przez te dwa parki, Kings Canyon często jest niedoceniany. I to właśnie dodaje mu uroku. Skoro mieliśmy jechać na narty do Mammoth to stwierdziliśmy, że poszukamy hiku po wschodniej stronie gór. Nie jest to co prawda już Kings Canyon (granica przebiega szczytami) ale to przecież też Sierra czyli piękne górki. I takim oto sposobem wylądowaliśmy w Bishop.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (53).JPG

Od pierwszego wrażenia miasteczko nam się spodobało. Przede wszystkim jest to naprawdę miasteczko, ma hotele, restauracje, sklepiki, wszędzie można dojść na nogach, ma chodniki i parki. Wiem dla ludzi ze Skawiny to żadna nowość, ale uwierzcie nam, jak na Amerykę to jest dużo. Do tego wszystkiego dochodzi podwórko. Podwórko mają niesamowite. W niecałe 30 min można podnieść się 5tys feet (1500 km) i iść w górki jeszcze wyżej.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (63).JPG

My w planie mieliśmy wyjść z Jeziora Sabrina i iść jak najdalej się da. Chcieliśmy na pewno dojść do Jeziora Blue, a potem jeszcze dalej do innych jezior. Tutaj powinnam przestać pisać i wstawić jakieś sto zdjęć bo było tak pięknie, że ciężko to opisać, ale spróbuję.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (56).JPG

Niecały tydzień temu byliśmy w New Hampshire, w jednych z lepszych gór na wschodnim wybrzeżu. Nie umywa się to jednak w żaden sposób do Sierra. Zachodnie wybrzeże ma piękne wysokie góry sięgające ponad 4000 metrów / 14000 ft. Mają świetnie przygotowane szlaki i widoki które z każdym krokiem są coraz piękniejsze. No i co najważniejsze, tu rzadko pada deszcz. Z jednej strony szkoda bo Kalifornia potrzebuje deszczu ale z drugiej masz gwarantowaną pogodę.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (73).JPG

Nasza trasa zaczynała się z wysokości 9000 ft i planowaliśmy wyjść ok. 2000 ft. Przy tej wysokości odczuwa się pomału brak tlenu, ale widoki były tak piękne, że nawet nie zwracaliśmy uwagi na wysokość tylko szliśmy wyżej, dalej i dalej.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (79).JPG

Szlaki na zachodnim wybrzeżu są super przygotowane głównie zig-zagi. Wcześniej jakoś się nie zastanawiałam czemu tak jest i tylko się cieszyłam. Dziś zrozumiałam. W pewnym miejscu koło jeziora zgubiliśmy szlak. Skakanie po skałkach i ciągłe stawianie wysokich kroków dla kogoś kto mieszka na poziomie 0m n.p.m jest nie najlepszym pomysłem na tej wysokości.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (92).JPG

W tym roku w Sierra spadły jedne z rekordowych opadów śniegu. Resorty narciarskie wykorzystują to aby zwiększyć zyski, natomiast dla górołazów oznacza to więcej wody w strumykach na szlaku, śnieg na trasie i inne przeszkody. My sobie z przeszkodami poradziliśmy, ściągnęliśmy buty i pokonaliśmy strumyk. Ale była zimna woda...ale na końcu był kamień na którym można było się szybko wysuszyć. Bo słoneczko grzało, jak na Kalifornię przystało.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (61).JPG

Pierwsze jezioro do którego doszliśmy to Blue Lake (10400 ft / 3169 m). Nie można przejść koło tego jeziora obojętnie. Miejscówka na małą przerwę była idealna. Komary nas tylko trochę przepędziły. Zdziwiliśmy się, że na tej wysokości one jeszcze żyją ale z drugiej strony mają jezioro, ciągły dopływ świeżej krwi w postaci ludzi, no i nie najgorsze widoki.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (88).JPG

Z początku myśleliśmy, że jesteśmy sami ale jak tylko wyszliśmy zza skały to zobaczyliśmy kilka namiotów. Trzeba przyznać, że nie najgorszy widok na dzień dobry mają.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (98).JPG

Po Niebieskim Jeziorze ruszyliśmy dalej w kierunku jeziora Dingleberry. Po drodze minęliśmy parę mniejszych jezior, doszliśmy do śniegu i podziwialiśmy kolejne piękne widoki. Czasem też się gubiliśmy ale szybko znajdowaliśmy trasę. Szlaki tu są bardzo dobrze przygotowane ale czasem duża ilość śniegu przykrywała trasę i łatwo można zgubić szlak.

img-3498_1_orig.jpg

Po około 4.5h od wyjścia na szlak doszliśmy do jeziora Dingleberry. Ale tu pięknie powiedziałam, tupnęłam nogą i powiedziałam ja tu zostaję…. na myśli miałam zostaję na lunch. Darek trochę się wahał i chciał iść dalej ale ludzie powiedzieli nam, że dalej jest 100% pokrycia śniegiem więc przeanalizowaliśmy dystans do następnego jeziora, zmianę wysokości i stwierdziliśmy, że tu jest pięknie i zostajemy.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (107).JPG

To była słuszna decyzja. W górach tych można iść w nieskończoność i zawsze będzie jakieś jeziorko. Ja się zakochałam w Dingleberry i tak tu zostaliśmy.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (117).JPG

Po godzinnej przerwie, zrobieniu tysiąca zdjęć, stwierdziliśmy, że można pomału wracać.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (121).JPG

Droga w dół była łatwa. Zlatywaliśmy po serpentynach na dół. Tylko słońce dawało nam w kość. Smażyło jakbyśmy byli w jakiś niskich górkach. Woda pomału nam się kończyła więc przyspieszyliśmy, żeby jak najszybciej znaleźć się przy aucie w którym była woda i piwo.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (122).JPG

Zlatując w dół nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Chcieliśmy iść dalej a tu lokalny włóczykij mówi "a gdzie junction talk?". Junction to po angielsku skrzyżowanie i jak się dowiedzieliśmy, krótka wymiana zdań na skrzyżowaniu jest mile widziana wśród innych górołazów. Gostek był obeznany i nazwał wszystkie szczyty, które nas otaczały. Nawet jakby się pomylił to byśmy nie zauważyli ale chyba jednak znał je wszystkie.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (124).JPG

Po dotarciu do auta okazało się, że niestety wszystkie płyny oczywiście się zagrzały, ale najlepszy Daruś skoczył do zimnego strumyka i ochłodził napoje. Dawno tak szybko nie wypiłam butelki zimnej wody.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (133).JPG

Coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z naszym Jeepem. Jak widać na powyższym obrazku, nawet położyć w nim się można. Ochłodziliśmy się zimną wodą i piwem i ruszyliśmy w kierunku hotelu. Po drodze tylko Darek chciał pobawić się autkiem po żwirowych drogach więc zjechaliśmy na bok.

img-0353_orig.jpg

Takim sposobem odkryliśmy Południowe i Północne jezioro. Południowe było dużo ciekawsze ale z obu było multum tras dalej w góry. Tutaj ludzie chyba się nie nudzą. My już hike zrobiliśmy więc grzecznie zawróciliśmy….aż się zakurzyło i pojechaliśmy w kierunku hotelu.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (135).JPG

Kolacji daleko nie szukaliśmy i zdecydowaliśmy się na BBQ nie całe 10 min spacerkiem od hotelu. To co nam się jeszcze w Bishop podoba to wybór restauracji i fakt, że wszędzie można dojść na nogach.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (130).JPG

Usnęliśmy dość szybko. Koło jedenastej w nocy z pół snu wyrwał nas dźwięk syren. Rzuciłam okiem na aplikację, która mówi gdzie są trzęsienia ziemi i uspokoiłam się bo to znów było koło Ridgecrest. Tym razem trzęsienie przekroczyło 7 stopni w skali Richtera. Współczuję tym ludziom. My znów nic nie poczuliśmy i grzecznie wróciliśmy do spania. Jutro uciekamy od tych trzęsień ziemi i jedziemy jeszcze bardziej na północ do Mammoth Lakes.

Read More
USA: Southwest Ilona USA: Southwest Ilona

2019.07.04 Inyo National Forest, CA

Happy 4th of July!!!! Tak każdy z nas żegnał się w środę wychodząc z pracy. Większość Amerykanów spędza Święto Niepodległości grillując w ogródkach albo pijąc rose na Manhattanie na tak zwanych roof-top’ach (czyli tarasach widokowych / dachach). Jest też procent amerykanów co wybiera biwakowanie i korzystając z dłuższego weekendu wyjeżdża na pobliskie kempingi. My natomiast stwarzamy sobie nową tradycję… ​

Tradycję ucieczki na zachodnie wybrzeże. Cztery dni to idealna okazja, aby odwiedzić jakiś park narodowy. Zaczęło się od North Cascade National Park, potem prawie doszło do skutku odwiedzenie Crater Lake NP, w zeszłym roku odwiedziliśmy Olympic NP, a w tym postanowiliśmy uderzyć w okolice Kings Canyon NP.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (22).JPG

Jak Darek usłyszał Kings Canyon to od razu w głowie zapaliła mu się kontrolka “nartki”. Niedaleko Kings Canyon NP znajduje się resort narciarski Mammoth Lakes. Miejsce to również mi chodzi po głowie więc nie sprzeciwiałam się tylko kupiłam bilety lotnicze i czwartego lipca świętowaliśmy w Kalifornii.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (1).JPG

Zanim jednak dojechaliśmy bezpiecznie do hotelu to dzień był długi i pełen przygód. Z samolotu mogliśmy podziwiać Grand Canyon. Wylądowaliśmy o czasie (dziękujemy JetBlue). Bagaże też przyleciały razem z nami. To co stało się 5 minut po odebraniu naszych bagażów przerosło nasze oczekiwania. W ciągu minuty rozdzwoniły się oba nasze telefony. Rodzice i znajomi pytali się czy wszystko ok, czy nic nam się nie stało a my próbowaliśmy zrozumieć o co właściwie chodzi i czemu oni się tak martwią.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (6).JPG

Dopiero Pan w wypożyczalni samochodów opowiedział nam, że właśnie było w Kalifornii trzęsienie ziemi, które osiągnęło ponad 6 stopni. Pomimo, że trzęsienie było 130 km od LA to nadal w mieście można było doznać wstrząsów i zobaczyć jak rzeczy na biurku się przesuwają same z siebie. My podczas trzęsienia byliśmy w autobusie więc nic nie poczuliśmy. No bo kto jest w stanie rozróżnić trzęsienie ziemi od zwykłych wybojów. Zwłaszcza po Nowojorskich drogach to myśleliśmy, że to standard. Jak potem czytaliśmy to trzęsienie było największe od 20 lat.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (14).JPG

Po przedyskutowaniu całej sytuacji, dostaliśmy kluczyki do Jeepa Wranglera, Sahara edition. Trzeba przyznać, że samochód robi wrażenie. Taki trochę szpanerski ale co tam. Jak planujemy pokonać ponad tysiąc kilometrów to samochód trzeba mieć fajny. Jeep ma wiele wersji. Sahara, którą myśmy dostali jest lepsza niż podstawowe wersje Wranglera. Jest bowiem bardziej przystosowana na off-road. Ma wzmocnione zawieszenie i przerobiony układ napędowy. Jest jeszcze lepsza wersja, nazywa się Rubicon. On już jest typowo przystosowany na bezdroża natomiast na autostradach jest super głośny i mało ekonomiczny.

img-0598_orig.jpg

W LA byliśmy już dwa razy. Raz się włóczyliśmy po turystycznych miejscach jak aleja gwiazd, Hollywood Hills czy Beverly Hills. Za drugim razem odwiedziliśmy Santa Monica. Tym razem chciałam odwiedzić coś bardziej lokalnego. Padło na Venice. Dzielnica słynie oczywiście z plaży i mola, deptaków i restauracji ale też z graffiti. Niestety zapomnieliśmy o korkach w LA. W LA każdy ma samochód i jest to najczęstszy środek transportu. Słynne pięcio-siedmio pasmowe autostrady i całe zakorkowane to codzienność. Nigdy nie rozumiałam dlaczego nie zbudują tam jakiś pociągów, żeby to rozładować. W każdym razie dziś jest dzień wolny więc korki nie są w kierunku centrum ale właśnie w kierunku plaż. Dlatego Venice zwiedziliśmy tylko z okien samochodu i skończyliśmy na słynnym In-n-out.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (5).jpg

Zwiedzało się bardzo fajnie bo Darek rozebrał dach samochodu i można się było poczuć jak w słonecznej Kalifornii. Takie kabriolety to ja lubię. Z tym naszym autkiem to jest ogólnie śmiesznie. Możesz wszystko rozebrać, jak dach, przednią szybę, okna….i skończyć tylko ze szkieletem gdzie wszystko jest otwarte. Albo można w drugą stronę. Tak wszystko pozamykać, że się piasek nie dostanie. Bardzo ciekawa zabawka.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (7).JPG

W In-n-Out znów pobawiliśmy się „klockami” i zbudowaliśmy dach. Lunch w In-n-Out jest po części tradycją jak się jest na zachodnim wybrzeżu. Jest to fast food i sprzedają tylko hamburgery i frytki. Natomiast można sobie zamówić „animal style” i od razu przybywa kalorii. Hamburgery te można dostać tylko w Kalifornii i Las Vegas tak więc skoro w tych miejscach jesteśmy raz na dwa-trzy lata to zawsze to jakaś odmiana dla nas. Jakbyśmy tu mieszkali to pewnie nie byłaby to dla nas żadna atrakcja.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (23).JPG

Najedzeni, z pełnym bakiem benzyny i cool samochodem ruszyliśmy na północ. Ruszyliśmy w kierunku trzęsienia ziemi. To słynne trzęsienie ziemi było w miasteczku Ridgecrest. Jadąc do Bishop byliśmy od tego miejsca jakieś 20-30 km. Trzęsienia ziemi w Kalifornii są na porządku dziennym. Nikt tu na nie nie reaguje, za bardzo. Trzęsienia około 3 stopni to nic, 6 to można wysłać SMS do kolegi, dopiero powyżej 8-9 stopni sprawy się komplikują. Na szczęście tak silnych trzęsień dawno nie było w tych rejonach.

img-0197_1_orig.jpg

W drodze do Bishop zatrzymaliśmy się w Whitney Portal. Jest to miejsce z którego rozpoczyna się hike na najwyższą górę w Stanach, poza Alaską. Mt. Whitney ma 14,505 ft / 4421 m. Hike nie jest trudny technicznie ale wymaga aklimatyzacji. Najlepiej robić go w trzy dni. Darek już zbiera ekipę. Ktoś chętny?

img-0209_orig.jpg

My na Whitney oczywiście dziś nie planowaliśmy wyjść ale samo bycie tam, rozmawianie z ludźmi, którzy to ukończyli było ciekawe. Wyszliśmy szlakiem około 15 minut, usiedliśmy na skałce i podziwialiśmy zachód słońca i pobliskie wodospady. A Darek planował, kto by z nim tu wrócił za rok może dwa i zdobył tą górkę.

Album_2019.07_Sierra Nevada  (40).JPG

Słoneczko się pomału chowało więc wskoczyliśmy w Jeep’ka i ruszyliśmy do miasteczko Bishop. Dwie noce tu spędzimy…. a potem znów w drogę….

Album_2019.07_Sierra Nevada  (44).JPG
Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2019.06.30-07.01 Białe Góry, NH (dzień 2-3)

Jefferson (1,741m.) jest to trzeci co do wysokości szczyt Białych Gór w stanie New Hampshire. Znajduje się w najwyższym paśmie Białych Gór, w Presidential Range.
​Ta góra jest nam już dobrze znana. Wcześniej, dwa razy próbowaliśmy ją zdobyć. Pierwszy raz, późny start i deszcz uniemożliwił nam stanięcie na szczycie. Drugi raz wyszliśmy, ale był taki wiatr i chmury, że nic nie było widać. Na szczycie może byliśmy parę sekund, bo inaczej by nas zwiało.

Album_2019.06_New Hempshire (50).JPG

Dzisiaj też nie mieliśmy najlepszej pogody. Wprawdzie nie było wiatru i czasami słońce przebijało się przez chmury, ale szczyty były w chmurach a także mogły występować burze. No nic, zobaczymy co nam dzisiaj Jefferson przyniesie. Po dobrym śniadaniu opuściliśmy kemping i około 8 rano byliśmy już na parkingu na początku szlaku.

img-3334_orig.jpg

Na Jeffersona prowadzi wiele szlaków. Dwoma różnymi już szliśmy, na dzisiaj wybraliśmy jeszcze inny, Castle Trail. Jest to jeden z najmniej uczęszczanych szlaków na ten szczyt. Polecany jest bardzo przez górołazów, więc go wybraliśmy.

img-3335_orig.jpg

Widać, że szlak jest mało uczęszczany, bo na parkingu były tylko dwa samochody. Natomiast nie zawiedli nas nasi lokalni „przyjaciele” krwiopijcy i chmarami nas odwiedzali. Do tego stopnia, że nawet ciężko było buty ubrać, bo cały czas komary przypominały o swoim istnieniu.

Album_2019.06_New Hempshire (47).JPG

Dopiero jak ruszyliśmy to nas zostawiły w spokoju, bo nie chciało im się za nami latać.
Do przejścia mamy 16km i musimy się wspiąć około 1400 metrów. Początek szlaku idzie łatwą, prawie płaską ścieżką, przez polany, lasy i strumyki.

Album_2019.06_New Hempshire (45).JPG

Gdzieś po dwóch kilometrach szlak się rozgałęzia i górołaz ma dwie opcje. Na prawo granią, albo na lewo doliną. Skręciliśmy w prawo i się zaczęło. Szlak przestał nas rozpieszczać i systematycznie, bez odpoczynków zaczął się wspinać do góry.

Album_2019.06_New Hempshire (52).JPG

Niestety pogoda się nie poprawiała, a wręcz przeciwnie, zaczęliśmy słyszeć w oddali grzmoty. Jak na razie szliśmy lasem i wokół nas były wysokie góry, więc byliśmy bezpieczni. Czasami nawet słońce wychodziło, czyli burza może przejdzie bokiem.

Album_2019.06_New Hempshire (38).JPG

​Gdzieś na wysokości 1200 metrów doszliśmy do szlaku „The Link” Jest to trasa która łączy dużo szlaków i idzie jeszcze lasem. Podczas złej pogody można się nim dalej przemieszczać i nie jest się narażonym na burze, albo silne wiatry.

Album_2019.06_New Hempshire (53).JPG

Do granicy lasu mieliśmy jakieś 100 metrów w pionie. Stromo po skałach, trzymając się korzeni osiągnęliśmy wysokość 1300 metrów. Niestety naszym oczom nie ukazały się piękne szczyty gór tylko chmury.

img-3350_orig.jpg

Usiedliśmy na skałach i zastanawialiśmy się co dalej robić. Jak na razie wiatru nie było, ale czarna, burzowa chmura wisiała w powietrzu. Było słychać wyładowania atmosferyczne, ale były one w oddali i za bardzo nam nie zagrażały. Dopiero po kilkunastu minutach głośność i intensywność wyładowań się wzmogła. Byliśmy na grani i otwartej przestrzeni, więc nie było to za bardzo bezpieczne miejsce. Zeszliśmy trochę w dół. Chcieliśmy chwilę posiedzieć i podjąć decyzję co dalej robić. Myślę, że burza za nas podjęła tą decyzje. Zaczęło ostro walić piorunami i to bardzo blisko nas. Do tego stopnia, że aż się ziemia wokół nas trzęsła. Nie było na co czekać, musieliśmy szybko zejść w dół.

Album_2019.06_New Hempshire (57).JPG

​Dobrze, że jak narazie nie padał deszcz, bo pierwszy odcinek nie należał do łatwych. Skały były mokre, ale nie za bardzo śliskie.
To co się za chwilę stało zapadnie nam w pamięci na długie lata. Zaczął padać intensywny deszcz. Lało tak ostro, że w przeciągu paru minut szlakiem płynął strumyk. Znacznie to spowolniło schodzenie w dół.

Album_2019.06_New Hempshire (59).JPG

Niestety to nie był koniec atrakcji. Deszcz zamienił się w grad. Jak do tej pory nigdy nie szedłem w takich warunkach. Niezliczona ilość bryłek lodu ładowała w nas z wielką prędkością. Nie dało się robić żadnych zdjęć, ani filmów nakręcać. Strumienie wody i lodu płynęły z nieba prosto na nas.
Mimo, że mieliśmy ubrania przeciw deszczowe to nic to nie dawało. Każdy z nas był przemoczony do suchej nitki.

img-3357_orig.jpg

Gdzieś po pół godziny grad ustał i w końcu można było odetchnąć. Wprawdzie do samochodu mieliśmy gdzieś z godzinę marszu i byliśmy na maksa przemoczeni, ale teren stawał się łatwiejszy i płaszczy.

Album_2019.06_New Hempshire (60).JPG

Doszliśmy do strumyka. Pamiętam jak szliśmy do góry to woda była po kostki i można było bardzo łatwo po kamieniach przejść. Teraz to nie był strumyczek, to już bardzie przypominało górską rzekę. Zaczęliśmy szukać gdzie tu najłatwiej i najbezpieczniej ją przejść. Niestety wszędzie była duża woda i chodzenie brzegiem rzeki przestawało mieć sens.

Mieliśmy tak przemoczone buty, że w sumie nie było znaczenia czy wpadniemy do wody czy nie. Przeszliśmy prosto przez wodę, która sięgała prawie do kolan. Oczywiście woda wlała się do butów, ale to już nie miało znaczenia.

Wróciliśmy na parking i zastaliśmy kolejną niespodziankę. Pół samochodu było w wodzie. Musiałem trochę pokombinować żeby się przebrać na deszczu (bo oczywiście znowu padało) i już suchym dojść do siedzenia kierowcy. Udało się i wróciliśmy na kemping.

img-3372_orig.jpg

Tutaj zrobiliśmy wielką suszarnię. Mimo, że czasami przechodziły przelotne deszcze to nam to za bardzo nie przeszkadzało. Mieliśmy wiele sznurków i wszystko rozwiesiliśmy.

​Rozpaliliśmy wielkie ognisko i w końcu można było się ogrzać i podsuszyć. Dosyć długo nam zeszło „suszenie” wszystkiego, ale tak się nam dobrze siedziało wokół ogniska, że nikomu się nie spieszyło do namiotu spać. Ma szczęście mamy dobre namioty i przetrwały wszystkie burze i grady. Już było dobrze po północy jak weszliśmy w suche i ciepłe śpiwory. Trzeba było się pozapinać, bo temperatura w nocy spadła poniżej 10C.

Album_2019.06_New Hempshire (73).JPG

Rano w końcu długo pospaliśmy i jak wyszliśmy z namiotów to dzień przywitał nas pięknym słońcem i lekkim wiaterkiem. Idealna pogoda na dokończenie suszenia i spakowanie wszystkiego.

Wszystko robiliśmy na spowolnionych obrotach i wyjechaliśmy z kempingu dopiero koło południa.
Oczywiście Marcin dalej chciał zobaczyć Białe Góry, więc postanowiliśmy wyjechać na szczyt Mt. Washington (1,916m.).

Album_2019.06_New Hempshire (91).JPG

Oczywiście wyjazd na górę jest płatny i cena za 3 osoby i samochód wyszła $49!!! „Lekka” przesada! Myślę, że był to ostatni raz jak wyjeżdżałem na tą górę. Na zachodzie Stanów masz wiele przełęczy i szczytów gdzie drogi wychodzą znacznie wyżej i są za darmo, albo płacisz, ale o wiele mniej.

Album_2019.06_New Hempshire (95).JPG

Droga jest w większości asfaltowa i jej długość wynosi 12km. Ma wiele punktów na których można się zatrzymać, podziwiać widoki i porobić zdjęcia. Na dole prowadzi lasem, więc niewiele widać. Dopiero gdzieś na wysokości 1300 metrów las zanika i zaczyna być coś widać.

img-3395_orig.jpg

Niestety jak wyjechaliśmy trochę wyżej to znowu zaczęły się chmury które, już towarzyszyły nam aż na sam szczyt.
Na górze z reguły występują silne wiatry i dzisiaj nie było wyjątku, wiało na maksa. Na górze Washington zarejestrowano najsilniejszy wiatr jaki kiedykolwiek występował na Ziemi i jest to 375 km/h.

Album_2019.06_New Hempshire (96).JPG

Na górze jest restauracja, bar, sklepy z pamiątkami i tłumy ludzi. Troszkę pochodziliśmy po szczycie, Marcin próbował porobić parę zdjęć i zjechaliśmy jakiś kilometr niżej. Tutaj już nie było chmur i znacznie mniej wiało. Wybraliśmy się na godzinny spacer po słynnym szlaku Alpine Garden.

img-3399_1_orig.jpg

​Zmęczeni po wczorajszym ciekawym hiku za bardzo nie chciało nam się daleko chodzić. Przeszliśmy się kawałek, usiedli na kamieniu, pooglądali górki i wrócili do samochodu. Było już dobrze po południu, a przed nami jeszcze daleka droga do NY.

img-3406_orig.jpg

Zaczął się lipiec więc trzeba będzie się jakoś ochładzać. Za 3 dni wyjazd na narty i zimowe hiki. Miejmy nadzieję, że pogoda w lipcu się nie popsuje i będzie wystarczająco śniegu na oba sporty

Read More
USA: New England Darek USA: New England Darek

2019.06.29 Boston, MA & Białe Góry, NH (dzień 1)

Nadrabiamy zaległości z kempingami. Dwa tygodnie temu byliśmy w Catskills, teraz jedziemy znacznie dalej, w Białe Góry, NH.

img-6929_4_orig.jpg

Ściągnęliśmy posiłki z Londynu i w trójkę pokonujemy 500 km autostradami, żeby dostać się w północne rejony stanu New Hampshire. Marcin, kolega mieszkający na obrzeżach Londynu powiedział, że w Stanach są duże odległości. 500 km w Anglii może go zaprowadzić już do Szkocji.
W NY już jest lato. Temperatury zaczynają przekraczać 30C w cieniu. Tam, na kempingu Moose Brook Campground w nocy temperatura spada do 10C. Przyjemnie będzie tak usiąść w ciepłej bluzie i ogrzać się wokół ogniska.

Album_2019.06_New Hempshire (66).JPG

Mając turystę w samochodzie nie da się tak prosto jechać w góry. Obowiązkowo musieliśmy zahaczyć o Boston, który jest mniej więcej w połowie drogi. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy zadbać o kierowcę (czyli mnie) i wstąpić do mojej ulubionej francuskiej piekarni.

Album_2019.06_New Hempshire (1).jpg

Po takim śniadaniu mogę prowadzić non-stop nawet poza koło polarne. A z ciekawostek mogę dodać, że już dokończyli słynny Dempsyer Highway. Kiedyś jechałem tą drogą i dojechałem „tylko” do Inuvik. Teraz droga jest zrobiona do samego końca czyli do Tuktoyaktuk, położonego nad Oceanem Arktycznym. Jest to już spory kawałek poza koło podbiegunowe. Oczywiście już planujemy zamoczyć palec w zimnych wodach arktycznych. Ktoś jeszcze się wybiera?

20190629-174126_orig.jpg

Około 10:30 dojechaliśmy do Bostonu, zaparkowaliśmy Subaru na parkingu w centrum i ruszyliśmy zwiedzać miasto.
Pierwszym punktem wycieczki był oczywiście bar. Nie był to byle jaki bar, tylko Cheers.

Album_2019.06_New Hempshire (4).JPG

Jest to słynny bar, który swoją sławę zyskał po słynnym serialu o tej samej nazwie. Nie wiem czy to Boston, czy lato, czy to sobota, czy słynny bar, ale byliśmy tam parę minut przed otwarciem, a już była spora kolejka na zewnątrz.

Album_2019.06_New Hempshire (8).JPG

W środku bar się jednak różnił od tego z serialu. Był, o wiele mniejszy, miał inny wystrój, ale tak samo miał dobre i zimne piwko. Ochłodziliśmy się paroma i ruszyliśmy zwiedzać zabytkową część Bostonu

Album_2019.06_New Hempshire (8).JPG

Boston wpadł na świetny pomysł i zrobił Freedom Trail . Jest to szlak ułożony z kamieni na chodniku, który prowadzi wokół najważniejszych zabytków miasta.

Album_2019.06_New Hempshire (14).JPG

Koło każdej jest tablica informująca w paru zdaniach co to jest i co tu kiedyś się odbywało. Bardzo dobry pomysł, nie trzeba się za wiele przygotowywać czy kupować przewodników. Wystarczy trafić na początek szlaku i podążać jego śladami.

Album_2019.06_New Hempshire (17).JPG

Nasza podróż szlakiem historii Bostonu trwała około dwie godziny. Niestety zwiedzanie miast w lato nie należy do najlepszych pomysłów. Upał, wilgotność i ilość ludzi zaczęły nas pomału drażnić. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do części portowej na ponoć pysznego Homara.

Album_2019.06_New Hempshire (25).JPG

Niestety nie udało się go zjeść. Była sobota popołudniu i nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Nawet nie udało nam się nigdzie zaparkować, tyle ludzi było w tej części miasta. Nawet nie próbowaliśmy iść do restauracji, bo pewnie kolejka była na wiele godzin, a oczywiście nie można było zrobić wcześniej rezerwacji. Co prawda znaleźliśmy parking, ale chcieli $40 za godzinę. Powariowali......
Przekonaliśmy kolegę z Londynu, że najlepsze Homary i tak nie są w Bostonie tylko w stanie Maine i jak przyjedzie następnym razem to tam się wybierzemy.

Album_2019.06_New Hempshire (27).JPG

Z Bostonu do naszego kempingu mieliśmy jakieś 3 godziny. Droga minęła bez większych przygód i przy dobrej pogodzie można było podziwiać piękne Białe Góry. Niestety jak to w górach, pogoda zmienia się co chwilę. O 19 zajechaliśmy na nasz kemping, który przywitał nas deszczykiem. Park Ranger powiedział, żebyśmy przeczekali deszcz i nie rozbijali namiotów. Tak też zrobiliśmy i po kilkunastu minutach przestało padać.

img-3323_orig.jpg

Niestety o czym Ranger zapomniał nam powiedzieć, to o zbliżającej się burzy. Wielka, czarna chmura przyszła nagle i nas zaatakowała. Udało nam się rozbić plandekę chroniącą nas przed deszczem. Rozbijałem namiot i już prawie był gotowy. Brakowało tylko śledzi po które poszedłem do auta. W tym momencie zerwał się tak silny wiatr, że musiałem gonić namiot. Dobrze, że zatrzymał się na ławce. Na szczęście nie było jeszcze deszczu. On przyszedł za parę minut jak już większość rzeczy była rozłożona i zabezpieczona.

Album_2019.06_New Hempshire (29).JPG

Bezpieczni, schowani pod plandeką mogliśmy zabrać się za posiłek. Na kolację zrobiliśmy sobie polędwicę wieprzową z komarami. Tak, zgadza się, mięsko z dodatkowym mięskiem. Po burzy było tyle komarów, że nie pamiętam czy kiedykolwiek mieliśmy taką ilość tego paskudztwa na kempingach. Chyba tylko jak byłem na Alasce, ale tam mieliśmy siatki ochronne na twarz. Chcieliśmy łono natury to mamy.

Album_2019.06_New Hempshire (72).JPG

Po kolacji burza przeszła i nawet udało nam się zapalić ognisko (patyki mieliśmy wcześniej zakupione, więc były suche). Komary już się napiły więc nawet dały nam spokój i można było spokojnie usiąść koło ogniska. Nie za długo, bo czasami przelotne deszcze wyganiały nas pod plandekę, ale ognisko cały czas było podtrzymywane. Za długo też nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas ciężki dzień. Chcemy się wspiąć na pobliski szczyt, Jefferson.

Album_2019.06_New Hempshire (73).JPG
Read More
USA - Nowy Jork Darek USA - Nowy Jork Darek

2019.06.22-23 Catskills, NY

Jest już połowa czerwca, a my dopiero jedziemy na nasz pierwszy kemping w tym sezonie. Wiem, „przespaliśmy” wiosnę. W sumie to aż tak się nie obijaliśmy. Zima w tym roku była wyjątkowo dobra, więc początek wiosny spędziliśmy na nartach i zimowych hikach. W maju mieliśmy trochę pracy, potem 10 dni w Portugalii i już mamy połowa czerwca.

img-3229_orig.jpg

Jedziemy tylko na jedną noc w związku tym nie chciało nam się nigdzie daleko jechać. Wyruszyliśmy do Catskills oddalone na północ o 150km od NY. Robiąc rezerwacje na kemping dwa tygodnie temu zdziwiłem się, że większość pól namiotowych jest już zarezerwowana. Po długiej zimie ludzie na maksa nie mogą doczekać się lata i już w czerwcu uciekają z miast.

img-3194_orig.jpg

My też uciekliśmy w miarę szybko i już przed 7 rano nasze Subaru pędziło na północ pustą autostradą. Wyjechaliśmy wcześniej bo chcieliśmy wyjść na hike jeszcze jak jest w miarę chłodno w dolinach. Później może być dość ciepło, natomiast wyżej w górach zawsze jest chłodniej i większy wiatr.

img-3208_orig.jpg

Wychodzimy na Hunter, drugą co do wysokości góra w Catskills. Byliśmy już na niej dwa razy, ale zawsze innym szlakiem. Teraz też wyszukałem nowy szlak. Rozpoczyna się z drogi Spruceton, wychodzi na szczyt i schodzi innym zboczem, tworząc dosyć spore kółeczko. Do tego, jak siły i czas dopiszą to mamy jeszcze w planie zejść ze szlaku i zdobyć inną górkę, Southwest Hunter. Tam nie ma szlaku, ale jest w miarę wydeptana ścieżka przez ludzi i zwierzęta.

img-3209_orig.jpg

Tak jak planowaliśmy to zrobiliśmy i o 9 ruszyliśmy pod górę. Parking był w miarę pełny, ale nie spotkaliśmy dużo ludzi na szlaku. Musieli iść na inne szczyty.

20190615-102451_orig.jpg

Nawet nie wiedzieliśmy, że wyjście na Hunter z tej strony jest takie łatwe. Dalej trzeba się wspiąć 700 metrów, ale idzie się cały czas leśną drogą. Oczywiście droga jest zamknięta dla ruchu kołowego (pewnie tylko leśniczy w odpowiednim terenowym samochodem może tędy jechać), ale jest szeroka i nie za stroma.

img-3222_orig.jpg

Do tego poranna, niska temperatura, ładna pogoda i można iść non stop. Z ciekawostek można dodać, że ten szlak (droga) jest też przystosowana dla koni. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego, ale ślady nam mówiły, że ludzie tutaj się wybierają na przejażdżkę.

img-3220_orig.jpg

​Na dole i na górze są podesty do wsiadania, albo wysiadania z konia. Po drodze można spotkać specjalne uchwyty do ich wiązania, a także miejsca gdzie konie mogą napić się wody.

20190615-115922-0_orig.jpg

Myśmy nie mieli koni, a i tak w 1.5h wygalopowaliśmy na szczyt Hunter. Mimo, że jest połowa czerwca, to był tu zimny wiatr i bluzy były wymagane.
Na szczycie jest mała chatka, która niestety nie przypomina europejskich schronisk. Nie można nic zjeść, a tym bardzie napić się zimnego piwka. Wiedząc o tym wynieśliśmy nasz prowiant w plecakach, znaleźliśmy wolny stoli i zrobiliśmy sobie ucztę z piwkiem i prosciuttem.

img-3225_orig.jpg

W Catskills jak i w wielu innych górach w Stanach dawniej na szczytach budowano wieże obserwacyjne. Kiedyś służyły one jako punkty obserwacyjne ewentualnych pożarów lasów w górach. W dzisiejszych czasach, w dobie nowoczesnej technologii bardziej służą jako atrakcja turystyczna niż obserwator pożarów. Na wieżę można wyjść i poobserwować góry z ponad lasów, co znacznie polepsza widoki.

img-3230_orig.jpg

Po około godzinnej przerwie na szczycie, ruszyliśmy w dół inną trasą. Teraz szlak szedł znacznie węższą, mniejszą ścieżką niż ta co wychodziliśmy do góry. Bardziej przypominał górski szlak niż drogę dla koni.

img-3234_orig.jpg

Gdzieś w pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia. Przechodzi tędy jeden z najbardziej popularnych i trudnych szlaków w Catskills, mowa o Devil’s Path (ścieżka diabła). Jest to szlak o długości 39km i przechodzi przez wiele szczytów. Większość ludzi, którzy chcą zrobić cała trasę potrzebuje dwa dni i śpi gdzieś pod namiotami w lasach. Zdarzają się też twardziele, którzy robią to w jeden długi dzień.

img-3233_orig.jpg

Wschodnią część szlaku dobrze już znamy, natomiast w zachodniej nigdy jeszcze nie byliśmy. Dobrze się składa, bo akurat tam gdzieś mamy samochód.
Ruszyliśmy w dół na zachód szlakiem diabła. Długo nią nie szliśmy, bo sobie przypomniałem, że tu gdzieś jest ścieżka na szczyt Southwest Hunter.

img-3236_orig.jpg

Udało nam się znaleźć kopczyk z kamieni, który oznajmiał, że tutaj zaczyna się ta ścieżka. Mieliśmy dobry czas, więc nawet Ilonka za bardzo nie marudziła, że zapuszczamy się w las do niedźwiadków. Ustawiłem GPS, że w razie jak się pogubimy to łatwiej będzie tu wrócić. W sumie nie idziemy szlakiem, więc o pobłądzenie nie trudno. Ilonka upewniła się, że ma gaz na niedźwiedzie i ruszyliśmy w głąb.

img-3238_orig.jpg

Na początku ścieżka trawersował zbocze góry Soutwest Hunter. Była dobrze wydeptana, więc o zabłądzeniu nie było mowy. Gdzieś po 1km ostro skręciła w lewo i zaczęła prosto do góry wspinać się na szczyt. Tu już było stromiej i znacznie mnie wydeptane, ale dalej w miarę łatwe do znalezienia.

20190615-131434_orig.jpg

Prosto, albo zygzakami wyszliśmy na szczyt. Niestety widoków nie było żadnych, wszystko zalesione na maksa. Za długo nie można było odpoczywać, bo ilość komarów i małych muszek była ogromna. Ilonka zamiast spray na niedźwiadki powinna wziąć na komary. W sumie byliśmy na odludziu, na całej trasie spotkaliśmy tylko jedną grupę ludzi. „Niestety” zero misiów.

img-3239_orig.jpg

​Szybko, bez pomocy GPSa zeszliśmy na dół i wróciliśmy na szlak, którym zeszliśmy w dół. Szlak był łatwy, czasami tylko wymagał użycia rąk do schodzenia. Jego wschodnia część jest znacznie trudniejsza, od zachodniej gdzie pamiętam często ręce były wymagane.

img-3242_orig.jpg

Po drodze zrobiliśmy sobie mały odpoczynek nad rzeczką i wróciliśmy do samochodu. Na camping, który znajduje się w zachodnim Catskills mieliśmy jakieś 1.5h samochodem.

20190615-153027_orig.jpg

Droga wiodła przez sam środek rejonu i nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Mimo, że nigdzie nie mieliśmy serwisu na telefon, czyli dalej są to mało zagospodarowane rejony, to jednak inwestorzy widzą w Catskills potencjał. Często przejeżdżaliśmy koło jakiś nowo-wybudowanych pensjonatów, dworków, centrum rekreacji, stadniny koni.... Dobrze, niech się rejon rozwija i wyciąga ludzi z pobliskiego, zatłoczonego Nowego Jorku.

img-3247_orig.jpg

Kemping mamy nad jeziorem Mongaup, nad którym byliśmy już parę razy. Mimo, że był to nasz pierwszy kemping w tym sezonie to i tak szybko i sprawnie wszystko rozłożyliśmy.

img-3251_orig.jpg

Dobrze, bo gdzieś od 22 zaczął padać deszcz, który towarzyszył nam aż do niedzieli jak się składaliśmy. Nie przeszkadzało nam to w niczym i na kolację zrobiliśmy sobie pyszną cielęcinkę z kością, która świetnie pasowała do wina Gamay z Beaujolais.

img-3252_orig.jpg

Deszcz ostro padał, ale oczywiście ognisko musiało być. Utrzymywaliśmy je spore, więc żaden deszcz mu nie przeszkadzał.

img-3278_orig.jpg
Read More
Portugalia Darek Portugalia Darek

2019.05.26 Azory, Portugalia (dzień 9)

Wczoraj zwiedzaliśmy samochodem wschodnią część wyspy Sao Miguel, więc dzisiaj przyszedł czas na jej zachodnie ziemie.

Album_2019.05_Portugalia (520) (1).JPG

To, że wschodnie Azory przypominają nam Polskę sprzed wielu lat to już wiecie ze wczorajszego dnia. Oczywiście piszę, to w pozytywnym słowa tego znaczeniu. Cisza, spokój, nikomu nigdzie się nie spieszy, brak dużych miast. Parę małych miasteczek, gdzie każdy każdego zna i ma czas się zatrzymać i zamienić parę zdań.

Zachodnia część wyspy ze względu na jej atrakcje turystyczne jest bardziej turystyczna i więcej widać zabłąkanych pieszych z aparatami w rękach koło drogi niż pasących się krów, które występują na każdym kroku na wschodzie.

Album_2019.05_Portugalia (522).JPG

Poza paroma miejscami na dzisiaj nie mieliśmy żadnego napiętego planu. Wsiąść w samochód, pojeździć po ich krętych dróżkach i zaglądnąć tu i tam. Na początek chcieliśmy zobaczyć najbardziej odwiedzany rejon na wyspie czyli Sete Cidades Caldera.

Album_2019.05_Portugalia (529).JPG

Jest to miejsce gdzie przez ostatnie 40,000 lat następowało wiele wulkanicznych erupcji. Ostatnia była zaledwie 600 lat temu. W związku z tym powstał wielki wulkaniczny krater, gdzie teraz na jego dnie znajdują się dwa wielkie jeziora.

Album_2019.05_Portugalia (545)_.JPG

Ze względu na ciekawe reakcje zachodzące na dnie jezior woda w nich ma różne kolory. W jednym jest zielona a w drugim niebieska. Miejsce jest na maksa przygotowane turystycznie, posiada wiele dróg, punktów widokowych i szlaków turystycznych.

Album_2019.05_Portugalia (528).JPG

Niestety Azory nie mają dobrej pogody. Ponad 200 dni w roku są tu chmury, mgła lub pada deszcz. Dzisiaj oczywiście mieliśmy ich tradycyjną pogodę, więc widoków nie było. Na dodatek była taka ogromna wilgoć w powietrzu, że po 20-to minutowym spacerze wróciliśmy do samochodu się ochłodzić.

Album_2019.05_Portugalia (543).JPG

Postanowiliśmy samochodem zwiedzać dalszą część rejonu. Zjechaliśmy w dół do miasteczka Sete Cidades w celu wstąpienia do lokalnego baru na ochłodę. Chcieliśmy usiąść gdzieś nad brzegiem jeziora, wypić chłodne piwko i podziwiać widoki. Niestety tego typu „atrakcje” nie dotarły jeszcze do tej części wyspy. Wprawdzie znaleźliśmy jedno miejsce, które być może serwuje piwo, ale wyglądało bardziej jak McDonald z placem zabaw niż bar, więc nawet nie chciało nam się wysiadać z samochodu.

Wzięliśmy mapę (czytaj: google maps) i znaleźliśmy drogę na obrzeże kanionu z ponoć ładnym punktem widokowym. Wyjechaliśmy wysoko, na 540 m i dotarliśmy do punktu widokowego Mira Douro. Mieliśmy szczęście do pogody, bo właśnie w tym momencie wiatr przegonił chmury i mogliśmy podziwiać cały wulkaniczny krater z jeziorami w dole.

Album_2019.05_Portugalia (544).JPG

Co nas bardziej zaciekawiło to betonowy moloch który stoi na szczycie. 5-6 piętrowy budynek bez okien, drzwi, futryn, sam beton! Niestety tak byliśmy nim zainteresowani, że nie udało nam się żadnego zdjęcia mu zrobić. Później dopiero poczytaliśmy o tym budynku troszkę więcej. Był to hotel Monte Palace, który był wybudowany na początku lat osiemdziesiątych. W tych czasach był on jednym z najlepszych hoteli w całej Portugalii. Przepych, bogactwo, pięcio-gwiazdkowe restauracje, bary, baseny. Niestety ze względu na klimat na Azorach (ciągłe chmury i deszcze) w krótkim okresie został zamknięty. Przez kolejne 10 lat mieszkał tam strażnik z psem, który pilnował tej posesji na odludziu. Niestety pieniądze na strażnika się skończyły, więc hotel został sam, bez ochrony. Długo nie trzeba było czekać, aż lokalni wtargnęli na posesje i rozgrabili wszystko. Ukradli wszystko, co można było ukraść. Począwszy od wyposażeń pokoi, kuchni poprzez dywany, okna, drzwi, futryny a skończywszy na wielkich lodówkach i windach.
Stoi taki pusty, wielki budynek i tylko odstrasza ludzi i rozkręca wyobraźnie amatorów horrorów. Ciekawe czy coś tam już nakręcili. Ostatnio ponoć już znalazł się kupiec, który chce przywrócić hotelowi dawny wizerunek. Chce go odremontować i otworzyć na nowo. Teraz Azory są bardziej popularne niż kilkadziesiąt lat temu, więc pomysł może się udać. Inwestor oczywiście jest z Chin.

Pochodziliśmy tam jeszcze chwilę, wróciliśmy do samochodu i ruszyli przed siebie. Wyjechaliśmy z turystycznej części to natychmiast ubyło samochodów i ludzi. Zaczęły się pojawiać pastwiska i małe, ciche miasteczka. Pojeździliśmy wokół nic ciekawego nie znajdując, więc Ilonka wzięła się do roboty i znalazła fajną skalistą plaże.

Album_2019.05_Portugalia (542).JPG

Była niedziele, miejsce bardzo lokalne, więc było nawet trochę ludzi. Większość to okoliczni mieszkańcy, którzy grillowali i odpoczywali na świeżym powietrzu.

Album_2019.05_Portugalia (549).JPG

Niestety do wybrzeża trzeba było spory kawałek iść. Jakiś czas temu ziemia się usunęła i zniszczyła drogę, została tylko ścieżka. Nie był to jakiś duży odcinek, natomiast był stromy. Powrót był o wiele gorszy, bo stromo pod górę i w słońcu, ale dla tych widoków warto było się przejść.

Wzburzony ocean, który walczy z wąską cieśniną. Staliśmy tak dobrą chwilę, popijaliśmy piwko i obserwowali to ciekawe zjawisko. Co chwilę przychodziła duża fala i potężną energią rozbijała się o czarne, wulkaniczne fale

Szkoda, że człowiek nie potrafi jeszcze dobrze wykorzystywać energii z morskich fal. Ilość energii jakie te fale ze sobą niosą pewnie by wystarczyła na zaspokojenie wielu potrzeb.

Do naszego hotelu w stolicy Azorów, Ponta Delgada mieliśmy jakieś pół godziny samochodem. Droga minęła szybko, co niestety nie można było powiedzieć o parkingu. Mimo, że hotel ma swój parking to i tak z miejscem była masakra. Ludzie parkowali wszędzie. Na chodnikach, trawie, skrzyżowaniach, placach, przejściach dla pieszych...... gdziekolwiek tylko był skrawek wolnego miejsca, żadne zakazy nie obowiązywały. Ciężko było przejść ich wąskimi uliczkami, nie mówiąc już o przejechaniu samochodem.

Album_2019.05_Portugalia (568)_.JPG

Udało nawet nam się zaparkować pod hotelem, akurat ktoś wyjeżdżał. Głodni na maksa zaczęliśmy szukać restauracji na kolacje. Dzisiaj jest wielkie święto na Azorach festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles), więc zanim gdzieś pójdziemy musimy się upewnić, że knajpa jest czynna i ma dla nas wolny stolik. Hotel ma restauracje, ale jak już zapewne wiecie, my staramy się nie jadać kolacji w hotelach, chyba, że już nie ma innego wyjścia. Internet nam mówił, że wiele restauracji jest dzisiaj zamknięta albo ma zmienione godziny otwarcia. Wybraliśmy jedną, która ponoć jest otwarta i ruszyliśmy na miasto.

Album_2019.05_Portugalia (551).JPG

Ciężko się szło. Nie dość, że chodniki mają mniej niż pół metra szerokości to na dodatek samochody były tam zaparkowane. Oprócz tego tłum ludzi szedł w naszym kierunku świętować. Wieloma ulicami szła procesja i praktycznie nie dało się ich przejść. Nie doszliśmy do restauracji. Trwało by to za długo, a pewnie i tak by była zamknięta, albo by nie miała wolnego stolika. Wróciliśmy do hotelu i poszliśmy do hotelowej restauracji. Ze stolikiem też był mały problem, ale gdzieś po 10 minutach udało nam się usiąść. Tak jak przypuszczaliśmy, jedzenie nie było dobre. Znaczy się było ok, ale nie takie żebym jutro tu chciał wrócić. Ta restauracja gdzie jedliśmy wczoraj kolacje była świetna w porównaniu do hotelowej.
​Nie chciało nam się już wychodzić w te tłumy, więc poszliśmy do hotelowego baru i tam przy piwku (i innych atrakcjach) uzupełnialiśmy zaległości z blogiem i żegnaliśmy się z Portugalią. Jutro już niestety wracamy do domu.

Album_2019.05_Portugalia (547).JPG

Od tego weekendu (Memorial Day weekend) Delta wznowiła na sezon bezpośrednie połączenia pomiędzy Ponta Delgada a Nowym Jorkiem, więc bez przesiadek w 5 godzin można się dostać ze środka oceanu do domu.

Album_2019.05_Portugalia (576).JPG

Mieliśmy wczesny lot, więc nie dużo pospaliśmy i pewnie ze zmęczenia nie ogarnąłem moich paszportów i pan celnik mnie nie wypuścił z Portugalii. Zabrał mi amerykański paszport i kazał dać paszport na którym wjechałem do Portugalii, czyli Polski. Oczywiście ja go nie miałem tylko Ilonka, która już przeszła celników i sobie gdzieś poszła z wyłączonym telefonem. Wszystko się dobrze skończyło, znalazłem Ilonkę, wróciłem z paszportem do celnika i odzyskałem wszystkie dokumenty.

img-3124_orig.jpg

Lot był krótki i szybko zleciał. Jest to nowe, sezonowe połączenie, więc samolot był pusty. Można się było wyłożyć, przespać, bloga napisać....

Read More
Portugalia Ilona Portugalia Ilona

2019.05.25 Azory, Portugalia (dzień 8)

Udało się, udało nam się zaliczyć kolejną strefę czasową. Każdy prawdziwy podróżnik ma jakiś cel. Jedni chcą zaliczyć jak najwięcej krajów, dla innych liczą się cuda świata, inni chcą być w każdym kraju lub zdobyć najwyższy szczyt na każdym kontynencie (czy kraju). Cokolwiek to jest powoduje, że ludzie znajdują sposoby aby pojechać dalej i wbić kolejną pinezkę na mapę. Dla nas takim bodźcem są strefy czasowe.

Za czasów jak byliśmy tylko parą i przez ponad rok mieliśmy związek na odległość to każda nasza randka była w innej strefie czasowej. Tradycję postanowiliśmy kontynuować i naszym podróżniczym celem jest być w każdej strefie czasowej. Darek dodatkowo utrudnił zadanie i stwierdził, że trzeba zaliczyć każdą strefę na każdej półkuli. Tak więc z 24 stref zrobiło się 48.

Album_2019.05_Portugalia (512).JPG

Azory stały się naszą 22 strefą czasową, a 17 nie biorąc pod uwagę podziału na północ - południe. Szczerze, nie wiem czy byśmy się wybrali na Azory. Dla nas była to wyspa na środku oceanu, która jakoś do nas nie przemawiała.

Album_2019.05_Portugalia (523).JPG

Portugalia jako kraj to nie tylko kraj na kontynencie Europejskim. Portugalia słynęła z dużej floty morskiej i podbiła w swojej historii wiele wysp jak i terytoriów. Największą kolonią Portugalii była oczywiście Brazylia. Po ówczesne czasy Portugalii ostała się tylko wyspa Madera oraz archipelag wysp Azory. Tak więc jak chcesz zaliczyć całą Portugalię to na Azory też trzeba się wybrać.

img-2966_orig.jpg

Zanim jednak wylądujemy na Azorach, wypożyczymy nasze małe autko Volkswagen Golf i ruszymy na odkrywanie wyspy to musimy wylecieć z Madery. Po śniadanku z pięknym widokiem na ocean ruszyliśmy na lotnisko. W końcu mamy dostęp do lounge. Im mniejsze lotnisko tym mniejszy lounge ale wodę i kawę można wypić za darmo więc nie można narzekać tylko korzystać. Samo lotnisko jest atrakcją turystyczną w naszym mniemaniu. Oczywiście lotnisko nazywa się Cristiano Ronaldo. Najsłynniejszy piłkarz Portugalii urodził się na Maderze, więc nic dziwnego, że lotnisko nazwane jest na pamiątkę najsłynniejszego obywatela tej wyspy. Zresztą koszulki i inne gadżety z Ronaldo można spotkać tu na każdym kroku.

img-3075_orig.jpg

Wybudowanie lotniska na wyspie, która ma dość ograniczoną powierzchnię, do tego strome i skaliste urwiska, na pewno nie należało do łatwych rzeczy. Dlatego lotnisko wybudowane jest na palach. W miejscu gdzie klify schodzą stromo do oceanu a pas startowy powinien dalej biec, wybudowali asfalt na palach. Dzięki temu i oszczędzają miejsce i sprawiają, że wybudowanie lotniska stało się możliwe.

20190522-220640_orig.jpg

W pewnym momencie życia, jak chcesz podróżować i zdobyć kolejne lądy to napotykasz na dziwne sytuacje. My doskonale wiedzieliśmy, że kolejny samolot to będzie coś małego, może nawet ze skrzydełkami. Wiedzieliśmy też, że pewnie zrobią nam przeszkolenie z kamizelek itp. Nie spodziewaliśmy się jednak zobaczyć maski tlenowej przygotowanej na naszym stoliku....powodów do paniki jednak nie było - to było tylko w celu przeszkolenia.

Po szczęśliwym starcie wylądowaliśmy szczęśliwie na jeszcze mniejszym lotnisku na Azorach. To lotnisko nazywa się na cześć naszego papieża, Jana Pawła II. Ogólnie Portugalia jest bardzo wierząca, ale Azory chyba wygrywają. Udało nam się wylądować na Azorach akurat w czasie ich największego święta, festiwal Jezusa Pana od Cudów (wolne tłumaczenie Christ Lord of Miracles). Święto to przypada na piątą niedzielę po Wielkanocy i epicentrum jest właśnie w Ponta Delgada na wyspie Sao Miguel.

Album_2019.05_Portugalia (519).JPG

Na początku nie bardzo rozumieliśmy o co chodzi z tymi wszystkim ołtarzykami. Moja pierwsza reakcja była - ale oni są wierzący - i skojarzyło mi się z Indiami gdzie ołtarzyki są na każdym rogu. Potem Pani w hotelu wytłumaczyła nam, że jesteśmy w idealnym momencie bo wszyscy świętują. Ulice w mieście będą zamknięte i ciężko będzie przejść ale za to poza miastem nie będzie nikogo.

Album_2019.05_Portugalia (520).JPG

Zostawiliśmy bagaże w hotelu, zrobiliśmy naradę przy mapie i piwku i zdecydowaliśmy wyruszyć w drogę. Jakie było nasze pierwsze wrażenie? Skawina i Radziszów 40 lat temu… Ołtarzyki kojarzyły mi się z procesjami i drogą krzyżową. Azory zawsze jednak będą nam się kojarzyć z zielonymi pagórkami, krowami gdzie nie spojrzysz i cwaniakami na rogu pod sklepem, prawie jak w Skawinie lata temu.

Azory mają ok dziewięć wysp w swoim archipelagu. My wybraliśmy Sao Miguel bo po pierwsze wyczytaliśmy, że ma jakieś szlaki górskie do zaoferowania, a po drugie ze względu na bezpośrednie połączanie do Nowego Jorku. Tak dobrze czytacie. Z tej wyspy lata non-stop samolot na JFK.

Album_2019.05_Portugalia (492).JPG

Hiki mieliśmy zaplanowane na jutro. Niestety najfajniejszą trasę nam zamknęli, bo osunęła się ziemia i szlak jest nie do przejścia. Dziś skupiliśmy się na objechaniu wyspy, zobaczeniu co w trawie piszczy i rozeznaniu się w terenie. Wzdłuż wybrzeża przebiega droga, która non-stop ma punkty widokowe. My stanęliśmy na dwóch. Na pierwszym zobaczyliśmy nawet, że mają budkę z coca-colą więc poszliśmy sprawdzić czy nie mają Red Bulla bo Darkowi się coś przysypiało. Niestety Red Bulla nie mieli ale… mieli piwo, i to takie lane prosto do plastikowych kubeczków. Oczywiście już jakiś lokalny tankował, tym razem siebie a nie samochód.

My mało lokalni bo tylko pstryknęliśmy zdjęcie i pojechaliśmy dalej. Na kolejny punkt widokowy. Tym razem nie było budki ale biznesu pilnowało dziesięć bezdomnych kotów. A miały co pilnować, bo punkt widokowy składał się z mini tarasu ale przede wszystkim z miejsca na piknik. Były tam przygotowane grille na węgiel drzewny, stoliki no i daszek, żeby zjeść spokojnie w cieniu. Wygląda, że tak właśnie lokalni spędzają weekendy.

img-1182_orig.jpg

My na grilla się nie załapaliśmy ale widokiem i kwiatkami się zachwycaliśmy. Azory zaskoczyły nas kwiatami. Jest ich dużo, są bardzo kolorowe, rosną czasem w nietypowych miejscach i zdecydowanie są miłym urozmaiceniem i dekoracją.

Niedaleko miejsca widokowego był zjazd na plażę. Robiło się późno więc dla nas idealny czas żeby odwiedzić plażę. Spodziewaliśmy się pustek i ładnego zachodu słońca. Po zjechaniu w dół około 200 metrów niestety nie doznaliśmy niczego z tego. Po pierwsze to zdziwiłam się, że niektórzy dopiero teraz idą popływać i tachają swoje ręczniki i inne zabawki na dół na plażę. A po drugie to słońce zachodziło po innej stronie wyspy więc zostało nam tylko obserwowanie fal.

Album_2019.05_Portugalia (509).JPG

My odeszliśmy kawałek od ludzi i znaleźliśmy swoją prywatną plażę. Zrobiliśmy sobie przerwę na piwko i wreszcie uzmysłowiliśmy sobie gdzie my tak naprawdę jesteśmy. A byliśmy dokładnie po środku niczego.

Zachód słońca zobaczyliśmy dopiero z autostrady wracając do hotelu. Dla nas jednak dzień się nie kończył. Priorytet numer jeden to było odstawienie auta, a nie było to łatwe bo do miasta zjechały się tłumy i każdy parkował gdzie popadnie. Nawet już nikt nie zwracał uwagi na znaki zakazu parkowania. Byleby się tylko dało przejechać. Nam się udało jakoś wcisnąć na parking hotelowy, który i tak był zawalony samochodami lokalnych idących do miasta.

img-1237_orig.jpg

Dopiero teraz Darek mógł zapomnieć o wąskich krętych uliczkach i o parkowaniu na zapałkę, samochodem z automatyczną skrzyniuą biegów. Mógł wreszcie się zrelaksować i pomyśleć o jedzeniu. Jak zwykle w znalezieniu miejsca pomógł nam TripAdvisor. Zdecydowaliśmy się iść do Tasquinha Vieira. Na początku się cieszyliśmy jak wszyscy szli w innym kierunku niż my. Jednak po przejściu 10 ulic zastanawialiśmy się co tu może być. Ulice pustoszały, w tle było słychać jakieś strzelanie (mam nadzieję, że były to sztuczne ognie), sklepów i restauracji ubywało. Na chwilę włączył się tryb panika ale szybko minął jak tylko stanęliśmy przed drzwiami restauracji i zobaczyliśmy tłum ucieszonych i delektujących się jedzeniem ludzi.

img-3085_orig.jpg

Ja się tyle napatrzyłam dziś na krówki, że postawiłam na wołowinę. Darek jako, że Azory słyną z tuńczyka postawił na steak z tej ryby. Oba wybory były wyśmienite i przy dobrej butelce wina świętowaliśmy zaliczenie kolejnej strefy czasowej.

Album_2019.05_Portugalia (517).JPG

Po pysznej kolacji spacerkiem przez centrum miasta wróciliśmy do hotelu. Imprezy na mieście się skończyły i ludzie wracali do swoich aut, domów itp. I tylko czasem na ulicy słychać było polską mowę mieszającą się z hiszpańską. Tak dobrze czytacie. Polacy też tam byli….szczerze? Chciałam im zadać pytanie Why??? Ja mam swój powód, żeby przylecieć na Azory, ale dlaczego inni Polacy tu zalecieli? Przecież jest tyle innych ciekawych miejsc? Pytania nie zadałam więc chyba nadal pozostanę nie uświadomiona.

Read More
Portugalia Darek Portugalia Darek

2019.05.24 Madera, Portugalia (dzień 7)

Wczoraj zrobiliśmy sobie przepiękny hike skalistym wybrzeżem północno-wschodniej Madery. Dzisiaj przyszedł czas na to co wyspa ma najlepsze. Odwiedzenie jej środka i hike w niepowtarzalnej i unikatowej scenerii.

Album_2019.05_Portugalia (463).JPG

Wiele ludzi jedzie na Maderę połazić po górkach. Taki cel myśmy też obrali. Nie jest to łatwe do zrobienia bo jest tyle wspaniałych tras, że cieżko jest wybrać tą najlepszą. Wybraliśmy jeden hike na wybrzeżu i jeden w sercu wyspy. Postanowiliśmy wyjechać samochodem na Pico do Areeiro i przejść szlakiem na Pico Ruivo który jest najwyższym szczytem na wyspie i trzecim w całej Portugalii.

Album_2019.05_Portugalia (396).JPG

Pico do Areeiro ma wysokość 1,818 metrów i prowadzi na niego nawet dosyć dobra asfaltowa droga na sam szczyt.

img-3062_orig.jpg

My mieszkamy dokładnie nad samym oceanem, czyli prawie na wysokości 0 m.n.p.m. Wyjechaliśmy rano spod hotelu i 20 km później byliśmy już w zupełnie innej scenerii. Na dole palmy i ciepło, po drodze lasy iglaste a na górze bezleśny krajobraz wysokogórski z temperaturą 13C. W zimie czasami nawet tutaj śnieg sypie. Tak, na Maderze są opady śniegu!

Album_2019.05_Portugalia (353).JPG

Parking na górze jest mały i oczywiście już był pełny. Dużo turystów tu wyjeżdża zrobić zdjęcie ponad chmurami, kupić pamiątkę, czy coś zjeść i wypić. Zdziwiłem się, bo jednak spora część ludzików ubiera lepsze buty bierze plecak i rusza w góry. Szlaków jest wiele, oczywiście najpopularniejszy jest ten nasz i większość ludzi szła w tym samym kierunku.

img-0893_orig.jpg

Tak jak wspomniałem, na górze nie było miejsca i musieliśmy zjechać 400-500 metrów w dół i zaparkować na trawie. Nie było z tym większego problemu tylko dołożyło nam to kolejne 0.5 km w każdym kierunku.

Wyszliśmy na szczyt, znaleźliśmy nasz szlak i ruszyliśmy w dół w kierunku szczytu Pico Ruivo (1862m). Tak, żeby wyjść na szczyt trzeba wpierw zejść do doliny i potem wspiąć się na kolejny szczyt. Można iść innymi, łatwiejszymi szlakami na Pico Ruivo, ale ten jest najciekawszy i ma najładniejsze widoki.

Ogólnie do zejścia mieliśmy około 500 metrów. Muszę wam powiedzieć, że szlak jest przygotowany super. Szło się jak po chodniku. W miejscach gdzie było większe urwiska i można by polecieć w dół są założone liny zabezpieczające.

Album_2019.05_Portugalia (381).JPG

Szło się cały czas ponad chmurami, które przykrywały ocean i niższe części wyspy. Cudowne widoki!!! Jedyne co nam dokuczało to wiatr. Czasami był tak porywisty, że czapki i kapelusze musiały być trzymane rękami. A musiały być ubrane, bo słońce na tej wysokości geograficznej i nad poziomem morza jest mocne.

Weszliśmy trochę w dolinę, wiatr się uspokoił, a naszym oczom ukazały się jeszcze piękniejsze krajobrazy. Ilonka określiła je jak z filmu Władca Pierścieni.

Strome, wulkaniczne zbocza porośnięte bujną, zieloną roślinnością, a do tego surowe, spalone do czarności wulkaniczne skały, które przeplatały się z wiosennymi żółtymi kwiatami. No po prostu bajka...!!!

Album_2019.05_Portugalia (368).JPG

Co zakręt to inne widoki i oczywiście musiało polecieć zdjęcie i minuta filmu. Każdy tak robił, nie byliśmy wyjątkami.
To, że na Maderze kochają tunele, to już wiemy z wczorajszego dnia, ale, że budują ich wiele na hikach to dopiero dzisiaj się dowiedzieliśmy.

Na tym szlaku przeszliśmy chyba pięcioma. Niektóre były krótkie, ale niektóre były tak długie, że w środku panowało 100% ciemności. Dobrze, że zawsze na hiki bierzemy ze sobą światła, więc nie było dużego problemu.

img-1096_orig.jpg

Weszliśmy na dno doliny. Na dole było bezwietrznie i dosyć ciepło, a nawet można by powiedzieć gorąco. Niestety teraz mieliśmy do góry, jakieś 500 metrów w pionie. Na szczęście jak tylko zaczęliśmy podnosić się do góry to wiatr się wzmagał i nas ochładzał.

img-2990_orig.jpg

Spora część szlaku szła w cieniu i była dobrze przygotowana. Było stromo, ale dzięki metalowym schodom z poręczami było w miarę łatwo i bezpiecznie.

Album_2019.05_Portugalia (451).JPG

Wyszliśmy na przełęcz, gdzie przywitał nas ogromny wiatr, ale to dobrze, bo byliśmy zalani potem. Po krótkie przerwie zeszliśmy lekko w dół na drugą stronę i weszliśmy znowu w inny klimat.

Spokój, cisza, mnóstwo żółtych kwiatów i stare wyschłe drzewa. A to wszystko znowu ponad chmurami. Kolejna bajka...!!!
Tu już było dużo ludzi. Dogoniliśmy wielką grupę ludzi i poczuliśmy się jak na Orlej Perci w Tatrach, albo jak na Evereście podczas okna pogodowego. Rzeka ludzi.

img-0996_5_orig.jpg

Szliśmy za nimi noga za nogą chyba przez 15 minut, aż w końcu Ilonka nie wytrzymała, „włączyła lewy migacz” i zaczęła wyprzedzanie. Nawet jej to skutecznie poszło i za jakieś 10 minut doszliśmy do schroniska pod szczytem.

Czy ja już wam mówiłem, że lubię hiki w Europie? Wchodzisz do schroniska, siadasz, zamawiasz zimne piwo i odpoczywasz. W Stanach nie zamówisz piwa bo nie wolno, bo przepisy, bo głupota.

Album_2019.05_Portugalia (417).JPG

Od schroniska na szczyt jest jakieś 20 minut łatwym szlakiem. Im wyżej tym bardziej wiało. Tutaj znowu były potrzebne przeciwwietrzne bluzy, ale przynajmniej nie było gorąco. Przy podejściu na szczyt spotkaliśmy polską grupę, która przyjechała na Maderę na 8 dni. Dopiero dzisiaj, pod koniec ich wakacji można było wyjść na szczyt. Wcześniej panowały tutaj bardzo złe warunki. Potężny wiatr, deszcz, chmury i zimno. Szczyt nie był zamknięty, ale w takich warunkach staje się to ciężkie i niebezpieczne. A z drugiej strony jak masz zerową widoczność to po co tam iść. Mówili nam, że mamy szczęście i trafiliśmy idealnie w okno pogodowe.

Album_2019.05_Portugalia (427).JPG

Jest! W końcu stanęliśmy na szczycie Pico Ruivo! Góra składa się z trzech szczytów oddalonych od siebie 1-2 minut spacerkiem. Widoki oczywiście były wspaniałe w każdą stronę. Fajne uczucie jak stoisz na najwyższym punkcie na wyspie i widzisz ją cała. Może nie do końca całą bo niektóre dolne części dalej były w chmurach.

Album_2019.05_Portugalia (426).JPG

Zejście nie było takie szybkie, bo jednak znowu musieliśmy się wspiąć 500 metrów na Pico Areeiro. Mało kto robi ten szlak tak jak my. Dużo ludzi idzie tylko w jedną stronę a potem z najwyższego szczytu schodzi innym szlakiem do miejsca znacznie bliżej i wyżej gdzie ma zorganizowany jakiś transport. Myśmy o tym innym miejscu nie wiedzieli więc musieliśmy przejść trasę w dwie strony. Ale nie żałujemy bo było pięknie. Idąc w drugą stronę widzi się zupełnie inne krajobrazy.

Album_2019.05_Portugalia (433).JPG

Jedno miejsce nas tylko dobiło, gdzie w słońcu musieliśmy się wspinać do góry po nagrzanym stoku. Skały były tak nagrzane przez cały dzień, że jak się ich dotykałeś to czułeś ich wysoką temperaturę. Czarne, wulkaniczne skały potrafią się w słońcu nagrzać na maksa. Było bardzo gorąco, jakieś 40C i bezwietrznie.

Album_2019.05_Portugalia (461)_.jpg

Przypominało nam to jak byliśmy w Indonezji i wspinaliśmy się na wyspie Padar. Też było strasznie gorąco. Wtedy nie wyszliśmy na szczyt bo się nie dało, było za gorąco. Teraz nie mieliśmy opcji nie wyjść. Pomalutku, pijąc dużo niestety już ciepłej wody posuwaliśmy się do przodu, aż doszliśmy do zimnego tunelu. W tunelu było może 12-15C co nas szybko ochłodziło i ruszyliśmy dalej.

Album_2019.05_Portugalia (459).JPG

Reszta wspinaczki przebiegła bez większych emocji i około 18 dotarliśmy na Pico Areeiro. Zmęczeni, ale szczęśliwi zamówiliśmy sobie zimne piwko, usiedli na tarasie i podziwiali te wspaniałe góry w promieniach zachodzącego słońca.

Obydwoje stwierdziliśmy, że to był jeden z tych hików które będziemy pamiętać do końca życia. Myślimy, że jest w dziesiątce najlepszych hików jakie do tej pory zrobiliśmy, a „parę” już zrobiliśmy. Bardzo polecamy, ale ostrzegamy, że nie będzie łatwo. Trasa nie jest techniczna i nie jest długa (13 km), ale pogoda, wiatr i upały mogą zniechęcić albo nawet uniemożliwić przejście tej trasy. Czasami na okno pogodowe można czekać nawet i tydzień.

img-3059_orig.jpg

Nam zostało tylko jakieś 500 metrów do zejścia już pustą asfaltową drogą gdzie czekał nagrzany do czerwoności nas samochód.

To nie był koniec zabawy. Trzeba jeszcze zjechać prawie 2km w dół. Mamy biegówkę terenową Renault z większym silnikiem (musiałem za tą zabawkę trochę dopłacić), więc było się czym bawić.
Zjechaliśmy w dół, zaparkowaliśmy i poszliśmy w końcu coś zjeść.

img-3064_orig.jpg

Staramy się nie jadać w hotelach i nie przepłacać za masowej produkcji jedzenie. Zawsze chcemy zjeść lokalnie i wspomagać miejscowe, małe biznesy, chyba, że nie ma innej opcji i musimy jeść w hotelu. Poszliśmy do lokalnej knajpki Cris. Dobry wybór.

img-3067_orig.jpg

Tatar z krówki może nie był najlepszy jaki jadłem w życiu, ale świnka i kurczak były wyśmienite. Do tego kelner doradził nam ciekawe, portugalskie wino, potem wino Madeira na koniec i była uczta na całego.

img-3068_orig.jpg

Kiedy byliście ostatni raz w restauracji w której cukier podawany jest w kryształowej cukierniczce z łyżeczką? Taka to była lokalna knajpka!
Po kolacji obowiązkowy i pożegnalny spacerek z Maderą. Jutro dalej zwiedzamy portugalskie wyspy. Lecimy na Azory na wyspę San Miguel.

Read More