
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 3
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 2
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 62
- USA - Nowy Jork 38
- USA: New England 48
- USA: Northeast 5
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2023.05.18 Guayaquil, EC (dzień 1)
W Guayaquil śpimy 2 noce. Nie jest to nasza główna destynacja ale skoro na Galapagos leci się albo przez Quito albo przez Guayaquil to czemu przy okazji nie zwiedzić miasta i przestawić się na tropiki. Bo my ogólnie to nie lubimy bardzo wysokich temperatur….wiem mówią to ludzie którzy w maju lecą na równik. Wiemy jednak, że widoki, atrakcje i zwierzątka sprawią, że zapomnimy o niedogodnościach pogodowych.
Oczywiście o 8 rano pokoju w hotelu nie dostaliśmy ale mogliśmy skorzystać z przechowalni bagażu i hotelowego śniadania. Tak…kawa to bardzo dobry pomysł! Tego nam trzeba.
Typowe śniadanie, u Darka omlet a u mnie papki. Im bardziej nie rozumiem opisu tym wieksze prawdopodobieństwo, że to spróbuję. Trzeba być otwartym na różne eksperymentu.
Nasz hotel jest idealnie położony przy deptaku nad rzeką Rio Guayas. Jest to podobo jedna z bardziej turystycznych dzielnic a świadczy o tym ilość restauracji i kawiarni przy deptaku. O dziwo mało tu sklepikow z pamiątkami. No tak na piwie więcej można zarobić niż na jakiś magnesach.
Deptakiem można dojść do Melecon 2000 albo odbić wczesniej w prawo i rozpocząć wspinanie się po 444 schodach do góry. 444 schody prowadzą na wzgórze Santa Anna. Wzgórze Świętej Anny jest początkiem miasta Guayaquil. To tutaj w latach ok. 1540 hiszpan Diego de Urbina założył swoją osadę.
Schody, podnóże wzgórza to dzielnica Las Penas. Dzielnica ta początkowo zamieszkana przez rybaków i artystów przejęta została przez arystokrację. W 1920 roku w Ekwadorze był boom na plantacje kakao i arystokracja szybko się wzbogaciła. Zaczęli wówczas budować piękne domy i kamienice.
Dobra, czas wspinać się na szczyt. Robienie tego w południe w najbardziej wilgotnym rejonie świata pewnie nie jest najlepszym pomysłem ale nie mieliśmy za dużo wyjścia. Pan kierowca co nas wiózł z lotniska do hotelu mówił, że spokojnie można iść tam rano albo ogólnie w ciągu dnia ale żeby wieczory omijać. Bardzo szybko jak weszliśmy na schody się przekonaliśmy co miał na myśli. Co około 50-80 schodów stał pan albo pani z ochrony. Widać, że miasto chce rozwijać turystykę i dba o bezpieczeństwo ale pewnie całą dobę nie opłacają ochrony. Pewnie się nie przekonamy bo wieczorami nie planujemy włóczyć się po mieście.
No nic….trzeba zacząć się wspinać. Dobrze, że schody ponumerowane to można się dogadać że w połowie drogi przerwa na piwko.
I tak też zrobiliśmy. W okolicy 200 schodka zrobiliśmy sobie przerwę u lokalnego pana. Siedział przy drzwiach swojej małej knajpki, lodówka z piwami na widoku i zapraszał. Darek tylko spytał się swoim łamanym hiszpańskim “frio carvesa”, pan odpowiedział “si” no i nas namówił.
Oczywiście o klimatyzacji można tu zapomnieć, więc siedzieliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać lokalne safari. W krajach południowych jak Ameryka Południowa czy Maroko jest dużo bezdomnych kotów. A jak to bywa i wśród ludzi, czasem jak się spotka napalony mężczyzna i kobieta to może do czegoś dojść….tak też właśnie było z dwoma kotkami, dopóki kot nie popchal za bardzo i kotka tak warknęła, że nawet Pan z naszej małej knajpki zareagował i pogonił kota. Kot wracał jeszcze parę razy ale bezskutecznie. Kotka miała obrońcę w postaci Amigo.
Szliśmy wyżej i wyżej i oczywiście co dziesięć schodów ktoś nas zachęcał żeby wejść na coś na ochłodę. Darek tylko mówił później, później a my człapałyśmy coraz wyżej.
Wyszliśmy, 444 schody pokonane. Na szczycie był fajny widok na miasto. Podobno największe miasto w Ekwadorze. Był też bardzo przyjemny kościółek i latarnia. Nie było tylko wiatru. Niestety wilgoć i temperatura nie spadała.
Porobiliśmy zdjęcia, podziwialiśmy widoki i ruszyliśmy na dół. Darka koledzy jednak o nas nie zapomnieli i znów było “zapraszamy, zapraszamy”. Wybraliśmy jedną miejscówkę z ładnym widokiem z balkonu. Knajpa jak to knajpa. Ktoś po prostu otworzył drzwi i okna, włożył parę stołów i krzeseł i będzie. Ważne, że piwo jest zimne.
Po przerwie ruszyliśmy na dół a potem w kierunku hotelu. Mieliśmy nadzieję, że nasze pokoje są już gotowe i będziemy mogli się zdrzemnąć. Podróż nas trochę zmęczyła. Pokoje na szczęście były gotowe.
Po nabraniu energii znów ruszyliśmy na deptak. Tym razem podziwialiśmy rzekę. Byliśmy w szoku jak szybko tak duża rzeka płynie i ile trawy, gałęzi i kwiatków płynie z dżungli. Rzeka rano płynie w kierunku oceanu a wieczorem w przeciwnym. Pewnie są duże przypływy i ocean pcha wody pod prąd.
Na dziś nie mieliśmy dużo planów bo wiedzieliśmy, że będziemy zmęczeni po podróży. Z góry wzgórza Św. Anny wypatrzyliśmy żaglowiec więc przed kolacją na zaostrzenie apetytu postanowiliśmy się tam przejść.
Po drodze mijaliśmy różne pomniki. Te poważne i te mniej poważne ale wszystkie związane z historią albo miasta albo naszego dzieciństwa.
Przy deptaku jest wszystko i podobno można dość daleko zajść. Są tu stragany z pamiątkami, restauracje, place zabaw, wesołe miasteczko, kino itp. Nawet pani na chodniku krzyczy, że sprzedaje pizzę. Chyba musi być trochę zimna ale może oni tak lubią. Ogólnie tu jest normalne kupowanie jedzenia czy papierosów od zwykłych ludzi na ulicy. To zachowanie wchodzi też do Stanów, zwłaszcza do NY który jest miksem wszystkich narodowości.
Po zrobieniu 15 tys kroków w końcu zgłodnieliśmy ale przede wszystkim byliśmy na maksa spragnieni. Widać to po naszym zamówieniu na 3 ludzi 5 szklanek wjechało…. zaczęło się od lemoniady. Pyszna! A potem Sangria…też super. Dziś na kolację wybraliśmy Ganchos. Dobre opinie, blisko i dość rozbudowane menu, że każdy znajdzie coś dla siebie. Rozbudowane menu nie bardzo się przydało bo i tak każdy zamówił to samo….zgadnijcie co… każdy zamówił gancho.
Gancho oznacza hak - stąd nazwa restauracji, popularnego dania no i tłumaczy to haki przy każdym stole. Dla nas to szaszłyk zawieszony żeby tłuszcz kapał. Zwał jak zwał ale najważniejsze, że przepyszne. Poszły dwa ganchos z krewetkami (zdecydowanie polecamy) i jeden z miksem kurczaka i kiełbaski chorizo (miała być wołowina ale kelner mnie źle zrozumiał). Mięsna opcja też całkiem sobie. Do tego pełno dodatków no i nie zawodna w ciepłych klimatach Sangria. Sangria wygrała… nie jest to mój drink pierwszego wyboru ale skoro w recenzjach zachwalali to spróbowałam i nie żałowałam ani trochę. Zresztą nikt z naszej grupy nie narzekał bo naprawdę nie było na co.
Pierwszy wieczór zakończyliśmy w hotelowym barze gdzie jak się okazało codziennie jest muzyka na żywo. Pan fajnie grał na saksofonie, a nam się bardzo fajnie siedziało.
2023.05.17 Guayaquil, EC (dzień 0)
Przygoda, przygoda...od 4 lat nie byliśmy nigdzie poza Europą czy Stanami. Przyszedł więc czas żeby zapakować plecaki i ruszyć w nieznane...
A gdzie tym razem? Galapagos. Jak to się mówi złówik zapakował domek na plecy i ruszył do złówików. W tym roku mamy z Darkiem okrągłe urodziny. Nie jesteśmy za bardzo za markowymi rzeczami ani ogólnie za prezentami które potem leżą gdzieś na dnie szafy. Zdecydowanie bardziej wolimy i cenimy jakąś wycieczkę, przygodę itp.
Pierwszą wyprawę ja wybrałam...Darek ma swoją wycieczkę zaplanowaną na sierpień. Dlaczego wybrałam Galapagos? Bo trzeba go odwiedzić póki jeszcze nie jest rozdeptany przez turystów. Fascynujące jest jakim cudem tyle unikatowych gatunków powstało na wyspach stworzonych przez lawę na środku oceanu. Większość zwierząt na Galapagos nie potrafi pływać czy latać w ogóle albo na długie dystanse.
Lecimy do Guayaquil. I tu przygoda sie zaczyna...zaczyna się od wylotu o 2 w nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie miałam tak późnego lotu. Byłam nawet przekonana, że samoloty nie latają od północy do 6 rano. Wygląda jednak, że przepustowość lotnisk osiągnęła swoje maksimum. Teraz jak linie chcą otworzyć nowe połączenie to niestety muszą latać w środku nocy.
Tak późny wylot wymaga (albo powinna napisać pozwala) na właściwe przygotowanie do podróży. A taka wyprawa wymaga odpowiedniego szampana.
No i oczywiście odpowiedniej kolacji. Na lotnisku nie ma dobrych restauracji. W samolocie tym bardziej. Tak więc zjedzenie bardzo dobrej kolacji w mieście jest zalecane. Oczywiście jak ma być dobra kolacja to musi być steakhouse albo sushi. Tym razem decyzja szybko została podjęta i wybór padł na Harry's.
Dobrze, że się najedliśmy i zrelaksowaliśmy szampanem bo Avianca nie popisała się. Niestety jak się lata poza Europę i Stany to trzeba używać lini drugiej albo trzeciej kategorii. Po tym locie Avianca nam spadła do kategorii trzeciej a dlaczego….oj było parę “why?” (“dlaczego”).
Pierwsze why?
Dlaczego nie możemy dopisać swojego kodu TSA Pre Check? Dlaczego pomimo, że wpisujemy numer nie pojawia się na karcie pokładowej. Dlaczego o północy specjalna linia dla TSA Pre jest już zamknięty? Odpowiedzi nie dostaliśmy więc grzecznie ściągnęliśmy buty i przeszliśmy przez skanery.
Drugie why?
Dlaczego boarding zaczynają ponad godzinę wcześniej? Dlaczego załoga chodzi tam i spowrotem po poczekalni gadając coś po hiszpańsku cały czas. Dlaczego just tu tyle wózków dla osób potrzebujący pomocy? Tu odpowiedź przyszła jak zobaczyliśmy kolejkę ok. 30 wózków inwalidzkich ze starszymi ludźmi, którzy poprosili o specjalną asystę na lotnisku. Widuje się takich ludzi ale aż tyle? Zaskoczenie było. Ja rozumiem, że ludzie mogą potrzebować pomocy ale część z nich udawała bo potem czekając w przejściu sami chodzili. Śmialiśmy się, że cudowne ozdrowienie. Troszkę też to opóźniło boarding i czekaliśmy z godzinę w korytarzu przed samolotem, żebyśmy w ogóle weszli na poklad.
Największe jednak WHY pojawiło się w samolocie jak poprosiłam o wodę. Okazalo się, że nie dość, że nie było serwisu, żadnej kolacji (to do przeżycia bo my mieliśmy super kolację), to za wodę trzeba było płacić. Masakra.. może jakbym poprosiła o kubek wody to bym dostała za darmo ale przez to, ze w ogóle nie podawali wody przez cały lot to już wolałam zapłacić $3 i dostać butelkę. No ale tak…żeby za wodę płacić w samolocie to mi siesie zdążyło pierwszy raz na moje 300-400 lotów. Nawet w Ryanair podają wodę.
Jedyne co było pozytywne to siedzenia. Szerokie i wygodne. Nie cały samolot był taki ale zdecydowaliśmy się dopłacić do pierwszych rzędów, żeby wygodniej się wyspać. Dopłata nie była duża, $140 w dwie strony na osobę. Pewnie za mało dopłaciliśmy i dlatego wody nie było.
Na szczęście lot (ok. 7h) minął w miarę szybko. Udało się nawet pospać i o 8 rano wylądowaliśmy w upalnym i wilgotnym Ekwadorze. Uff…ale tu jest wilgoć….ponad 90%.
Z ciekawostek Ekwador nie uznaje podwójnego obywatelstwa. W Ekwadorze byłam raz (11 lat temu), i ponieważ wtedy wjeżdżałam na Polskim paszporcie to i teraz musiałam użyć Polskiego paszportu. Dobrze, że coś mnie tknęło, żebym wzięła paszporty Polskie na wszelki wypadek. Wygląda, że już tak będzie zawsze i jak coś się stanie to Polska będzie mnie ratować…nie powiem, żebym wierzyła, że wyślą po mnie samolot czy helikopter, ale trzeba wierzyć, że żadnego kataklizmu nie będzie.
2023.05.01-04 Poznań, PL
Odwiedzając Polskę na przełomie kwietnia maja, poza odwiedzeniem rodziny i spędzeniem czasu w znajomych zakątkach Polski, postanowiłam na chwilę zatrzymać się w Poznaniu.
Po pierwsze ze względu na koszty biletu, a po drugie z ciekawości, łatwiej mi było spędzić parę dni w mieście, gdzie rano mogłam zwiedzać a wieczorem pracować. Tak naprawdę miałam tylko dwa dni na zwiedzanie bo przyjechałam w poniedziałek po południu a już w czwartek wylatywałam z powrotem do NY.
Poznań jest pięknym Polskim miastem z dużą ilością parków (szczególnie Park Cytadela), starą zabudową (szczególnie kamieniczki rzemieślników) ale też niesamowitą historią.
Cały czas byłam przekonana, że pierwsza stolica Polski była w Gnieźnie. Jakbyście się mnie spytali jeszcze parę dni temu to bym powiedziała, że to właśnie tam urzędował Mieszko I, tam był chrzest polski etc. Jednak stojąc na rynku w Poznaniu, czekając aż o 12 w południe z wieży ratusz wyjdą dwa koziołki dowiedziałam się, że to nie tak…. że to Poznań powinien nazywać się miastem królewskim bo to tu urzędowali i są pochowani pierwsi Piastowie.
Poznań też ma swój Ostrów Tumski. Tak samo jak Wrocław. Zbieżność nazw wynika z tego, że Ostrów Tumski tak naprawdę oznacza wyspę więc zarówno Wrocław jak i Poznań mają taką część miasta która otoczona jest ze wszystkich stron rzekami. Ze względu na otoczenie przez wodę bardzo szybko wyspy takie stawały się rezydencją królów czy innych dygnitarzy. W Poznaniu na Ostrowie Tumskim znajduje się przede wszystkim Katedra Poznańska. To właśnie tą katedrę polecam zwiedzić jak chcecie się dowiedzieć coś więcej o hisotri Polski.
Wycieczka z panią przewodnik kosztuje 20zł a naprawdę można się dowiedzieć ciekawych rzeczy. Tak więc dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu urzędował Mieszko I. To tutaj Dobrówka miała swoją kapliczkę czyli de facto powstał pierwszy kościół na ziemiach Polski.
Co w takim razie z Gnieznem? Prawda jest taka, że między Poznaniem a Gnieznem jest ok. 50km odległości. Za czasów panowania pierwszych Piastów, król się często przemieszczał. Miał po temu różne powody ale jednym z większych były zapasy jedzenia. Jeśli jedzenie skończyło się w jednej wiosce to jechał do kolejnej. W tamtych czasach również nie było oficjalnej stolicy i stolica była tam gdzie akurat mieszkał król.
Tak więc oba Gniezno i Poznań można uznać za miasta gdzie rozpoczęło się panowanie Piastów i powstał nasz kraj. A co z chrztem? Chrzest Mieszka I a co za tym idzie Polski odbywał się kilka razy. Mieszko przystępował do chrztu kilka razy aby dać przykład podwładnym. W kronikach chrzest jest wspomniany kilkakrotnie, jednak nigdy nie jest wspomniane miejsce.
Archeolodzy jednak znaleźli w wielu miejscach w Polsce, i między innymi również w katedrze w Poznaniu, misy chrzcielne. Takie jak na zdjęciu poniżej. Jest to dowód, że właśnie tu Mieszko otrzymał chrzest a co za tym stoi cała Polska stała się chrześcijańska.
Również w Katedrze Poznańskiej pochowani zostali pierwsi Piastowie. Zaczynając od Mieszka I , przez Bolesława Chrobrego aż po Przemysława II. Ciekawe musiały być losy piastów. Kłótnie o władzę, walki o ziemię i tworzenie nowego kraju. Na tyle ciekawe są losy Polski, że zainspirowały one panią Elżbietę Cherezińską do stworzenia serii książek przypominającej Grę o Tron ale na podłożu Polskiej historii. Chyba już wiecie co będę czytać niedługo.
Najbardziej na mnie wrażenie zrobiło, że przechodzę koło kamieni, które są grobem Mieszka I. A co poza historią? Polska historia jest często urozmaicona legendami. Poznań nie byłby polskim miastem gdyby nie było legendy. Najsławniejsza Poznańska legenda jest o koziołkach.
Kiedy po wielkim pożarze miasta odbudowano ratusz, postanowiono zamówić u mistrza Bartłomieja z Gubina specjalny zegar na ratuszową wieżę. Postanowiono hucznie uczcić to ważne wydarzenie. Zaplanowano wydać wielką ucztę. Na główne danie kucharz miał podać pieczeń z sarniego udźca. Do obracania pieczeni na rożnie został wyznaczony mały kuchcik Pietrek. Nie wytrzymał on jednak i postanowił tylko na chwilkę zostawić pieczeń i chociaż raz spojrzeć na zegar i na te wszystkie wspaniałości na poznańskim rynku. Niestety nieobecność kuchcika przeciągnęła się ponad miarę, pieczeń spadła do ognia i spaliła się na węgielek. Przerażony chłopiec nie stracił głowy. Pobiegł ile sił w nogach na pobliską łąkę, gdzie mieszkańcy miasta wypasali swoje zwierzęta, porwał dwa koziołki i siłą zaciągnął je do ratuszowej kuchni. Koziołki czując, że ich koniec jest bliski, w ogólnym zamieszaniu wyrwały się chłopcu i uciekły na wieżę. Tam na oczach zgromadzonej przestraszone zaczęły się trykać rogami. Widok koziołków tak rozbawił burmistrza, wojewodę i wszystkich gości, że darowali Pietrkowi jego winę, a zegarmistrzowi polecili wykonanie specjalnego mechanizmu, który uruchamiałby każdego dnia zegarowe koziołki. Od tego czasu codziennie w samo południe, kiedy trębacz gra hejnał pokazują się zgromadzonej gawiedzi dwa trykające się koziołki.
Oczywiście ja też wysyłam swoję, żeby przez 10 min pooglądać koziołki. Szkoda tylko, że rynek w Poznaniu taki rozkopany i nie można bardziej pooglądać kamieniczek, uliczek i innych zakamarków.
Zakamarki za to można znaleźć w parlu Cytadela. Stare cmentarze, muzeum lotnictwa i czołgów, piekne łąki, alejki itp. Naprawdę można spędzić godziny w tym parku.
Poznań to oczywiście też fajne restauracje, pyszne polskie jedzenie i oczywiście pijalnie wódki. Wódki to ja nie pijam ale jedzonko…dużo na bazie ziemniaków jak przystało na pyry poznańskie ale wszystko pyszne. Tak więc do następnego razu…chętnie tu jeszcze wrócę.
2023.04.16-18 Copper, CO (dzień 2-4)
Jest połowa kwietnia, a temperatury w Nowym Jorku zaczęły dochodzić prawie do 30C. Ja wiem, że jest to tylko takie paro-dniowe, ale wciąż za wysokie jak na kwiecień.
Nie ma nic lepszego na ochłodzenie jak wiosenne narty w jakiś fajnych górach.
Wybór oczywiście padł na Kolorado, resort Copper. W miarę blisko, znajomo i rewelacyjnie.
Pomyśleliśmy, że cztero dniowy wypad w góry dobrze nam zrobi. Jeden dzień hike a pozostałe 3 to narty.
W związku z tym, że już jest pod koniec sezonu to ceny wynajmu mieszkań w resortach spadły. Można już nawet w samym centrum wioski coś znaleź za przystępną cenę i nie dojeżdżać samochodem codziennie.
Ogólnie to ja czasami tych narciarzy nie rozumiem. W takim kwietniu gdzie z reguły jest piękna pogoda, dużo śniegu, ciepło, jasno do ósmej wieczorem, mało ludzi, niskie ceny to oni już nie jeżdżą na nartach. Już po sezonie, już narty schowane na strychu.
A w takim listopadzie gdzie jest dokładnie wszystko odwrotnie to pierwsi stoją na mrozie i czekają na krzesełko. Ach ci ludzie….
Wiadomo, każdy jest spragniony nart po lecie i jak tylko słyszy, że jakiś resort się otwiera to odrazu leci. Ja też tak mam, i w listopadzie (a nawet czasami już w październiku) jadę na narty. Ale jak przychodzi kwiecień czy maj i jest pięknie to aż grzechem by było to nie wykorzystać.
Z reguły rano było chłodno, coś koło -10C, ale mocne słońce szybko sobie z mrozem radziło. Już koło 10:30-11 rano temperatury były dodatnie.
W cieniu czy w lasach przez cały dzień śnieg był zmrożony. Widać, że 3,000 metrów robi swoje. Natomiast jest go tak dużo, że żadne korzenie, ani kamienie nie wystawały.
Ogólnie wszystko było otwarte. Jeżdzę w Copper od paru lat i dopiero teraz niektóre tereny zostały otwarte. Widać, że dostali ogromną ilość śniegu. Taki rejon jak Spaulding Bowl zawsze był zamknięty, a teraz mogłem do niego wjechać.
Cały Tucker Mountain też był otwarty. Wszystkie rejony! To chyba tutaj się rzadko zdarza.
Kiedyś jak tu byłem to chyba też wszystko było otwarte, ale były złe warunki pogodowe. Mgła i duży wiatr. W tym rejonie są same trasy EX (potrójny diament), więc wybieranie się samemu tutaj podczas złej pogody byłoby głupie. Teraz przy idealnej pogodzie i dużej ilości śniegu jest jak w bajce.
Ja zapuszczałem się w odległe zakątki resortu a w tym samym czasie Ilonka grzecznie wspinała się trasami narciarskimi w góry. Przynajmniej trasy są ubite i człowiek się nie zapada głęboko w śnieg.
Czasami spotykaliśmy się na odpoczynek, chłodne piwko, czy coś do zjedzenia i wymianę wrażeń.
W godzinach porannych trasy były zmrożone i idealnie ubite. Szybkie zjazdy po twardym sztruksie odrazu budziły i dawały energii na resztę dnia.
A energia była potrzebna. Brak ludzi to i brak kolejek, więc jazda non-stop.
Czasami aż miałem za dużo energii, więc odpinałem narty i wychodziłem jeszcze wyżej.
Patrol mówi, że nie ma zagrożenia lawinowego, a 10-15 minut „spacerku” i można zjechać zupełnie nowymi trasami. Ja wiem dla nich może 10 minut, dla mnie to 20. Podchodzenie do góry w butach narciarskich na 3,500 metrów wymaga trochę wysiłku. Mimo dużego wysiłku to na 100% warto.
Raz zjeżdżając z tyłu góry widziałem, że wyciąg bardzo powoli jedzie. Zastanawiałem się co się dzieje. Mam nadzieję, że się nie zepsuł. Zjechałem na dół, pytam się obsługi czy jest czynny, a gostek mi na to że wszystko jest ok i włączył go na normalną szybkość. Mówi, że nikt tu nie jeździ i oszczędzają energię.
To lubię, całe góry dla mnie.
Pierwsze ślady po sztruksie czy poza trasami. Raj…!
Lasy też były cudowne. Może nie miały świeżego puszku, ale ilość śniegu była w pełni zadawalająca.
W związku z tym, że dzień jest długi to Ilonka wymyślała jakieś wycieczki popołudniami.
Jedną z nich był wyjazd do pobliskiego miasteczka, Leadville. Oddalonego o około 40km
Nasza agentka od nieruchomości poleciła nam to miasteczko jako alternatywa do kupna nieruchomości. Ceny w resortach są chore, a tam może się kiedyś coś rozwinie. Niestety za daleko i mało ciekawie.
Natomiast w oko nam wpadła ziemia z kominkiem. Wielki obszar na którym aktualnie można postawić wiele namiotów, a kiedyś jakiś domek. Ktoś chętny na wypad pod namioty?
Z powrotem Ilonka oczywiście wymyśliła ciekawszą, górską drogę. Tak żeby kierowcy się nie nudziło.
Droga wiodła kanionem z cudnymi widokami.
Wróciliśmy na autostradę tuż obok Vail, więc było oczywiste, że musimy odwiedzić dobrze nam znaną knajpę Red Lion.
Kiedyś dużo jeździliśmy do Vail i często po nartach odwiedzaliśmy Red Lion na żeberka. Mają najlepsze w mieście.
Teraz też usiedliśmy przy barze i zamówiliśmy żeberka wieprzowe i beef brisket (ponoć to mostek wołowy).
Jedzenie było pyszne. A mięso z żeberek odchodziło od kości.
Tak nam smakowało, że dopiero przypomnieliśmy sobie o zrobieniu zdjęcia gdzieś w połowie posiłku. Ale nie martwcie się, od następnego sezonu zmieniam bilet na narty i Vail będzie na nim uwzględnione. Na pewno Red Lion odwiedzimy.
Tak jak pisałem wcześniej, na następny sezon zmieniam bilet z Ikon na Epic, więc w Copper już nie będę mógł więcej jeździć.
Chociaż ludzie mówią, że nie można się ograniczać i trzeba mieć oba. Jak jeździsz przynajmniej 20 dni w sezonie to posiadanie obu biletów ma sens. W sumie mają rację. Wtedy cena za dzień wychodzi $70 lub mniej. Na następny sezon zostaje z jednym biletem, a potem się zobaczy. W sumie robię 20+ dni w sezonie. A mam nadzieję, że ten numer tylko pójdzie w górę. Spotykam ludzi co mają 100+!
Ten sezon też był dla mnie wyjątkowy, bo ani jednego dnia nie spędziłem na nartach na wschodnim wybrzeżu. Od kilkudziesięciu lat jak jestem w Stanach to zawsze część dni jeździłem na wschodzie. Wiadomo, na początku więcej, później stopniowo proporcje się zmieniały. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo narty na wschodzie a zachodzie to dwa różne światy.
Nie koniecznie zachód jest droższy czy wymagający dłuższego transportu. Jak się odpowiednio wcześniej planuje i ma już w tym doświadczenie to myślę, że jest porównywalnie.
Był to niestety mój przedostatni (chyba) wyjazd na narty w tym sezonie. Jeszcze tylko mamy jeden (albo dwa) wyjazd zaplanowany i koniec. Niestety nie ma czasu, a szkoda. Resorty na zachodzie dostały tyle śniegu, że niektóre planują być otwarte nawet w lipcu. W sumie nigdy nie mów nigdy, bo nie wiadomo co życie wymyśli.
W drodze powrotnej niewiele się wydarzyło. No może poza wiatrami pustynnymi.
Tak bardzo wiało na lotnisku, że pilotowi chyba z godzinę trwało, aż podniósł maszynę w górę.
Przed startem kapitan wyszedł z kabiny pilotów i powiedział, że bardzo wieje. Da się lecieć, ale będą wielkie turbulencje. Nikt nie będzie mógł wstać (wliczając załogę) aż wylecimy odpowiednio wysoko.
Obsługa lotniska kierowała nas na rożne pasy startowe, aż w końcu się udało.
Na ziemi wiało, ale zaraz po starcie wszystko ucichło i spokojny lot trwał już do końca.
2023.04.15 Denver, CO (dzień 1)
Lubię spać w hotelach Westin. Zawsze jakaś taka wyspana się budzę. Oni teoretycznie tym się szczycą, że mają Heavenly Bed (niebiańskie łóżka), że są najbardziej wellness itp. Trzeba im przyznać, że materace mają dobre a śniadanie jeszcze lepsze.
Z hotelu prosto pojechaliśmy po autko, to też w miarę sprawnie poszło bo Darek wysiada na parkingu, bierze auto które mu się podoba i odjeżdża. Przy wyjeździe tylko skanują który model wziął i w drogę.
Dziś w planach mieliśmy hike. Darek znalazł jakiś hike na południowych stokach jakieś 20-30 min od Denver. Nie spodziewaliśmy się dużo śniegu ale na wszelki wypadek mieliśmy raki. Przecież to południowe stoki to wiosenne słoneczko stopiło wszystko. Jakie było nasze zaskoczenie jak im wyżej się podnosiliśmy, tym więcej śniegu było. Tego się nie spodziewaliśmy.
Wjeżdżając na parking już w ogóle byliśmy w szoku, że tu biało a jeszcze do tego zaczęło padać śniegiem. Śnieg w kwietniu… w połowie kwietnia… pogoda jednak zmienna jest.
Szybko przebraliśmy nasze cienkie, letnie spodnie na grubsze narciarskie, wyciągnęliśmy kurtki i ruszyliśmy w drogę. Teoretycznie szlak szedł do jeziora ale czytając komentarze na sieci liczyliśmy się z tym, że w połowie może być ciężko. Stwierdziliśmy, że dojdziemy dokąd dojdziemy.
Najpierw szlak się podnosił zboczem gór. Ścieżka była dość wydeptana i nawet raków nie trzeba było. Śnieg cały czas sypał. Po takim miękkim śniegu raki nie były w sumie w ogóle potrzebne. Najgorzej było z zapadaniem się. Ale na to raki nie pomogą, na to muszą być narty albo rakiety. My rakiet nie mieliśmy bo jednak są dość duże żeby je tak przewozić tam i z powrotem.
Parę razy wpadliśmy dość mocno. Ja zwłaszcza zapamiętam trzy wpadnięcia. Pierwsze wpadłam tak głęboko jak jeszcze nigdy. Dziura była mega długa, na całą długość mojej nogi (a krótkiej nie mam). Drugi raz wpadłam naraz dwoma nogami i zrobiła się dziura jak jakaś mała studnia. A trzeci raz stanęłam i śnieg obsunął się równiuteńko pod dwoma nogami, że poczułam jakbym zjeżdżała na jakiejś platformie w dół. Był to powolny zjazd a nie ułamki sekund jak we wcześniejszych wpadnięciach.
Ci co chodzą po górach wiedzą, że zapadnięcia są czymś częstym ale wykaraskać się z tego nie jest łatwo. Nie jest to może technicznie trudne ale wymaga energii. A na wysokości 11tys ft (3300 m) nie ma się za dużo energii na nagłe ruchy.
Szliśmy jednak dalej i się nie poddawaliśmy. Jak to Darek powiedział, do póki nas to śmieszy a nie wkurza to możemy iść. I tak szliśmy sobie raz we mgle, raz w słońcu. Raz zawiało śniegiem a raz mrozem. Ale jak tylko wyszło słońce to był raj. Byliśmy w dolince otoczeni pięknymi górami.
Ciężko jest opisać klimat gór - jak to się mówi, ludzie dzielą się na dwa typy, tych którym nie trzeba wiele tłumaczyć i tych co nigdy nie zrozumieją. Ja poetką nie jestem więc wykorzystam krótki film aby oddać klimat zimowych gór.
Przeszliśmy troszkę ponad 2 mile (3.5 km) kiedy zapadanie stawało się coraz częstsze i ślady wcześniejszych ludzi coraz mniej widoczne. Podjęliśmy więc męską decyzję, żeby zawrócić. Nadal mieliśmy trochę do pokonania do parkingu i wiedzieliśmy, że jeszcze nie raz się zapadniemy. Ja obstawiałam około 10 razy na osobę - nie wiele się pomyliłam. Było 7-8.
W miarę jak traciliśmy wysokość pojawiało się coraz więcej słońca. Jak doszliśmy do parkingu to nic nie przypominało pogody z czterech godzin wcześniej. Aż chciało się wyciągnąć leżaki z bagażnika i poopalać się w słoneczku. Niestety jeszcze nie mieszkamy w Denver więc nie mamy takich zabawek w samochodzie.
Opalanie się nadrobiliśmy na balkonie w apartamencie. Tym razem śpimy w budynku Copper One. Budynek położony jest przy samych stokach. Tak w centrum jeszcze nie spaliśmy. Copper nie jest dużym miasteczkiem więc z każdego miejsca można w miarę dojść pod wyciągi. Jednak tak, żeby z okien widzieć trasy i wyciągi jeszcze nie mieliśmy. Chyba koniec sezonu i wszyscy powracali więc my mieliśmy wybór i nam się udało wynająć mieszkanko tak centralnie.
Na kolację pojechaliśmy do Vinny’s we Frisco. Dobrze, że mamy bloga bo knajpę odkryliśmy rok temu, strasznie nam zasmakowało tam jedzenie ale kompletnie nie pamiętaliśmy nazwy. Blog przyszedł nam z pomocą i trafiliśmy bez problemu. Nawet był ten sam barman a jedzenie tak samo pysznie smakowało.
To było smakowite zakończenie dnia. Aż wstyd się przyznać, że koło 20 padliśmy do łóżek. Jednak wysokość, świeże powietrze i różnica czasu zrobiły swoje. Ale cóż czasem trzeba. Sen jest najważniejszy. Jak organizm się go domaga to nie można z tym walczyć.
2022.04.14 Denver, CO (dzień 0)
To już nasza tradycja, że w kwietniu lecimy gdzieś na wiosenne narty. Taki krótki, czterodniowy wypad jest bardzo przydatny, żeby wywietrzyć umysł z problemów dnia codziennego.
Po zwiedzeniu prawie wszystkich resortów w Stanach stwierdziliśmy, że Colorado jest najlepsze na krótki wypad. Tylko 3-4h lotu z NY więc idealnie. Inne resorty też sa super ale już trzeba dłużej leciec albo dłużej jechać z lotniska (albo to i to jak np. Mammoth Lakes). Tamte resorty wybieramy jak mamy tydzień wakacji.
Pewnie myślicie…no ale to się może znudzić. Macie trochę racji, ale tylko trochę. W Colorado jest multum resortów, takich wiekszych bliżej Denver to co najmniej 5. Dlatego na następny rok zmieniamy pass na narty. Darek właśnie kupił Epic pass więc od następnego roku będziemy na nowo odkrywać Breckenridge czy Vail.
Póki co przyszedł czas pożegnań i w ten weekend żegnamy się z Copper. Lubimy bardzo ten resort ale czas na zmianę. Z NY wylecieliśmy w piątek wieczór. Lubimy tak. Wylot po 19, w Denver jesteśmy przed 22. Śpimy w hotelu zaraz przy lotnisku więc od odebrania bagażu w 15 min jesteśmy już w pokoju. Szybkie piwko na relaks po podróży albo kolacja jak ktoś jest głodny. I przed północą można już spać. Rano dobre śniadanko, odebranie samochodu i teoretycznie o 10-11 można już iść na hike albo narty. Wylot w sobotę, wiąże się ze stratą jednego dnia bo zanim się wyląduje, zje śniadanie to jest już koło pierwszej popołudniu. A do tego człowiek w ogóle nie wyspany bo trzeba brać samolot o 6 rano. Sen jest dla nas bardzo ważny dlatego czasem lepiej dopłacić do hotelu przy lotnisku i wyspać się w Heavenly Bed.
Rozpiska w poprzednim paragrafie to tylko teoria ale nawet w praktyce udało nam się jakoś to ogarnąć i przed północą już smacznie chrapaliśmy. Na lotniku w NY poszło nam sprawnie, lot też szybciutko minął. Trochę popracowaliśmy, oglądnełam film Amsterdam (bardzo dobra obstawa i gra aktorska) i pograliśmy w sapera. Pamiętacie? Gra chyba z 1998 roku zyskała na nowo nasze zainteresowanie. Jest tak uzależniająca, że się idealnie nadaje na długie loty. Idealny zabijacz czasu. Tyle rzeczy udało nam się zrobić i jeszcze zjeść kolację. W ta stronę udało nam się mieć upgrade więc i kolację zaliczyliśmy. Wszystko z górki… byle tak dalej.
Po wylądowaniu, Darek ogarniał bagaże a ja poszłam do hotelu zrobić check-in. Z lotnika do hotelu mamy 5 min na nogach więc idealnie. Wcześniejszy przylot do Denver (wiatry nam sprzyjały), szybkie ogarnięcie bagażów i pokoju i jeszcze załapaliśmy się na happy hours w hotelowym barze. $6 za piwko prawie na lotnisku brzmi dużo lepiej niż $15 na JFK. Ciekawe kiedy zaczną regulować ceny produktów na lotnisku z drugiej strony jak i tak bary są pełne i ludzie nadal płacą $15 za piwo to po co mają obniżać. Jednak NY ma za dużo pieniędzy.
Sen jednak wygrał i już na drugą kolejkę nie zostaliśmy tylko grzecznie poszliśmy spać. Na sobotę mamy zaplanowany hike.
2023.03.10-12 Chamonix, FR & Genewa, CH (dzień 7-9)
Z Chamonix, Francją, pięknymi górami, nartami a przede wszystkim wspaniałym czasem z rodzicami żegnaliśmy się w sumie dwa razy… a może nawet trzy. Tak więc ten wpis będzie cały o pożegnaniach a co się z tym wiąże będzie dużo jedzenia i jeszcze więcej wina!
Alpy żegnały nas śniegiem. W piątek od samego rana równomiernie z nieba spadał świeży puch. Widok był kojący i można było tak patrzyć się godzinami w ten hipnotyzujący śnieg. Świat jednak jest lepszy jak się go podziwia z zewnątrz niż przez okna balkonu więc narciarze ruszyli na stoki a my do miasteczka. Był to ostatni dzień więc bardziej skupiliśmy się na ostatnich zakupach pamiątek niż zwiedzeniu. Największą jednak atrakcją piątku (poza śniegiem) była kolacja. I to od niej dziś zacznę… w chodzeniu po sklepach nie ma przecież nic interesującego.
Dziś się podzieliliśmy. Część ekipy wybrała Aux Dix Vins, restauracja wyglądała super i podobno najlepsza w Argentiere ale niestety nie mieli miejsca na dużą grupę. A szkoda bo specjały kuchni Savoy wyglądały ciekawie. My na spontanie poszliśmy do Le Monchu, przechodziliśmy fajnie wyglądało więc siedliśmy… no i 3 godziny później, i pięć butelek wina później dalej siedzieliśmy. Przekichane z tymi pociągami. Jeżdżą co godzinę i jak nie wycyrkujesz żeby skończyć butelkę wina to czekasz na następny i tak w kółko, aż w końcu nie masz wyjścia i musisz się zebrać bo ostatni pociąg odjeżdża.
Le Monchu ma w swojej karcie raclette. Takie prawdziwe raclette gdzie podają pół sera (albo ćwiartkę) uwielbiam. Tak naprawdę to wolę jak podają pół ale tylko w jednym miejscu tak dostaliśmy. Może jak się jest większą grupą to można dostać pół koła sera ale na dwie osoby to rzeczywiście troszkę szkoda. Tak więc ja od razu wiedziałam co zamawiać. Darek nie miał wyjścia bo raclette jest na dwie osoby. To co nas jednak zaskoczyło to forma w jakiej to podali.
Tym razem nie była to maszynka wkładana do kontaktu ale żeliwny kosz z rozgrzanymi węgielkami. Cudo… pomysł genialny! Po pierwsze oryginalne, po drugie można wziąć na biwak, ognisko itp. Jak gdzieś takie zobaczę to chyba sobie kupię.
Jak widać ser poszedł cały. Ogólnie wszystkim smakowało jedzenie bardzo. Mieli różne przysmaki, zupę cebulową, żeberka, rybki, przeróżne mięsko itp. Każdy znajdzie coś dla siebie. Troszkę żałowałam, że nie znaleźliśmy tego miejsca wcześniej bo naprawdę fajny klimat. Tak więc jak ktoś będzie w okolicy to polecamy. Z ciekawostek spotkaliśmy tam też Polaka z Greenpointu. Chłopaczek w wieku ok. 25 lat przyjechał sobie na narty. On dopiero zaczynał przygodę - szczęściarz. Tyle śniegu mu nasypało, że na pewno będzie mieć nie zapomniane wrażenia.
Wraz z upływającymi godzinami i butelkami wina mieliśmy coraz to lepszego kolegę w naszym kelnerze. Okazało się, że pochodzi z Brazylii i przyjechał tu na sezon dorobić. Tylko raz był na nartach ale ogólnie mu się bardzo tu podoba. I od razu się wyjaśniło, jakim cudem on tak dobrze po angielsku mówi. Kolega taki się z niego zrobił, że deser przyszedł z całą otoczką właściwą dla solenizanta.
Na deser zamówiliśmy gruszkę w winie. Nie był to pierwszy raz jak to jadłam ale totalnie zapomniałam o tej potrawie. Gruszka, troszkę podgotowana bo bardzo mięciutka jest wrzucona do ciepłego wina (grzańca). Jakież to proste… a jakie dobre!
Żeby strawić takie ilości sera i ogólnie jedzenia trzeba było żołądkowi pomóc. Dlatego wino było konieczne. We Francji i ogólnie w Europie mają plus bo w restauracjach wino jest w bardzo przystępnej cenie. Już za 35-40 EUR można wyrwać naprawdę fajną butelkę, gdzie w stanach pewnie trzeba by wydać co najmniej $100. Super siedziało się, gadało, wspominało ale jak trzeba było się zebrać na ostatni pociąg to świat wydawał się troszkę rozmazany.
Na drugi dzień (sobota) wracaliśmy już do Genewy. Żeby nie spieszyć się na samolot bo nigdy nie wiesz jaka będzie droga to ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Genewie. Nigdy tam nie byliśmy więc fajnie było zobaczyć coś nowego.
W górach zima na całego, na granicy Francusko-Szwajcarskiej małe korki więc dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Nie było, źle i droga zajęła nam ok. 1.5h ale sam fakt, że nikt nie musi się stresować pomaga. Granic niby nie ma w Europie (tzn. pomiędzy krajami Schengen) ale jak przejeżdża się granicę między Szwajcarią i Francją to jest zwolnienie i straż graniczna obserwuje. Czasem kogoś może wziąć na bok i go prześwietlić jeśli coś im się nie podoba. Ale ogólnie samochód po samochodzie idzie w miarę szybko.
W Genewie śpimy w Marriocie przy lotnisku. Nowiutki hotel. Aż pachnie nowością. Po naszym apartamencie w Chamonix, gdzie w rogach widać było gdzie nie gdzie pajęczyny to Marriott był miłą odskocznią. Poza małą sytuacją, że z Darkiem zablokowaliśmy drzwi do pokoju (niechcący) i nie mogliśmy wejść to nie traciliśmy wiele czasu w hotelu. Od razu chcieliśmy wszyscy ruszyć na miasto. Niestety zamykając drzwi do pokoju jakoś tak nie fortunnie to zrobiliśmy, że blokada od środka się aktywowała i nie mogliśmy otworzyć drzwi. Nie był to pierwszy incydent bo Pani na recepcji dokładnie wiedziała o co chodzi i po jakiś 30 minutach udało się to naprawić i znów wejść do pokoju. Hmmm… chyba ktoś coś nie do końca przetestował.
Genewa słynie z pięknego położenia (jezioro i góry), z fontanny na jeziorze, zegarków, banków i ogólnie bardzo drogich sklepów. To co mnie najbardziej zaskoczyło to brak sklepów z pamiątkami. Chodziliśmy po starym mieście, po różnych uliczkach, wokół jeziora i spotkaliśmy tylko dwa sklepy z pamiątkami. Jeden to budka koło jeziora a drugi to bardziej sklep spożywczy co sprzedawał też magnesy i inne suweniry.
Strasznie mi się to spodobało. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo sklepy z pamiątkami zakrywają prawdziwe oblicze miasta. A tutaj było dużo sklepów z bardzo drogimi produktami albo jakimiś małymi sklepikami z wyrobami lokalnych artystów. Do tego miasto miało klimat miasta a nie centrum turystycznego. Naprawdę dobra robota Genewa! Myślę że na takim zegarku Patek zarobią tu więcej niż na jakiś śmiesznych magnesach.
Drugie co mnie zaskoczyło to knajpki. Najpierw poszliśmy do restauracji na lunch. Restauracja jak to restauracja, dobra była, pyszne rybki, ostrygi i inne mięsne potrawy. Ale potem chodząc trochę więcej zachciało nam się kawy. Nie bardzo widzieliśmy gdzie wejść ale na placu na starym mieście była knajpa obok knajpy. Tak więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Dużo ludzi siedziało na zewnątrz i pili równego rodzaju napoje. W środku jednak wyglądało to trochę jak bar ze stolikami i taboretami. Sceptycznie do tego podeszłam ale przerwa była wskazana więc zgarnęłam taboret i zamówiłam cappuccino. Cudów nie oczekiwałam a tu… wow… kawa przepyszna, super podana a do tego jeszcze można było zamówić szarlotkę albo ciastko czekoladowe. I to nie byle jakie ciacho. Takie babcinej roboty.
Po takiej kawie i ciachu ruszyliśmy na miasto i kolejna niespodzianka. Genewa ma wzgórza prawie jak San Francisco. Chodziliśmy góra dół, zaglądając przez okna do małych sklepików gdzie można było podglądnąć warsztat pracy zegarmistrza, małą galerię sztuki czy sklepik z lokalnymi wyrobami. Takie spokojne, przyjemne miasteczko.


I tak nam minął ostatni dzień na włóczeniu się po Genewskich ulicach. Nie dziwię się, że miasto to jest lubiane przez sławnych ludzi. Ja wiem o Tina Turner która tam mieszka ale podejrzewam, że jest ich więcej. Szwajcaria ceni sobie prywatność a Genewa wygląda na idealne miejsce aby ukryć się przed wścibskimi ludźmi.
Po obfitym lunch i dużym ciastku nie myśleliśmy nawet o kolacji. Dlatego postanowiliśmy wziąć Ubera i usiąść przy drinku w hotelu. A jak ktoś zgłodnieje to zawsze można coś tam zamówić.
W niedzielę wracaliśmy. Mieliśmy dzienny lot więc większość spędziliśmy na pracy, czytaniu itp. Na szczęście w samolotach jest już wi-fi więc można się troszkę przygotować na nadchodzący tydzień pracy. I wylądowaliśmy w “cudownym” Nowym Jorku. I jednego nie rozumiem… przechodzimy granice w różnych krajach, w Europie jako obywatele, w Azji, Ameryce Południowej jako obcokrajowcy. I nigdzie nie ma takich kolejek jak w NY. A lądujemy na naprawdę dużych lotniskach jak Paryż, Frankfurt, Singapur, Doha, Tokyo itp. Wjeżdżamy do własnego kraju i nadal musimy odstać około 45-1h w kolejce żeby ktoś sprawdził nasz paszport. Masakra… Ciekawe jak wygląda immigration w Denver…
No i kto daje narty na karuzelę z bagażami. JFK jest zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju…
2023.03.08-10 Chamonix, FR (narty część 2)
Zostały nam trzy pełne narciarskie dni w tym królestwie narciarstwa.
We wtorek po południu zaczęło ostro sypać. Wielkie płaty śniegu i bez wiatru. Sypało nawet na dole, w wiosce Argentiere.
W środę wróciłem do Grands Montets, ale nie miałem dobrej pogody. Mimo, że w nocy spadło trochę śniegu i w ciągu dnia dalej sypało to warunki były ciężkie.
Silny wiatr i gęste chmury utrudniały dobrą zabawę.
Trzeba było znaleź specjalną wysokość. Taki pas w górach gdzie jeszcze nia ma chmur, ale już nie pada deszcz. Coś pomoędzy 2,000-2,500 metrów.
Nawet się udało. Wprawdzie wyciągi wyjeżdżały trochę wyżej, ale po paru minutach jazdy w dół chmury ustępowały.
W nocy spadło tu trochę śniegu więc zabawa była przednia. Mała ilość ludzi nie rozjeździła puchu
Potem na dole zaczął padać deszcz a w górach gęsty śnieg.
Wiało tak ostro, że prawie nikt nie jeździł na krzesełkach. Większość wybierała gondolę. Mimo potężnego wiatru gondola dalej jeździła. Huśtało ją na boki na maxa ale dalej jej nie wyłączyli. To dobrze, bo na krzesłach ciężko by było wysiedzieć.
Jeździłem prawie do końca. Robiłem sobie przerwy na zagrzanie się i coś ciepłego w środku. W sumie nie było zimno, ale wiatr i opady powodowały, że po pewnym czasie człowiek był przemoczony.
Niestety nie mam takiego płaszcza przeciwdeszczowego jak większość ludzi tu miała. Chyba przy ciągle rosnących temperaturach taka deszczo-odporna zewnętrzna powłoka ubrania będzie musiała być zakupiona.
Następny dzień był dniem, który każdy z nas zapamięta na długie lata. Dzień, dla którego warto by było lecieć do Europy na narty nawet gdyby to było tylko na jeden dzień.
Sypało całą noc. Spadło dużo śniegu i gdzieś tak od 10 rano wyszło słońce.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Le Tour. Jest to najbardziej wsunięty w głąb doliny resort, na granicy ze Szwajcarią. Pociąg z Argentière w 15-20 minut przywiózł nas pod samą gondolę.
Miła pani z ładnym francuskim akcentem w kasie biletowej powiedziała nam, że jak narazie to w górach jest duży wiatr i nie wiedzą kiedy i ile otworzą wyciągów. Nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć na dole na parkingu. Gondola z dołu była czynna więc wsiedliśmy do niej.
W ciągu paru minut jazdy gondolą przenieśliśmy się z mokrego i deszczowego krajobrazu w pełnię zimy z dużą ilością świeżego śniegu.
W tym resorcie jest większość wyciągów orczykowych co pewnie przy dużym wietrze dalej im pozwala jechać. Dzisiaj nawet bardzo nie wiało. Dopiero na przełęczy wiatr był mocno odczuwalny. Większość orczyków już jeździła.
Nie tracąc czasu wzięliśmy pierwszy orczyk, potem kolejny i wjechaliśmy w głąb resortu.
Rano było jeszcze mało ludzi co pozwoliło nam robić pierwsze ślady prawie przy każdym zjeździe.
Im póżniej tym niestety było więcej narciarzy i trzeba było być bardziej kreatywnym jak chciałeś się w puchu bawić.
Praktycznie cały resort znajduje się powyżej górnej granicy lasów. W związku z tym widoki znowu są zapierające dech w piersiach.
W górnej części resortu trochę wiało, co z kolei przyciągało amatorów windsurfingu na nartach. Bawiło ich się trochę pod szczytem. Latali z jednej na drugą stronę i z powrotem. Góra i dół. I tak w kółko.
Jazda w puchu ma też i wady. Nogi się szybko męczą. Na szczęście jest na to sposób. Więcej przerw w słoneczku.
Tym o to sposobem wytrwaliśmy do samego końca. Wzięliśmy gondolę w dół do pociągu i za 20 minut byliśmy w domu.
W ostatni narciarski dzień (piątek) mieliśmy chyba najgorszą pogodę. Gęste chmury, wiatr, i czwarty stopień zagrożenia lawinowego.
Za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać bo wszystko rano było zamknięte. Wahaliśmy się między Flégère a Le Tour.
Le Tour ma większość orczyków więc wiatr im za bardzo nie przeszkadza, ale znowu mieli problem z gondolą na dole i cały resort był zamknięty.
Wybraliśmy Flégère. Był to nawet ok wybór. Dalej większość wyciągów była zamknięta, ale przynajmniej dwa krzesła chodziły.
Sypało cały czas. Puch był wszędzie.
Niestety większość tras była zamknięta. Przy tak słabej widoczności za bardzo nie można nigdzie się zagłębiać bo można pobłądzić.
Próbowaliśmy parę razy coś wymyśleć, ale nie za wiele, żeby zawsze można było wrócić na trasy. Mimo to przy tak wielkiej ilości śniegu i tak było ciekawie.
Dobrze, że w górach bar był czynny to nie trzeba było na dół zjeżdżać żeby się zagrzać i odpocząć.
Jeździliśmy gdzieś do godziny 14 i zjechaliśmy gondolą na dół gdzie oczywiście padał deszcz.
Miałem jeszcze iść na narty rano w dzień wyjazdu na parę godzin. Niestety spadła taka ilość śniegu, że rano wszystkie resorty były zamknięte. Co chwilę było słychać wybuchy dynamitu zrzucane przez patrol w celu wywołania lawin. Jedno było pewne. Dzisiaj rano żaden resort nie będzie czynny. Niestety nie poszedłem!
Wspaniały tydzień w przepięknych górach.
Czy warto jest jechać do Chamonix na narty? Ja uważam, że tak, ale Chamonix nie jest dla każdego. Nie znajdziesz tutaj wielkich szerokich idealnie ubitych tras. Nie znajdziesz tutaj wiele obszarów dla początkujących czy szkółek narciarskich.
Jeśli jesteś dobrym narciarzem to jak najbardziej będziesz miał przyjemności z jazdy w tych wspaniałych ale stromych górach. Początkowi i średnio zaawansowani narciarze niestety nie wykorzystają w pełni tych cudownych terenów. Proponuję się podszkolić parę sezonów w łatwiejszych resortach. Zwłaszcza technikę jeżdżenia po stromych nieubitych terenach
Dzisiaj jest to nasza ostatnia noc w Chamonix. Oczywiście musieliśmy się godnie i hucznie pożegnać z tym rajem narciarskim.
Ale to już na pewno Ilonka opisze w swoim pożegnalnym wpisie.
2023.03.09 Chamonix, FR (dzień 6)
Słoneczko!!! Od samego rana dziś pojawiło się słoneczko. Straszyli, że popołudniu znów może padać więc trzeba było się szybko rano zebrać i ruszyć gdzieś. Aiguille du Midi było jedną z opcji ale niestety kolejka na sam szczyt była zamknięta ze względu na silne wiatry. Tam się wyjeżdża na 3,842 m (12,605 ft) więc wiatry pewnie są. Zwłaszcza, że Darek też pisał z gór, że trochę wieje.
Drugi pomysł był bardziej przyziemny. Kiedyś spacerując z mamą po miasteczku Argentiere zobaczyłyśmy ścieżkę w las z drogowskazami. Okazało się, że z miasteczka wychodzi całkiem fajna trasa w góry na punk widokowy La Pierre a Bosson.
Wychodzi się z samego dołu więc połowa szlaku była bez śniegu, przez las i w słoneczku. Na początku dość mocno podchodziło się do góry ale serpentyki ułatwiły zadanie. Cała trasa ma ok. 300 m (1tys ft) wzniesienia i 4km (2.5 mili). Taki fajny spacerek akurat przed obiadkiem. My podeszliśmy do tego, że pójdziemy dokąd dojdziemy bo spodziewałyśmy się, że wyżej może być troszkę śniegu.
Już dość szybko wyszłyśmy z lasu i jak tylko weszłyśmy na serpentynki to widoki były powalające. Otaczały nas przepiękne góry, słońce mocno świeciło więc w samych bluzeczkach można było wspinać się do góry.
Gdzieś w połowie trasy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jak będziemy chciały to jest możliwość zejścia inna trasą, do tego samego punktu wyjścia. To zawsze jest fajna opcja, żeby zobaczyć coś nowego. Póki co decydować nie trzeba tylko trzeba iść dalej przed siebie.
Niedługo za skrzyżowaniem szlaków zaczęło pojawiać się coraz więcej śniegu. My miałyśmy tylko raczki bo nie planowałyśmy się zapuszczać daleko. Zresztą po wczorajszych opadach śnieg był tak puszysty, że w sumie człowiek nawet się nie ślizgał a bardziej zapadał.
Po śladach widać było, że nie jesteśmy jedynymi którzy wybrali się na ten szlak. Szlak był dość przetarty a do tego 3 dziewczyny szły przed nami. Dość dobrze szły ale w pewnym momencie zawróciły. Wyglądały na lokalne i nawet ładnie mówiły po angielsku. Stwierdziły, że im wyżej tym gorsze warunki, i że one nie doszły do końca.
Hmmm.. dopóki słoneczko świeci i nie zapadamy się w śnieg to można iść. Niestety i my musieliśmy podjąć decyzję jak koleżanki. Mniej więcej zostało nam 1/5 jeszcze do przejścia ale szlak już nie był wytarty i śniegu było więcej tak że człowiek się pomału zapadał. Akurat ten odcinek szlaku nie dość, że był wyżej położony to jeszcze w cieniu więc śnieg tu się dłużej utrzymuje. Podjęłyśmy kolektywną decyzję, że może lepiej będzie zawrócić.
Potem spotkaliśmy jeszcze jedną Panią która najpierw nas minęła jak my schodziliśmy ale szybko nas dogoniła bo też zawróciła. No tak brakowało kogoś kto by przetarł ten szlak.
Na powrót wybrałyśmy inną trasę. Wiedziałyśmy, że obie trasy łączą się na dole a chciałyśmy spróbować coś innego. I rzeczywiście, trasa całkiem inna. Bardziej w lesie ale bez śniegu, szeroka, prawie jak dla koni. Też bardzo fajnie się szło a raczej zlatywało. Bo po tak szerokiej trasie prawie zbiegało się na dół.
Już prawie przy samym dole było rozgałęzienie szlaków. Zdziwiłam się, bo na jednym z drogowskazów pisało Le Tour a tam chłopaki właśnie dziś jeżdżą na nartach. Pisało, że można tam dojść w 40 minut. Większość załogi wybrała jednak domek… chyba ich troszkę zmęczyłam. No więc kontynuowałyśmy zbieganie na dół i już po paru minutach byłyśmy znów w miejscu z którego zaczynałyśmy nie tak dawno temu.
Jak wróciłyśmy do cywilizacji to postanowiliśmy obczaić gdzie by tu można było iść na kolację. Chcieliśmy zjeść kolację wszyscy razem. Ponieważ jesteśmy grupą ośmiu osobową to nie jest to łatwe zadanie. Do tego nikt z nas nie zna francuskiego. Do jednej knajpki zadzwoniliśmy ale niestety już mają full. No tak najlepsza w Argentiere to nie dziwne, że szybko się zapełniła.
Internet przyszedł nam z pomocą i znaleźliśmy coś co wyglądało ciekawie. I miało hamburgery. Jakoś po tym całym serowym tygodniu miałam ochotę na hamburgera… co prawda z serem no bo jak może być inaczej. Menu wyglądało dość apetycznie więc mieliśmy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Rzeczywiście. Knajpa okazała się być w hotelu, i musieliśmy troszkę do niej przejść na drugą stronę miasta ale przynajmniej poznaliśmy inna stronę Chamonix. Taką bardziej hotelową. Natomiast sama restauracja całkiem fajna i jedzenie też przepyszne.
Hamburger jak to hamburger ale Paris-Brest było przepyszne. No tak Francja słynie z deserów. Nazwa deseru może się różnie kojarzyć. Ktoś (jak na przykład ja) kto nie do końca jest obeznany z językiem francuskim pomyśli, że deser ten oznacza pierś paryskiej kobiety. Nic bardziej mylnego. Deser ten został nazwany na cześć rajdu kolarskiego z Paryża do Brest. Wyścig kolarski z Paryża do Brest został ustanowiony w 1891 roku ale dopiero 19 lat później doczekał się upamiętnienia w postaci ciastka. Okrągłe ciasto z dziurką jest odpowiednikiem koła rowerowego, a dla lepszego smaku i prezencji wszystko wypełnione jest kremem migdałowym. Pychota!
Taka pychota, że nikt nie zrobił zdjęcia i musiałam użyć zdjęcia z Internetu…
My rowerów ze sobą nie mieliśmy więc musieliśmy czekać na autobus. Lepiej w restauracji niż na zimnie… tylko z tym czekaniem to jest tak, że autobus jeździ co godzinę więc jak się zagada człowiek to musi czekać znów godzinę. A jak już musi czekać godzinę to i kolejną butelkę wina zamówi. Na szczęście udało nam się jakoś bez większych opóźnień i czekania zdążyć na nocny autobus i nie musieliśmy myśleć o Planie B. Bo droga krzyżowa do Argentiere mogłaby być długa.
2023.03.08 Chamonix, FR (dzień 5)
Kolejny lodowcowy dzień, no ale jak może być inaczej w krainie lodowców. Mer de Glace czyli morze lodowcowe, to najdłuższy i największy lodowiec we Francji. W Alpach prześciga go tylko lodowiec Aletsch położony w Valais, Szwajcaria.
Mer de Glace jest utworzony na północnych stokach Mount Blanc i powstał przez połączenie dwóch lodowców (Leschaux i Tacul). To właśnie tu też schodzi najdłuższa trasa narciarska na świecie Valle de Blanche. Darek zjechał tą trasą jakieś 15 czy 17 lat temu. Teraz też miał ochotę ale niestety pogoda nie sprzyjała.
W XVII wieku lodowiec dochodził do wioski Chamonix. Teraz aby go podziwiać, trzeba wyjechać wysoko w góry kolejką zębatą. Tak też zrobiłyśmy. Pogoda nie była najlepsza ale szkoda tracić dnia jak już połowa naszych wakacji. Mieliśmy nadzieję, że pod lodowiec uda nam się dojść więc pogoda nie będzie miała takiego wpływu na widoczność z bliska.
Kolejka na Mer de Glace wyjeżdża co godzinę z dedykowanej stacji, bardzo blisko dworca głównego Chamonix. Wyjazd na górę trwa około 30 minut i po drodze można podziwiać piękne widoki na miasteczko…albo nic, jak się wjedzie w chmury.
Na szczycie jest taras widokowy z restauracją i nawet hotel. Kiedyś z Darkiem doszliśmy tu na nogach ze środkowej stacji na Aiguille du Midi. Wtedy widziałam lodowiec tylko z góry bo spieszyliśmy się na ostatnią kolejkę na dół. Dziś miałam nadzieję, że uda nam się zjechać gondolą na dół pod lodowiec i zobaczymy go z bliższa.
Niestety za względu na pogodę gondola była zamknięta i nie było opcji, żeby zjechać ani nawet podejść na dół. Szkoda. Mogliby chociaż zrobić jakąś trasę na dół gdzie można zejść na wypadek jak są wiatry i gondola nie może jeździć. Niestety, cała platforma i restauracja jest przebudowywana i nawet wejście na trasę, którą my z Darkiem lata temu zeszliśmy była zamknięta przez budowę.
Nie był to jednak stracony czas. Widok z góry i tak był przepiękny i można było podziwiać lód przebijający się przez pokłady śniegu. Chmury, świeży śnieg dodawały też klimatu całej otoczce. Kamienny budynek hotelu otoczony granitowymi górami, puszystym śniegiem i tajemniczą mgłą był ciekawym obiektem do fotografowania.
Nie pozostało nam nic innego jak pochodzić po okolicy, zaglądnąć do mini muzeum o lodowcach i wracać na dół. To właśnie w tym muzeum dowiedzieliśmy się, że najszybciej posuwające się lodowce są na Grenlandii. Wg. National Geographic lodowiec Jakobshavn na Grenlandii porusza się nawet 40 m na dzień. Grenlandia i Alaska ma też lodowce które najszybciej się topią. Chyba czas poważnie pomyśleć o wycieczce na Grenlandię.
Mer de Glace polecam latem. Jest tu dużo szlaków, które w zimie są mało przetarte. Natomiast w leci musi tu być pięknie a do tego chłód od lodowca i górskie powietrze sprawi, że letnie upały nie będą straszne.
My zjechałyśmy na dół i póki jeszcze nie padało pochodziłyśmy po Chamonix. Darek dziś jeździ sam na nartach, wszystkich innych wystraszyła pogoda. Jeździ jednak u nas w Argentiere więc spotkamy się z nim dopiero po nartach. My z mamą za to powłóczyłyśmy się po Chamonix omijając najbardziej turystyczne uliczki ale bynajmniej nie omijając sklepów z pysznymi serami i wędlinami… tak, takie wystawy przyciągały nas mocno.
Zaczynało niestety padać więc nie pozostało nic innego jak wskoczyć do jakiejś restauracji na coś serowego i winko. W końcu we Francji jesteśmy więc sery i wina to codziennie trzeba jeść. Chamonix jest w rejonie Savoy które słynie z produkcji win ale ma też oczywiście swoje specjały jeśli chodzi o dania. Jedną z takich regionalnych potraw jest Tartiflette Traditionnelle. Jest to nic innego jak zapiekanka z ziemniakami. Ziemniaki, cebula, boczek i lokalny ser reblochon. Proste a jakie dobre… i sycące. Tak właśnie zakończyłyśmy zwiedzanie. Potem było jeszcze więcej sera, jeszcze więcej wina, jeszcze więcej przyjaciół i jeszcze więcej śmiechu.
2023.03.07 Chamonix, FR (dzień 4)
Dzisiejszy dzień to petarda. Najładniejszy dzień na tym wyjeździe. I nie mówię tu o pogodzie, która też była piękna, mam na myśli przede wszystkim widoki.
Czyż nie jest pięknie? Dziś zaplanowaliśmy hike na lodowiec Argentiere. Początkowo mieliśmy w planie iść na Lac Blue, ale stwierdziliśmy, że może tam być ciężko ze śniegiem i będziemy musieli zawrócić. Wybraliśmy coś z większym prawdopodobieństwem zdobycia i nie wiem czy nie ładniejszego.
Darek odkrył lodowiec wczoraj i stwierdził, że ma plan jak tam dojść. Ja tak czasem z rezerwą podchodzę do Darka planów bo obawiam się, że nie podołam ale jednocześnie wiem, że jak on znajdzie szlak to będzie przepięknie. Tak więc założyłam raki i ruszylam do góry.
Najpierw szliśmy bokiem trasy narciarskiej. W Europie nikt się nie pyta czy masz przepustkę na chodzenie. Tutaj wychodzą z założenia, że góry są dla każdego i tylko na wyciągi potrzebujesz bilet. A jak nie używasz wyciągów tylko własne nogi to czemu masz płacić. Mam nadzieję, że tego Europa nie zmieni choć nigdy nie wiadomo bo coraz więcej uczą się od Amerykanów.
Idąc do góry spotkaliśmy trochę ludzi, którzy szli do góry ale na nartach. Ma to sens bo wtedy do góry idziesz ale już na dół masz szybciej bo zjeżdżasz. Problem pojawia się tylko jak chcesz wejść w jakieś nie równe tereny bo wtedy w nartach już ciężej jest iść pod górę.
Trasą narciarską szło się fajnie. Równomiernie do góry. Chociaż widoki były takie sobie. Dopiero jak zeszliśmy z trasy w las (tu już narciarzy prawie wogóle nie było) to zaczęły się widoki. No wiadomo, byliśmy też wyżej. Początkowo szliśmy w kierunku schroniska. Trasa prowadziła zig-zakami, choć przykryta śniegiem nie zawsze była łatwa do znalezienia.
Do góry wspinaliśmy się zboczem które nie jest oficjalną trasą narciarską ale ponieważ ma połączenie z dolną bazą resortu to jest odwiedzane przez narciarzy szukających ciekawych tras off-piste. Darek oczywiście tędy zjechał ale teraz poznawaliśmy trasę z punktu widzenia łazika. I co zdecydowaliśmy… chodzenie po muldach nie jest fajne.
Około 2h zajęło nam dojście do schroniska. Ciekawie położone schronisko na zboczu gór musi tętnić życiem w lecie. Teraz też podobno było otwarte i po ilości nart przed budynkiem można twierdzić, że tak własnie było. Dla nas jednak za ładne było słoneczko, żeby się gdzieś chować po budynku więc siedliśmy na zewnątrz i zjedliśmy drugie śniadanie czyli pain au chocolate, croissant z czekoladą.
Najstromsze podjeście mieliśmy za sobą. Do lodowca pozostało nam może jeszcze jakieś 20 min na nogach. Z początku nie wiedziałam czego się spodziewać ale dość szybko z daleka zobaczyłam lodowiec i wiedziałam, że będzie pięknie. Rzeczywiście było. Podchodziliśmy trasą i widzieliśmy te ogromne ściany lodowe, poprzecinane, troszkę obłupane, ale przede wszystkim niesamowicie niebieskie… piękne.
Do tego miejsca można dojechać na nartach. Ale skoro my nart nie mamy, a raki dają nam większą swobodę poruszania się to ruszyliśmy wyżej. Wyżej było jeszcze piękniej. Nie spodziewałam się, że uda nam się podejść tak blisko lodowca. Wiedziałam, że ten rejon Alp ma dużo lodowców ale spodziewałam się, że będą daleko, zasypane śniegiem albo brudne. A tu czyste piękno.
Brakowało tylko ławeczki, żeby usiąść z piwkiem i podziwiać widok. Nie bardzo też było jak usiąść tam na śniegu więc przerwę zrobiliśmy troszkę dalej z widokiem na piękne góry. Też pięknie.
Niestety pogoda zaczynała się psuć. Coraz częściej chmury zasłaniały słońce i robiło się chłodno. No tak dziś ma się załamać pogoda. Koniec słonecznych dni za to ma spaść świeży śnieg więc i narciarze i lodowce będą się cieszyć.
Dlaczego lodowce? Podobno dla lodowców najgorsze jest brak opadów śniegu. Wiadomo ocieplenie klimatu wpływa na mniej opadów śniegu ale sama temperatura nie niszczy lodowców tak jak brak śniegu. Śnieg bowiem działa jak koc i chroni lodowiec przed bezpośrednim działaniem promieni słonecznych (topieniem). Duże pokłady śniegu tworzą też nowe warstwy lodowca przez co lodowiec się buduje. Skoro jest mało opadów śniegu to lodowce szybciej się topią a co za tym idzie, ziemia się ociepla.
Fajnie tak siedzieć w górach, w ciszy i spokoju i podziwiać widoki. Niestety od siedzenia na śniegu i zachmurzonego nieba robiło się troszkę chłodno. A do tego narciarze z naszej ekipy już kusili piwkiem w restauracji przy stoku. No więc zebraliśmy się i zeszliśmy do połowy trasy spotkać się z nimi.
Zejście a do tego po trasach narciarskich należy do łatwych więc prawie zbiegliśmy pod kolejki gdzie już przyjaciele czekali na nas z mnóstwem opowieści i zimnym piwkiem. Siedziało się fajnie ale wiedząc, że przed nami jeszcze jakieś 500-600 metrów do zejścia postanowiliśmy przenieść imprezę na dół. Zawsze to potem bliżej do domku.
Schodzenie było monotonne, nie da się ukryć. Z jendej strony człowiek się cieszy, że ma z górki na pazurki a z drugiej to schodzenie stromo na dół też potrafi być męczące. Ale zarówno wyjście jak i zejście jest częścią hiku więc nie można narzekać. Za to na dole czekała na nas nagroda w postaci pizzy. Zasłużyliśmy. Wydawało się niby nic ale tak naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Wyszliśmy (i zeszliśmy) ponad tysiąc metrów (3500 ft). A wszystko przed południem… no dobra amerykańskim południem bo GPS ma NY strefę czasową.
Zaczynało sypać coraz bardziej. Robiło się szarawo, mokrawo i coraz zimniej. Nie pozostało więc nic innego jak ciepły prysznic i wspominanie dnia oglądając zdjęcia. Każdy opowiadał wrażenia ze swojego dnia. My z lodowca, inni z nart a jeszcze inna część ekipy z wycieczki do Aosty. Ten dzień długo pozostanie w mojej pamięci… zresztą lodowców się nie zapomina. Jak można zapomnieć taki widok!
2023.03.05-06 Chamonix, FR (narty część 1)
Czy jest jakaś miejscowość na Ziemi która bardziej kojarzy się z nartami niż Chamonix? Myślę, że prawie każdy narciarz który coś tam o nartach wie i stara się podróżować do resortów narciarskich słyszał o Chamonix. Wielu odwiedziło ten resort albo ma go na liście. No bo jak tu nie przyjechać jak jest tak pięknie!
Sławę zawdzięcza pierwszej zimowej olimpiadzie w 1924, a także ekstremalnie trudnymi trasami narciarskimi. Chyba nie ma miejsca na Ziemi gdzie jest tak bardzo skoncentrowana ilość bardzo trudnych zjazdów. Mowa tu o rejonie Vallée Blanche czy o lodowcach wokół Grands Montets.
Miasto Chamonix samo w sobie też jest atrakcją turystyczną z zabytkami, muzeami, barami i wieloma restauracjami w których czasami ciężko zjeść jak się nie ma rezerwacji. Rezerwacje nie są wymagane, ale polecam być wcześniej to znacznie zwiększa możliwość dostania stolika. Zwłaszcza w zimowym albo letnim sezonie.
Jest to mój piąty pobyt w Chamonix, drugi zimą. Na nartach byłem tutaj kilkanaście lat temu. Zjechałem wtedy słynnymi lodowcami Vallée Blanche i Argientère z Grands Montets z przewodnikiem.
Tym razem nie planuję brać przewodników. Jak pogoda będzie ok, lodowce bezpieczne i niskie zagrożenie lawinowe to może gdzieś wyjdę i ciekawymi trasami zjadę. Ogólnie przez pięć narciarskich dni (tyle mam na moim bilecie, Ikon pass) będę starał się zwiedzić jak najwięcej rejonów.
Rejon Chamonix ma wiele terenów narciarskich. Z czego można wyróżnić pięć. Valée Blanche, Grands Montets, Brévent, Flégère i Le Tour.
Reszta znajduje się na niższych terenach, gdzie może być problem ze śniegiem, albo brak ciekawych zjazdów i ogólnie nudno.
Niestety żadne z tych resortów poza Brévent i Flégère nie są połączone wyciągami. Trzeba zjechać na dół i przenieść się do innego resortu za pomocą samochodu, autobusu lub pociągu.
Ogólnie nie ma z tym większego problemu, bo wszystkie te rejony są na tyle duże, że spokojnie przez cały dzień jest co robić i nie trzeba nigdzie jechać. Następnego dnia można wsiąść do pociągu i podjechać w inny rejon.
Samochód do niczego w rejonie Chamonix nie jest potrzebny. Komunikacja publiczna jest dobrze rozwiązana. Autobusy lub pociągi rozwożą narciarzy po całej dolinie. Myśmy mieszkali w Argentiere. Jest to mała miejscowość położona parę wiosek w górę doliny od Chamonix. Zaraz przy resorcie Grands Montets. 7-8 minut na nogach i już mogłem wsiąść do gondoli i jechać w góry. Jak chciałem pojechać do innego resortu to przystanek autobusowy albo pociąg był 2 minuty na nogach od hotelu.
Duże góry to niestety zmienna pogoda. Ogólnie miałem szczęście do pogody, ale czasami musiałem zmieniać plany. Wiatr, mgła czy zagrożenie lawinowe było na tyle duże, że wyciągi były zamykane i albo trzeba było jeździć na dole, albo siedzieć w barach.
W pierwszy dzień jeździłem w Argèntiere na Grands Montets. Miałem świetną pogodę z niestety nie za dużą ilością śniegu. Alpy już od paru lat borykają się z brakiem śniegu. Nie odbierajcie mnie źle, dalej wszystko było otwarte (nawet zjazd na sam dół), ale było twardo. Na trasach był zmarznięty śnieg albo lód. Poza trasami było lepiej, chociaż duże i twarde muldy czasami utrudniały jazdę.
Dopiero gdzieś dalej od ubitych tras zaczynało się robić ciekawiej. Grands Montets ma północne stoki. W związku z tym słońce tak bardzo nie topi śniegu i można znaleźć puch nawet parę dni po opadach.
Ten rejon jest jednym z trudniejszych terenów w Chamonix (poza Valée Blanche). Nie polecam go początkującym ani średnio jeżdżącym narciarzom. Posiada wąskie, strome trasy i ogromne przestrzenie gdzie jednak żeby w pełni je wykorzystać i zwiedzić trzeba mieć umiejętności narciarskiem na wyższym poziomie.
Pogodę miałem słoneczną, bez wiatru. W pięcio-stopniowej skali zagrożenia lawinowego było jeden, więc nic tylko jeździć non-stop. Tak też było. Używałem pierwszego dnia na maxa. Prawie…
Na sam szczyt Grands Montets jest kolejka linowa. Niestety w 2018 się spaliła i jak dotąd jej nie odbudowali. Ponoć są plany, że na następny sezon ma być nowa, szybka i na dwóch linach (żeby mogła jechać podczas dużego wiatru). Miejmy nadzieję, że ją zbudują bo z samej góry są piękne tereny do zjadu z tyłu po lodowcu.
Jak narazie jedyną możliwością dostania się na szczyt jest hike z górnej stacji krzesełek albo gondoli. Ponoć 45-60 minut do góry. Dużo ludzi to robi, ale trzeba mieć narty do chodzenia po górach albo raki. Raki mam, ale nie przy sobie. Zostawiłem je w hotelu. Nie przypuszczałem, że bedą mi potrzebne w pierwszy dzień. Przyjechałem tu z rakami parę dni później ale znowu pogoda nie była ciekawa. Wiatr, chmury i zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia. Nie ma co ryzykować.
Natomiast z górnej stacji krzesełek La’Hersre można skręcić w lewo, minąć ostrzeżenia, że dalej jest trudno i nic nie jest ubijane, dojechać do skał i prosto w dół.
Jedne z lepszych terenów dla zaawansowanych narciarzy. Trzymać się blisko skał a można nawet tydzień po opadach śniegu znaleźć puch, albo lodowiec. Tak, lodowiec!
Trzeba tylko wystarczająco długo jechać koło skał i nie bać się, że się oddala od głównej części resortu.
Piękny jest lodowiec Argentiere, prawda?
Oczywiście z tego miejsca nie da się już wrócić do głównej części resortu. Trzeba zjechać na sam dół. Zjazd jest bardzo stromy i zmuldzony, albo porośnięty krzakami.
Po drodze mija się schronisko Chalet Refuge de Lognan, w którym można odpocząć albo się posilić. Dojazd do schroniska jest w miarę łatwy. Natomiast powrót do resortu wymaga trochę wysiłku. Albo podchodzisz łatwą trasą lekko do góry i znajdujesz się w rejonie górnych wyciągów, albo zjeżdżasz prosto na dół. Ten zjazd wymaga „trochę” umiejętności.
Jeździłem, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 17.
Tego dnia miałem też niezaciekawą przygodę. Prawie zgubiłem kask z goglami na przerwie.
Usiadłem sobie w słoneczku na stoku, podziwiałem widoki i jadłem kanapkę. Przypadkowo robiąc zdjęcie potknąłem się i kopnąłem kask, który poleciał prosto na dół.
Na dół był spory kawałek. Ubrałem narty i ruszyłem na jego poszukiwanie. W miarę szybko znalazłem szkło od gogli ale po kasku ani śladu. Teren stawał się coraz to stromszy i niebezpieczny.
Nie dało się dalej jechać. Musiałem lasem objechać to urwisko i z dołu próbować szukać kasku. Wypatrzyłem go, ale niestety zawisł na jakiś patykach. Podejście z dołu w tym głębokim śniegu urwiskiem do góry nie należało do łatwych.
Trwało to 45-60 minut. Tak spocony i wycieńczony to dawno nie byłem. Oczywiście w tym czasie nikt tędy nie jechał. Na koniec musiałem jeszcze podchodzić do wyciągu, bo już za nisko zjechałem. Przygoda, przygoda… która się dobrze zakończyła. Zaoszczędziłem $400-500 i jutro rano mogę iść prosto na narty a nie do sklepów szukać kasku i gogli.
Dzisiaj wieczorem dołączyła do nas druga część grupy, więc następnego ranka ruszyliśmy wszyscy autobusem w dół doliny do Fleégère.
Brévent i Flégère tworzą główną cześć narciarką w Chamonix i są połączone w górach za pomocą kolejki linowej.
Są to południowe stoki, więc śnieg nie zawsze jest tutaj idealny i często na dół trzeba zjechać gondolami.
Pogoda na dzisiaj też była super. Słonecznie i bez wiatru. Rano stoki były zmrożone i twarde, ale słoneczko z tym lodem szybko sobie poradziło i już gdzieś koło 11 rano było miękko.
Nie ma tutaj może tak ekstremalnych stoków jak w Grands Montets ale też można coś znaleźć.
Wyciąg krzesełkowy Index wyjeżdża wysoko, a jak się chce jeszcze wyżej to jest orczyk. Oczywiście nie brakowało na górze mocnych i odważnych co wpinali się jeszcze wyżej. Dzisiaj zagrożenie lawinowe jest na poziomie 1, więc na pewno jest frajda zlecieć z samego szczytu.
Rano próbowaliśmy parę razy wyjechać z tras, ale było jeszcze za wcześnie i wszystko było zmrożone. Dopiero tak gdzieś od 11-11:30 słońce było na tyle mocne, że roztopiło lód i jazda tam stawała się miękka i przyjemna.
Jeżdżenie w słońcu po stromych i nieubitych stokach jest bardzo męczące. Częstsze przerwy musiały być wprowadzone.
Około południa wzięliśmy kolejkę Liaison i przejechaliśmy do Le Brévent. Jest to resort który znajduje się najbliżej Chamonix z którego można też tu wyjechać gondolą Planpraz.
Tutaj czekała na nas nie-narciarska część grupy i już wszyscy w osiem osób wyjechaliśmy kolejką górską na Le Brévent, 2,525m.
Mimo, że zjazd stąd został zamknięty ze względu na brak śniegu to i tak warto było tu wyjechać. Ze szczytu rozciągają się chyba jedna z najładniejszych widoków na przepiękne pasmo górskie po drugiej stronie doliny Chamonix.
Takie szczyty jak Mount Blanc czy Aiguille Du Midi. są na „wyciągnięcie ręki”.
Zjechaliśmy kolejką do głównej części resortu (Planpraz, 2000m), odpoczęliśmy wszyscy przy piwku i jeździliśmy tutaj prawie do końca dnia. Na nasłonecznionych stokach śnieg stawał się coraz to cięższy i mokry, albo go w ogóle nie było
Dla urozmaicenia na stokach gdzie słońce nie świeciło dalej można było znaleźć zmrożone odcinki.
Ogólnie było ciekawie i różnorodnie. Widoki były tak cudne, że każdy często stawał i je podziwiał.
Na koniec dnia zjechaliśmy gondolą prosto do Chamonix i tam na wysokości 1,035 metrów zakończyliśmy dzień.
W lokalnych knajpeczkach planowaliśmy kolejne dni. Zostało nam jeszcze 3 dni narciarskie, więc trzeba je na maxa wykorzystać.
2023.03.06 Chamonix, FR (dzień 3)
Straszą. Pogoda nas straszy. Straszy, że od środy a właściwie to od wtorku wieczór idzie jakaś śnieżyca i będzie padać do końca tygodnia. Wszyscy mieliśmy nadzieję na słoneczne dni i podziwianie widoków a tu pogoda może nam trochę pokrzyżować plany.
Dlatego korzystamy póki możemy a potem będziemy się zastanawiać co robić z czasem. Dziś ekipa podzieliła się na babską i męską. Mężczyźni poszli na narty a kobiety postanowiły ich odwiedzić na szczycie Brevent. Ze szczytu Breven jest piękny widok na północne stoki i najwyższe szczty górskie takie jak Mt. Blanc czy Aiguille du Midi.
Chłopaki do Breven miały trochę do przejechania dlatego my rano spokojnie pospacerowałyśmy po miasteczku ale zbliżając się w kierunku wyciągu. Co mnie zaskoczyło to to, że kolejka nie do końca wyjeżdża z miasteczka. A jeszcze bardziej, że przy kolejce w sumie nie ma za wiele życia.
W Chamonix w samym centrum (to znaczy paru uliczkach blisko dworca głównego) coś się dzieje. Natomiast przy samych wyciagach to jakoś nie ma restauracji, sklepów itp. Zresztą samo dojście do wyciągu było dość pod górę co dla narciarzy nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Przed kolejką na szczyt Breven (2525 m) można spotkać bardzo ciekawych ludzi ponieważ właśnie z tego szczytu bardzo popularne są zloty na paralotniach. Podobno Chamonix ma idealne warunki do uprawiania tego sportu. Paralotniarzy często widywałam również w innych resortach europejskich ale w Chamonix zdecydowanie jest ich najwięcej. Można wykupić sobie lot z instruktorem. Leci się w dwie osoby i można wybrać jeden z trzech poziomów trudności. Łatwy, średni który różni się tylko czasem spędzonym w powietrzu i zaawansowany który dodatkowo zapewnia ci różne fikołki itp. Jak stałam na dole kupując bilety to właśnie jeden chłopaczek opowiadał koledze, że nie wiedział na co się godzi ale jak się instruktor spytał czy chce fikołki i obroty to on odpowiedział „jasne, czemu nie?”. Po paru sekundach już krzyczał „proszę przestań” bo jak tu się człowiek zgodzi na fikołki to nie ma lekko.
Na Breven wyjeżdża się dwoma kolejkami. Najpierw gondolą do połowy a potem kolejką linową nad przepaścią. W połowie spotkaliśmy się z chłopakami i już wszyscy razem ruszyliśmy na sam szczyt. Darek miał nadzieję, że zjedzie na nartach z samej góry ale niestety zamknęli mu trasę i musiał narty zostawić przy drugiej kolejce. Z samego szczytu Breven można zjeźdżać ale tylko przy dobrych warunkach i dużej ilości śniegu. Trasa jest dość stroma ale bardzo dobrzy narciarze dają radę. Na samym Breven nie ma za wiele. Szczyt jest wąski i skalisty więc zrobili tylko platformę widokową z której można oglądać Mt. Blanc i inne szczyty alpejskie. Jest też restauracja ale nie było za bardzo stolików wolnych, zwłaszcza na grupę 8 osobową. Słoneczko jednak ładnie świeciło, widoki zapierały dech w piersiach i prawie wogóle nie wiało. Trochę czasu spędziliśmy na górze podziwiając widoki i pstrykając zdjęcia.
Na lunch jednak zjechaliśmy do połowy góry. Tam już jest większy wybór miejscówek a widoki też piękne.
Przerwa na piwko i kanapki z plecaka musiała być. W Chamonix jest mniej knajp przy stokach niż w Zermat. Myślę, że po części dlatego, że w Zermatt domki i wioski wchodzą wysoko w góry. W Chamonix góry są bardziej strome i pewnie wioski w górach są mniej praktyczne. W Chamonix jest też mniej tras na łazików które przeplatają się ze stokami narciarskimi i w związku z tym jest mniej też restaruacji. Wszyskto co jest w górach to albo schroniska górskie albo restauracje przy głównych stacjach kolejek, głównie górnych stacjach.
Po przerwie na lunch chłopaki ruszyły na stoki, żeby korzystać ze słońca póki jest a my z dziewczynami na dół na jakieś zakupy. Zakupy zakupami ale przerwa na kawkę i ciacho też musiała być.
Francja przecież słynie z wyrobów cukierniczych. Każdy wybrał sobie inne ciasto ale każde było pyszne. Od czekoladowych po malinowe, mango czy deser Mt. Blanc (ciasto migdałowe i bita śmietana). Pychota!
Zbliżała się czwarta po południu i chłopaki zjechali już z gór. Zanim słońce zajdzie chcieliśmy jeszcze wypić piwko na zewnątrz. Udało nam się znaleźć knajpkę i podziwiająć zachód słońca w górach relaksowaliśmy się przy winku/piwku i wspominaliśmy cudowny dzień.
2023.03.05 Chamonix, FR (dzień 2)
Nowy dzień, nowe przygody we Francuskim świecie. Przygody mamy, nie da się ukryć i zdecydowanie nawet po latach Francuzi nadal z angielskim maja na bakier. Ale te widoki ... One wynagradzają wszystko.
Dziś w końcu odespaliśmy dwie poprzednie noce i nawet udało się przespać całą noc bez jet-laga. To już nasz 3 raz pod rząd w Europie bez jet-laga. Jednak drzemki popołudniowe zaraz po wylądowaniu pomagają się przestawić. Dodatkowo energii dodał nam lokalny jogurt (kasztanowy) z granolą. Chyba tylko we Francji są jogurty kasztanowe.
Darek oczywiście ruszył szukać śniegu. Na dole nie wiele go jest. Nawet czasem ciężko zjechać do samego dołu. Miejmy nadzieję, że w górach jest lepiej. Chamonix nie ma za dużo tras ale za to ma potężne tereny off-piste czyli poza trasami. Tam jeździ się lepiej bo trasy nie są ubite i przestrzenie pozwalają się fajnie pobawić.
My z rodzicami uderzyliśmy na "miasto" to znaczy wzięliśmy pociąg z Argentiere gdzie śpimy do Chamonix gdzie podobo jest serce tego resortu.
Dolina Chamonix i jej lodowce zostaly odkryte w 1741 roku przez dwóch Anglików. Pierwszy dom gościnny został otwarty w 1770 roku. Natomiast pierwszy luksusowy hotel został otwarty w 1816 roku. W XVIII wieku głównymi turystami byli wspinacze górscy, których przyciągał Mt. Blanc.
Szczyt Mont Blanc pierwszy raz został zdobyty w 1786 roku przez dwóch lokalnych górołazów, Paccard i Balmat. Ich pomniki stoją w centrum Chamonix i oczywiście zwrócone są w kierunku tej potężnej góry.
Chamonix jednak najbardziej rozbudowało się w XX wieku. W 1901 otwarta została linia kolejowa łącząca Genewę z Chamonix co ułatwiło transport turystów latem i przede wszystkim zimą. Wozami konnymi ciężko by było dojechać tu zimą. Góry, lodowce przyciągały turystów tu od lat. Aż do tego stopnia, że w 1924 odbyły się tu pierwsze zimowe igrzyska olympijskie. Pierwsze w ogóle na całym świecie.
Chamonix dalej ma swoją sławę, historię i zdecydowanie jest taką miejscowością którą prawie każdy chce odwiedzić. A jak tu sprawa wygląda z nartami? Darek mówi, że „Ski if you can” (jeździj jeśli potrafisz). Chamonix jest historycznym miejscem gdzie lokalni w szopach przy domu robili swoje własne narty. Tutaj ludzie jeźdżą na nartach z dziada pradziada a narciarstwo jest wpisane w kulturę i dziedzictwo. Dlatego Chamonix jest takie trochę staromodne. Oczywiście ma sklepy z markowym sprzętem, restauracje gdzie kelnerzy serwują posiłki w muszkch. Ale ma też lokalne sklepy gdzie każdy się zna i przedewszystkim niesamowite tereny i schroniska w górach które dostępne są tylko dla zaawansowanych narciarzy.
My poszwędaliśmy się po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Dziś dojeźdża do nas kolejna część wycieczki więc chcieliśmy ich jakoś przywitać. Mieliśmy ochotę iść do pobliskiej restauracji na apres ski ale okazało się, że zamknięta. Dopiero na kolację udało nam się tam zajść. Dlatego apres ski musiało się ograniczyć do piwka na balkonie. No i dobrze. W słoneczku, z pięknym widokiem na góry. Czego chcieć więcej.
Jak już wszyscy dojechali do hotelu, ogarnęli się itp to poszliśmy szukać miejsca na kolację. Jest nas grupa 8 osób więc obawialiśmy się, że nigdzie nie dostaniemy miejsca. Chciałam zarezerwować telefonicznie ale niestety na moje pytanie czy Pani mówi po Angielsku usłyszałam tylko „non” (nie). No to jak nie to nie, żadnego „przepraszam ale nie”, „chwileczka” i zawołanie kogoś kto mówi. Nic... poprostu tylko „Non”. No więc bez rezerwacji na chybił trafił poszliśmy do restauracji Le Dahu. I nawet udało nam się dostać stolik.
Nie bardzo wiedziałam co dostanę zamawiając palony na ogniu rump-steak. Okazało się, że jest to trochę wersja zrób to sam. Dostaliśmy piecyk z węglem i grilem, surowe mięso i długie widelce do pieczenia mięsa. Ciekawe i smaczne nie można powiedzieć. Ale ciepło od tego było niesamowite. Aż butelki z winem musieliśmy przestawiać bo się gotowało.
Po pysznej kolacji rozeszliśmy się do pokoii. Znajomi byli zmęczeni podróżą a my też mieliśmy parę spraw do ogarnięcia jak na przykład zaplanowanie kolejnego dnia. Przecież nie ma czasu na leniuchowanie.
2023.03.03-04 Chamonix, FR (dzień 1)
1st world problem (problemy pierwszego świata)... Czy jechać wcześniej na wakacje i wylecieć już o 5 w południe, żeby jak najwcześniej wylądować i mieć cały dzień przed sobą w destynacji. Czy jednak wylecieć później, przespać się w samolocie i wylądować później ale bardziej wypoczętym...
Co myśmy wybrali? Oczywiście więcej godzin we Francji, ze zmęczeniem coś wymyślimy. Tak więc, Piątek, godzina druga po południu a my w taksówce na JFK. Tym razem lecimy Air France. Jest on zrzeszony z Deltą więc nadal punkty, statusy itp zaliczone. Jednak ponieważ samolot jest obsługiwany przez Air France to lecimy z innego terminalu i mamy troszkę inne doświadczenie niż to u Delty. Co zrobili źle a co dobrze?
Czy ktoś widział tyle telefonów publicznych w jednym miejscu w dzisiejszych czasach?
Nadawanie bagaży ogólnie poszło sprawnie, przejście przez bramki? Masakra. No może nie totalna masakra ale nie ogarnęli tego. Nie mieli TSA Pre, dali nas na specjalną linię ale tam znów się co jakiś czas wpychali ludzie z pierwszej klasy którzy byli bez kolejek. Tak więc całe security nie poszło najszybciej ale na szczęście myśmy się z tym liczyli i nie przyjechaliśmy na styk. Tak więc minus za bramki ale plus za lounge.
Pomału obrażamy się na Priority Pass. Coraz częściej jak chcemy wejść słyszymy, że nie wolno, że nie ma już dla nas miejsc itp. Nie dziwię się, że ludzie wyrabiają karty z benefitem lounge ale to nie powinno być tak że każdy może i nagle jest jakaś niesamowita ilość ludzi i jak są popularne dni lotów to nie da się skorzystać z Priority Pass. Olaliśmy więc ich i poszliśmy prosto do lounge Air France. Jako, że mam status platinium to lounge partnerskich lini jak Air France czy KLM mam za darmo. Uratowało już nas to w zeszłym roku w Amsterdamie i uratowało teraz. Obiadek z przepysznym deserem i szampanem był na koszt Air France. A całkiem dobry był trzeba im przyznać.
Ostatni plus Air France dostał za samolot a szczegółnie za klasę premium economy. Muszę przyznać, że było to najlepiej wyprfilowane siedzenie w tego typu klasie jakim kiedy kolwiek leciałam. Dość mocno się rozkładało a do tego było jakoś tak fajnie wyprofilowane. Szkoda tylko, że jak samolot ma wylot o 6 wieczór to wcale się nie chce spać. Jak już nam się zachciało spać to podawali śniadanie i nic ze spania.
Może godzinkę się przespaliśmy. I to właśnie jest problem ludzi którym się w głowie przewraca. Zamiast cieszyć się, że wogółe mogą lecieć, to oni narzekają, że samolot za wcześnie, albo za późno, albo nie z tego lotniska… tak piszę też o sobie. Czasem za duży wybór wcale nie jest zdrowy.
Lot był dość krótki. Około 6.5h. Wczesnym rankiem akurat jak słońce wschodziło wylądowaliśmy w Paryżu. Oczywiście musiał na śniadanie polecieć croissant czekoladowy. Na szczęście przesiadkę mieliśmy dość krótką, 2h. Wystarczającą aby zjeść croissant, przejść przez odprawę paszportową, oczywiście znów musieliśmy dać bagaże na prześwietlenie.
Godzinka już mniej wypasionym samolotem i wylądowaliśmy w Genewie. Takie bogate miasto, Szwajcaria itp... to spodziewałam się czegoś dość wypasionego. Wiedziałam, że jest to małe lotnisko ale spodziewałam się, że wszystko będzie chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze zdziwienie było ze stroną Francuską vs. Szwajcarską. Na lotnisku w Genwie są dwie strefy. Francuska i Szwajcarska. Wyszliśmy z samolotu, widzimy karuzelę z bagażami, pisze, że z lotu z Paryża więc stoimy. Ale karuzela dość mała więc zaczęliśmy się zastanawiać gdzie narty wyjadą. Darek poszedł do Pana z obsługi a Pan na to... a gdzie Pan jedzie po lotnisku. Darek na maksa zaskoczony, a co go to interesuje? Przecież on się pytał gdzie wyjeżdżają bagaże więc co do tego mają jego plany później.
Rozwiązaliśmy zagadkę. Czytając napisy, kojarząc fakty doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście my powinniśmy zjechać poziom niżej i tam będą nasze wszystkie walizki. Ponieważ samolot jest z Paryża to jak się ląduje w Genewie to można użyć wyjśćia Francja. Dzięki temu podróż jest jako krajowy lot a co za tym idzie nie ma żadnych restrykcji dotyczących przewożenia towarów między krajami. Dla nas to bez róźnicy ale jak ktoś chce przewieźć skrzyneczki wina z Paryża to lepiej mu wylądować po stronie Francuskiej.
Podróże kształcą, tak mówią. No więc my też zaczęliśmy rozkminiać te zagadki no i doszliśmy o co tu chodzi. Ogarnęliśmy Francuską i Szwajcarską stronę, zeszliśmy na dół bo my skrzyneczek wina nie mieliśmy i nawet w miarę szybko odebraliśmy bagaże. Dobra to w drogę... ha... nie tak łatwo. Kolejny punkt. Wypożyczalnia samochodów. Jak już ją znaleźliśmy to była taka kolejka, że stwierdziliśmy, że to nie dla nas. My kolejek nie lubimy. Wzieliśmy autobus, pojechaliśmy prosto na parking i stwierdziliśmy, że tam się coś wymyśli. Na szczęście udało się wymyśleć, i dostaliśmy VW Passat. Moja pierwsza reakacja była, jak my się mamy do tego zmieścić, druga, że może i lepiej bo w sumie większym po tych wąskich uliczkach i na małych parkingach nie będzie ciekawie. No a trzecia reakacja była – kto jak kto ale ja muszę zmieścić te wszystkie bagaże i co? Zmieściłam.
Ufff... ok, mamy wszystkich, bagaże zapakowane, czas ruszyć w górki. GPS ustawiony więc widoki można podziwiać. Droga poszła dość sprawnie. Budynek (hotel) też w miarę szybko znaleźliśmy. No idzie jak po maśle. Do czasu... do czasu aż weszłam do budynku a tam niby jest recepcja ale na recepcji nie ma nikogo. I wogóle to pisze, że recepcja to w sumie nie czynna. To znaczy to bardziej wywnisokowałam po wszystkich QR kodach i innych naklejkach bo ja Francuskiego nie znam a tam oczywiście wszystko po Francusku. W końcu znalazłam jakąś panią, pytam się gdzie tu mogę się zameldować a ona, żebym e-maile czytałam. Kto w dzisiejszych czasach maile czyta... tyle się ich dostaje, że czyta się tylko pierwsze zdanie czy rezerwacja jest potwierdzona i czy samolot nie jest odwołany. Resztę się olewa.
W naszym przypadku okazało się, że klucze są do odbioru 2 minuty od hotelu (nie tak źle) ale jak przystało na Europę to przerwa musi być i biuro nie jest czynne od 12 – 14. Ehhh.. kochamy tą Europę. Prawda jest taka, że jak się przyzwyczaich, że w Stanach wszystko jest dostępne 24h na dobę, że ludzie ogólnie sobie ufają a tam gdzie nie ufają to ubezpieczenie pokryje, gdzie każdy każdego rozumie a technologia jest w miarę dostępna to ciężko jest przestawić się na Francuskie warunki gdzie technologia kuleje, język angielski tym bardziej. Nie mówiąc już o gościnności.
No nic... oni przerwa to my też. Poszliśmy na pizze i piwko, żeby przeczekać, aż znów otworzą biuro.
Klucze mamy (oczywiście tylko jedno), parking mamy, lokum na najbliższy tydzień mamy. Kolejny przystanek zakupy. Też w miarę udało nam się załatwić. Po tym wszystkim, po tym całym maratonie padliśmy. Tak nam się na stojąco zamykały oczy, że poleciała drzemka. A po drzemce co... jak to co? Sery.....
Na kolację nie szukaliśmy miejsca daleko. Poszliśmy do pierwszej restauracji którą widzieliśmy z okien. Było pysznie. Sery, polędwice, ryby. Wszystko przepyszne. No i wino super tanie.
Fajnie się siedziało, i siedziałoby się dłużej ale już zamykali. Tak więc wróciliśmy do domku ale i tak każdy szybko padł. Podróż jest zawsze męcząca ale niestety konieczna jak chce się odwiedzać i odkrywać inne miejsca poza własnym ogródkiem.
2023.02.06 Arapahoe Basin, CO (dzień 3)
Dzisiaj już niestety wracamy z tego krótkiego a zarazem intensywnego wypadu na narty na zachód Stanów. Samolot mamy dopiero o godzinie 18 z Denver, więc nartki dzisiaj do południa obowiązkowe.
15-20 minut samochodem z Dillon jest resort A-Basin. To dobrze mi znane miejsce postanowiłem ponownie dzisiaj odwiedzić. Mimo, że jest poniedziałek to główny parking był pełny. Chyba ludzie w Kolorado nie pracują jak śnieg spadnie. Wczoraj w nocy trochę go spadło, jakieś 10cm. Jak na wschodnie wybrzeże Stanów to pewnie jest dużo, ale na standardy Kolorado to jest niewiele.
Oczywiście, że każdy centymetr śniegu się liczy i pozwoli narciarzowi lepiej i ciekawiej jeździć.
A-Basin już dobrze znam. Nie potrzebuję żadnej mapy. Prosto z samochodu poszedłem na wyciąg. Z drugiej strony mam tylko 3 godziny dzisiaj na narty, więc nie wolno marnować czasu.
Przez 3 godziny w Kolorado i tak się więcej wyjeżdżę niż przez cały dzień u nas na wschodzie.
Lokalny na pierwszym wyciągu zdał mi relację co jest otwarte i gdzie dzisiaj się dobrze jeździ. Większość terenów jest otwarta poza wschodnią ścianą, która ze względu na opady śniegu ma wysokie zagrożenie lawinowe i jak narazie nie jest otwarta. Co chwilę było słychać jak patrol ładunkami wybuchowymi próbuje wymusić lawiny żeby ten teren bezpiecznie można było otworzyć.
Pogoda nie należała do najlepszych. Po wczorajszym idealnym dniu w Vail dzisiaj było znacznie zimnej, wietrznie i pochmurno.
Zrobiłem parę zjazdów w głównej części i pojechałem w tylny rejon, do Montezuma.
Lubię ten rejon. Ma dużo ciekawych tras z różną skalą trudności. Dzisiaj nie miałem czasu na zapuszczanie się głęboko, ani tym bardziej na podchodzenie. Zjechałem dwa razy podstawowymi trasami i wyjechałem na przełęcz.
Rok temu otworzyli nowy rejon, zwany Beavers. Za bardzo go jeszcze nie znam, więc obowiązkowo trzeba było tam wstąpić na parę zjazdów.
Jest to dość spory obszar z trudnymi albo bardzo trudnymi trasami. Bardzo trudne dzisiaj omijałem, nie miałem czasu ani odwagi. Pogoda też była nie za ciekawa.
Czarnymi trasami (nie ma tu łatwiejszych) po świeżym śniegu się świetnie jeździ. Wiadomo, że muldy dalej pod śniegiem występują, ale nie są takie twarde i bolesne dla kolan.
Zauważyłem też, że w rejonie gdzie są same trudne trasy wyciąg prawie w ogóle się nie zatrzymuje. Pewnie dobrzy narciarze nie mają problemu z wsiadaniem albo wysiadaniem z nich. Dzisiaj bardzo wieje i siedzenie w górze na krzesełku nie należy do przyjemności. Na ziemi już ostro wieje, a 10 metrów w powietrzu jeszcze bardziej.
Dobrze zmarznięty i przewiany na wszystkie strony zjechałem na sam dół i jeszcze na koniec odwiedziłem rejon Pallavicini.
Wyciąg w większości idzie lasem, więc, aż tak nie wieje. Na górze jest gorzej ale szybko trzeba zjechać niżej i już jest cieplej.
Znajdują się tutaj bardzo ciekawe trasy. Lokalni je nazywają wąwozy. Są one bardzo trudne i wymagają świetnej umiejętności jeżdżenia na nartach po stromych, wąskich skalnych odcinkach, dobrej orientacji w terenie i odwagi. Oczywiście tam się nie wybieram, szkoda życia marnować. Jest jeszcze wiele gór do zjeżdżenia.
Wybrałem normalniejsze trasy do zjazdu. Był to mój ostatni zjazd na tym wyjeździe, więc pomalutku, ciesząc się z każdego zakrętu zjechałem na dół. Zapakowałem się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Denver.
Droga była ok. Dopiero za tunelem zaczął sypać śnieg. Na szczęście krótko i po 15 minutach jak zjechaliśmy niżej wyszło słońce które towarzyszyło nam do końca.
Przed lotniskiem wstąpiliśmy na obowiązkowe naleśniki w rejonie jeziora Sloan w Denver. Jak zwykle były pyszne. Mają tam chyba ponad 20 rodzajów naleśników. Część słodkich, ale większość savory, które z piwkiem z lokalnego browaru Barquentine Brewing Company idealnie zakończyły dzień.
Oddaliśmy fajny samochodzik i udaliśmy się na lotnisko. Bardzo spodobało mi się to BMW X5. Zwłaszcza, że jest prawie nowe. Wypożyczalnia Sixt wymieniła bardzo dużo samochodów na BMW i Cadillac. Czyżby przyszedł czas na pożegnanie się z National i przejście do Sixt? W sumie tu też już mam złoty status.
Kolejnym plusem Sixt jest to, że dwie godziny przed wypożyczeniem dostajesz sms jakie samochody są i możesz już wybierać. Przydaje się to jak lecisz w góry i potrzebujesz duży samochód bo masz narty, albo chcesz mieć gwarantowany napęd 4x4.
Oczywiście nie ogarnęli (oni albo ja) i jak narazie informację wysyłają na sms a nie email. Z reguły jesteś w samolocie dwie godziny przed wypożyczeniem i nie dostajesz sms. Mam nadzieję, że przejdą na email (albo ja znajdę inne ustawienia) i wtedy w samolocie można już wszystko sobie ustalić. Od tego roku Delta wprowadziła już za darmo internet na pokładzie na wszystkich ich samolotach niezależnie od klasy jaką lecisz.
Taki weekendy lubię. Szybka odskocznia od szarej rzeczywistości w przepiękne góry stanu Kolorado. Nawet nie ma co porównywać nart na wschodnim wybrzeżu do zachodniego. Zwłaszcza, że w tym roku ze śniegiem na wschodzie jest bardzo cienko i trzeba jeździć po sztucznym „lodzie”. Gdzie zachód Stanów pobija rekordy w opadach…..
W powrotnym locie udało nam się część grupy umieścić w pierwszej klasie to przynajmniej niektórzy mieli cywilizowany obiad na 10 kilometrach z dobrym winkiem. Smacznego…!
Jest ogromna różnica w jakości jedzenia i napojów podawana w pierwszej klasie a z tyłu samolotu. Nawet nie ma co porównywać. To tak jak z nartami na wschodzie i zachodzie Stanów. Także sposób w jaki jest serwowany posiłek jest zupełnie inny. Bardziej przypomina dobrej jakości restauracje niż fast food na tyłach samolotu.
2023.02.05 Vail, CO (dzień 2)
Vail … w ostatnim wpisie pisałam, że Vail kochamy. Ale nie wyjaśniłam za bardzo dlaczego. No więc po pierwsze mamy do niego sentyment. Kiedyś przyjeżdżaliśmy tu co roku (mieliśmy znajomości). Po drugie, wierni czytelnicy pewnie wiedzą, że z Darkiem chcemy być w każdej strefie czasowej a wzieło się to z tego, że nasze pierwsze randki wypadały każda w innej strefie czasowej. Vail było jedną z naszych pierwszych (dokładnie czwartą) randką i oczywiście było w innej strefie czasowej niż pozostałe (Stuttgart, NY, LA+Hawaii, Vail…). Po trzecie Vail jest Europejskie. Nie wiem czy jest inny taki resort w stanach który ma tak duże miasteczko a do tego ma winner schnitzel. Tak, Vail zostało stworzone w 1962 roku na modę Alpejskich resortów.
Marzec 2011
Brakuje im trochę prawdziwego eurpejskiego klimatu, knajpek w górach, wiosek wchodzących w trasy narciarskie i tras do chodzenia. Ale może to tylko Zermatt ma takie klimaty. Przekonamy się za miesiąc w Chamonix.
Wracając do Vail to mamy więcej powodów, żeby kochać ten resort.
Po czwarte - największy resort w Stanach
Po piąte - przepiękne tereny i potężne “bowle”
Co to jest bowl… najlepiej zapytać ChatGPT
W języku narciarskim, bowl oznacza zwykle obszar, który jest płytko nachylony u podstawy i stopniowo staje się stromszy w górnej części, tworząc półkulę lub misę. Jest to popularne miejsce do jazdy na nartach, ze względu na swobodny, płynny charakter zjazdu i dużą ilość miejsca do manewrowania.
Po szóste - miasteczko… fajne, duże, z podgrzewanymi chodnikami.
Po siódme - za południowe stoki gdzie nie narciarze mogą spędzać czas.
No dobra to skoro jest tam tak idealnie to czemu tylko tam nie jeździmy albo czemu tak rzadko. Bo Vail nie kochamy za ceny. Jedno-dniowy bilet kosztuje $260. Nam udało się wyrwać pracowniczą zniżkę i oczywiście tyle nie płaciliśmy. Ale Darek już myśli, żeby kupić sezon pass Epic na następny rok który pokrywa Vail.
To nasz drugi raz w tym sezonie w Vail. Darek z tatą oczywiście bez zbędnego tracenia czasu ruszyli prosto na stoki. Ja z mamą na spacerek. W Vail jest gdzie pochodzić, można chodzić wzdłóż rzeczki, po parku, miasteczku albo udeżyć na południowe stoki jak ktoś ma większe ambicje. My zadowloliłyśmy się parkami i miasteczkiem.
W między czasie chłopaki szaleli po stokach.
Tak, jest wielki sentyment do Vail. W Polsce spędzałem dużo czasu w Zakopanem i mam sentyment do niego. Bardziej do gór niż do komercyjnego miasta.
W Stanach swego czasu też dużo się jeździło do Vail więc sentyment został.
No bo tak jak Ilonka pisała, Vail da się lubić. A jest co lubić. Wielkie obszary, gwarantowany śnieg, super teren, dobry system wyciągów, „Europejskie” miasteczko….
Jedyne co, to ceny w Vail można nie lubić. Są naprawdę wysokie. Może nie jakieś szalone jak na światowej klasy resort, ale z górnej półki. Oczywiście jak sobie wszystko w miarę wcześniej zaplanujesz i przemyślisz to nie jest tak strasznie. Nie musisz płacić +$200 za bilet, spać za $500 za noc czy pić piwko po $12.
Vail znam dobrze, więc mapy za bardzo nie potrzebuję. Zapięliśmy narty i wsiedliśmy na pierwszy wyciąg. Wprawiony narciarz powie: jak to wsiedliście na wyciąg? Przecież jest niedziela, a gdzie kolejki do wyciągów? Nie ma ich w Vail. Nawet w weekendy. Resort limituje ilość biletów. Nie wiem, czy po miejscach na parkingu, czy po ilości sezonowych karnetów, czy po czymś innym, ale często się zdarza, że nie kupisz biletu na ten sam dzień. My mieliśmy bilety załatwiane, więc ten problem nas nie dotyczył.
Zwiedzanie Vail zaczęliśmy od Golden Peak. Jest to najbardziej wysunięty punkt resortu na wschód. Długie niebieskie trasy i dobrze ubite. Niestety ten rejon też sobie upatrzyły wszystkie kluby i szkoły narciarskie i często dużo tras jest tutaj zamknięta ze względu na ich zawody. Tak też było i dzisiaj. Na lepszych trasach były organizowane zawody. Oczywiście Vail ma 195 tras, więc nie było żadnego problemu. Wzięliśmy kolejny wyciąg i pojechaliśmy dalej.
Po paru rozgrzewających zjazdach na niebieskich trasach pojechaliśmy do słynnych bowli które znajdują się na tyłach resortu.
Bowle mają 7 mil (11km) szerokości. Jest tu gdzie jeździć!
Większość to nieubite zbocza potężnych dolin, gdzie narciarz praktycznie nie ma limitu w wyborze zjazdu. Jedzie gdzie go narty niosą.
Świetny system wyciągów pozwala na szybki powrót w główną część resortu, albo nawet jeszcze dalej wjeżdżać i odkrywać kolejne tereny. Dalej za bowlami znajduje się rejon zwany Blue Sky Basin. Też wielkie obszary, bardziej zalesione. Miłośnicy jeżdżenia po lasach na pewno coś tu znajdą.
Zjechaliśmy parę razy bowlami i wróciliśmy w główną część resortu. Nogi po tych paru długich zjazdach bolały. Zwłaszcza, że większość terenu jest nieubijana albo zmuldzona.
Trochę pobawiliśmy się w głównej części resortu i zjechaliśmy na dół na lunch.
Zjedliśmy go wspólnie z resztą grupy. Kolorado jak i Kalifornia, w ciągu dnia w słoneczku w zimie jest ciepło. Lunche na zewnątrz są bardzo popularne. Czy to w restauracjach na tarasie, czy na ławce w parku, czy w górach na śniegu. Jak tylko jest słoneczny dzień (a jest często) to polecam tego typu przerwę.
Po lunchu wróciliśmy w góry. Już nie pakowaliśmy się w bowle tylko spokojnie, relaksująco w głównej części resortu po niebieskich trasach dokończyliśmy nasz narciarki dzień.
Jesteśmy zwolennikami własnego lunchu na nartach. Ciężko jest przewidzieć jakie będą warunki, gdzie ktoś zajedzie na nartach albo zajdzie na nogach. Czasem jednak udaje nam się spotkać i tak właśnie stało się dziś. Akurat myśmy były w miasteczku, chłopaki nie mieli daleko, żeby do nas zjechać. Znaleźliśmy więc ławeczkę w słońcu naładowaliśmy kalorie kanapeczkami z prosciutto i piwkiem z plecaka.
Po lunchu znów każdy szybko poszedł w swoją stronę. Ostatnie chwile w resorcie, ostatnie widoki, ostatnie zjazdy… i tak zleciał czas do 4pm kiedy to zamykają wyciągi. Nie siedzieliśmy za długo w miasteczku bo w apartamencie czekała pyszna kolacja. Tak więce po małym odpoczynku przy meksykańskim piwku ruszyliśmy spowrotem w kierunku Dillon.
Pomimo, że wiele stanów ma farmy jagnięciny, produkuje wysokiej jakości mięso to Kolorado jest uznawane za numer jeden. W sumie to nie wiem czy to marketing czy rzeczywiście jest najelpsze. Nie da się ukryć, że Kolorado ma najlepsze warunki, idealny teren (przestrzeń i urozmaicenie) i klimat (suchy i wysokogórski). Jednak poza Kolorado podobno Kalifornia, Texas, Wyoming, Utah są w top 5 stanów z najlepszą jagnięciną. Ciekawe. Kiedyś musimy spróbować mięska z tamtych rejonów. My ograniczeni jesteśmy tylko do Kolorado, Australii, Nowej Zelandi i trochę może Szkocji. Chętnie spróbujemy co inni potrafią. Póki co będąc w Kolorado próbowaliśmy co oni potrafią.
A potrafią wiele… kolacja była przepyszna.
2023.02.04 Dillon, CO (dzień 1)
Jeżdżenie na nartach na wschodnim wybrzeżu to wielkie Why? (Dlaczego?). Dlaczego tułać się samochodem przez 5 godzin, żeby jeżdzić po lodzie, czasem w deszczu i prawie zawsze mrozie. Dlaczego przerwa na lunch wygląda tak, że na wschodzie przepłacasz za papierowego hamburgera bez smaku i jesz go na sali która wygląda jak stołówka gdzie można zjeść przepyszne prosciutto, serek, chlebek w słoneczku na stoku podziwiając widoki.
Narciarstwo na wschodzie vs. zachodzie to dwa różne światy. Dlatego jak Darka tata stwierdził, że w sumie by sobie sprawdził sprzęt przed wyjazdem do Francji i pojechałby na weekend gdzieś na narty to był tylko jeden słuszny wybór... Vail, CO.
Pokombinowaliśmy na maksa. W ruch poszły companion ticket Delty, punkty, znajomości i się udało... udało się zaplanować krótki ale za to jaki cudowny wyjazd na nartki do Kolorado. Dlaczego Vail? Czy naprawdę trzeba to tłumaczyć? Nie ma lepszego resortu w Stanach a do tego kochamy ten resort i mamy z nim wiele wspomnień.
Plan zapowiadał się super... wylot o 7 rano z NY w sobotę, powrót w poniedziałek o północy. Tylko jeden dzień wolny a w Kolorado będzie można spędzić prawie całe 3 dni. Niestety Vortex czyli napływ mroźnego powietrza i duże wiatry dość mocno pokrzyżowały nam plany. Kiedy ja piekłam ciasto z owocami, żeby było na śniadanie do samolotu, Darek wysłał smsa... ops, lot nam skasowali. No i się zaczyły komplikacje. Wcisnąć się na samolot o 9 rano z JFK nie było szansy, z przesiadkami nie chcieliśmy lecieć a do tego byliśmy na dwóch osobnych rezerwacjach więc początkowo wsadzili nas na różne samoloty, dwie osoby miały lecieć przez Atlantę a dwie przez Mineapolis. Masakra... inaczej się tego nie da opisać. Masakra była jeszcze gorsza jak potem z panią z Delty przez 2 godziny pisałam, żeby dali nas na samolot o 2:30 pm z JFK. Przynajmnej jest to non-stop samolot. Stracimy prawie całą sobotę ale zostanie jeszcze niedziela i poniedziałek.
Ja już myślałam jak odzyskać pieniądze za rezerwację samochodu, apartamentu itp kiedy pani potwierdziła, że lecimy 2:30 pm. Darek się ucieszył, że nie musi wstawać o 4 rano na samolot, a jeszcze bardziej, że ciasto wcale nie musi doczekać do rana bo będziemy mieć czas na prawdziwe śniadanie. No więc siedział w nocy i zajadał ciasto planując gdzie tu będzie zjeżdżał na nartach. Ja wybrałam sen...
Wyspani, po pysznym domowym śniadanku ruszyliśmy na lotnisko. Nie wiem jak to się stało ale już mogę latać z 3 walizkami na osobę. Leciało nas tylko cztery osoby, na dwie noce ale walizek 7 się uzbierało. No bo narty, kaski, buty itp... no i oczywiście pudełeczko... a co jest w pudełeczku, w pudełeczku jest wino do kolacji. Sprytni jesteśmy, nie? Ale podobno nie jedyni. Pani powiedziała, że czasem ludzie podróżują z własnym zaopatrzeniem.
Na lotnisku stanadrowa wizyta w lounge i... i tak dobrze się siedziało, że prawie byśmy nie zdążyli na samolot. Ale nie było tak źle. Ostatni ale weszliśmy na pokład jeszcze zanim nas wzywali po nazwiskach. Lot minął bez problemów. Loty do Denver są fajne bo leci się około 3-3.5h. Tak to można lecieć. No chyba, że monitor się zepsuje i pokaże 17h... ale na szczęście to tylko monitor się zepsół a nie pilot czy samolot.
Udało nam się wylądować przed czasem więc była szansa, że zdążymy do Edka po jakieś mięso na kolację. Mieliśmy niby plan awaryjny ale sklep mięsny Edwarda lubimy najbardziej więc jak tylko odebraliśmy bagaże a potem auto to ruszyliśmy po jakąś krówkę.
National (nasza ulubiona) wypożyczalnia samochodów miała chore ceny na auta z napędem na 4 koła. W górach nigdy nie wiadomo, więc napęd na 4 koła jest wskazany. Ze względu na bezpieczeństwo jazdy i cenę zdecydowaliśmy się przeprosić z wypożyczalnią SIXT. Nie mają najlepszej organizacji, bo trzeba stać w kolejkach, żeby odebrać auto, autobusem jedzie się troszkę dalej ale to wszystko przestaje mieć znaczenie kiedy wsiadasz do nowiutkiego BMW X5, która ma przejechane tylko 5tys mil.
Długi dzień... lot, zakupy, droga w górki... mamy już tu wiele rzeczy obeznanych ale nadal troszkę schodzi z tym wszystkim. Tak że dopiero koło godziny 20 dojechaliśmy do naszego apartamentu. Śpimy tym razem w miasteczku Dillon. Dillon, Silverthron i Frisco to trzy miasteczka które są już za przełęczą na połączeniu dróg 6, 9 i 70.
W Vail noclegi last-minute to masakra cenowa. W innych resortach też wcale lepiej nie było. Dlatego zdecydowaliśmy się na Dillon. Po części chcę też obczaić tą okolicę bo jak nas nie będzie stać na kupienie mieszkanka w resorcie to może trafi się coś po okazyjnej cenie w Dillon/Silverthorn. Nie jest to zła opcja. Stąd do takich resortów jak A-Basin, Copper, Keystone, Breckenridge to już tylko 15-20 min. Do Vail może troszkę dłużej ale też nie jest źle. Jest to więc fajna baza wypadowa jak ktoś chce odwiedzić więcej niż jeden resort narciarski, szyka fajnego noclegu ale w bardziej przystępnej cenie albo chce być bliżej miasta z dużą ilością restauracji i barów. Wszystkie te miasteczka położone są nad sztucznym jeziorem Dillon, które to w lecie samo w sobie jest rozrwyką. Można po nim pływać łódkami, spacerować czy jeżdzić kilometrowymi trasami rowerowymi.
My jezioro zobaczyliśmy dopiero na drugi dzień bo jak przyjechaliśmy to było już ciemno. Ale pomimo zmęczenia znaleźliśmy siły na zrobienie przepysznej kolacji.
Pisałam wcześniej, że pojechaliśmy po krówkę nie… jagnięcina też się załapała bo jak to być w Kolorado i nie zjeść jagnięciny. Dziś jednak wygrała wołowina ale nie byle jaka…Wagyu. Nie Kobe bo Kobe musi być z Japonii ze specjalnego regionu a Wagyu to w sumie to samo tylko z innych części świata. W sumie bo małe różnice w hodowli są ale ogólnie Wagyu jest przepyszne i kropka. My go za często nie jadamy ale jak to się mówi…po co odkładać dobre rzeczy na później. Tak więc odłożyliśmy tylko zmęczenie na bok i rozkoszowaliśmy się pysznym obiadkiem z jeszcze lepszym winkiem.
2022.01.27-28 Palisades Tahoe, CA & Reno, NV (dzień 7-8)
Dziś żegnamy się z Palisades Tahoe, Alpine Meadow, polami golfowymi i resortem nad Squaw Creek. Ze względu na ceny hoteli (podwójne) i dużo ludzi w górach w weekend zdecydowaliśmy się wracać do Reno w piątek. Ja cały tydzień pracowałam. Pobudki o 5 rano nie należały do najprzyjemniejszych ale za to kończenie pracy o drugiej popołudniu, piękne widoki i spacerki w słońcu rekompensowały wszystko.
W Palisades Tahoe nie można niestety chodzić trasami narciarskimi. Nasz hotel za to położony był zaraz przy polach golfowych. W dużej ilości resortów, pola golfowe na zimę przekształcają w tak zwane nordic trails czyli trasy na narty biegowe i rakiety. Ja nie miałam ani tego ani tego ale dobre buty wystarczyły i można było troszkę kilometrów zrobić. Zejście wszystkich tras to około 4-5 mil (7-8km). Szału nie ma ale zawsze to przyjemnie pochodzić w słoneczku i popatrzyć na górki.
Raz wybrałam się też tunelami śnieżnymi do sklepu spożywczego. Niestety w wiosce jak i naszym resorcie sklepy spożywcze są dość drogie. Tak więc pewnego dnia wzięłam plecak na barki i ruszyłam 30 minut w każdą stronę. Najpierw szło się super bo odśnieżyli chodnik. Do tego tak odśnieżyli, że porobiły się tunele... trochę śniegu tu im nasypało a podobno ma sypać jeszcze więcej.
Jak już wspominałam wczesne wstawanie nie jest idealne ale pozatym jest więcej plusów niż minusów. Pracowanie z pokoju hotelowego czy z recepcji która ma piękny widok pobija mojego widoku z biura. Widok z biura nie jest najgorszy ale nie tak piękny jak tu.


Dziś zrobiłam sobie tylko pół dnia pracy. Piątki zawsze są luźne a mi było żal siedzieć przed kompem w tak piękny dzień. Tak więc ja żegnałam się z polami golfowymi, robiąc ostatnie okrążenia szybkim krokiem. Darek żegnał się z nartami a potem oboje żegnaliśmy się z miasteczkiem i naszym hotelowym barem.
Barmani namawiali na jeszcze jedno piwko ale niestety nasz kierowca już pisał, że do nas jedzie. Z Reno do Palisades Tahoe przyjechaliśmy Uberem ale spowrotem wynajeliśmy już transfer. Cena podobna a przynajmniej mieliśmy pewność, że przyjedzie o określonej godzinie. Jak się potem dowiedzieliśmy to kierwcy z Reno niestety nie mogą odbierać ludzi w Kalifornii. Reno jest w Nevadzie a Palisades Tahoe w Kaliforni. Dlatego często na aplikacji uber pojawiało nam się, że nie ma aut w pobliżu.
Palisades Tahoe jest małym miasteczkiem, 5 restauracji, parę sklepików z ciuchami i sprzętem narciarskim. Mają jednak wszystko co potrzeba więc w sumie bez auta można się tu obejść. Położenie naszego hotelu też było super bo prosto z windy wychodziło się pod wyciąg. Ogólnie Palisades Tahoe bardzo lubimy. To już nasz chyba trzeci raz (Darka pewnie z piąty) ale chętnie tu wracamy.
Piątek nie jest popularnym dniem na powroty z resortu. Dlatego udało nam się i pomimo, że przyjechał po nas busik to byliśmy sami. Dzięki temu nie tylko szybko zajechaliśmy pod hotel, bez zbędnych przystanków to jeszcze kierowca się rozgadał o Nevadzie i poopowiadał parę ciekawostek.
Kierowca w wieku około 27-30 lat cały życie spędził w Reno. Lubi tu mieszkać choć nie wiele świata zna poza okolicą Lake Tahoe. Ale z drugiej strony jak się ma takie góry i piękne jezioro w okolicy to nie trzeba wiele wyjeźdżać. W każdym razie jak wszyscy wiemy Nevada ma legalny hazard. Zarówno Las Vegas jak i Reno są właśnie położone w tym stanie. Reno jest bardziej na północ, ma chłodniejszy klimat i jest zdecydowanie mniejsze i mniej tandetne.
Nasz kierowca pracował przez lata jako ochroniaż w kasynach. Mówi, że jeśli naprawdę ktoś chce wygrać to nigdy na automatach tylko poker jest najelpszą grą. Od dawna wiemy, że maszyny są zaprogramowane, żebyś za często nie wygrywał więc nawet ich nie próbójemy. Poker natomiast to człowiek gra człowieka. Karty są ważne ale często dobry blef czy wyprowadzenie innego gracza z równowagi zwiększają sznase na wygraną.
Oczywiście tam gdzie nerwy, hazard i alkohol to również wiele bijatyk i niepotrzebnych awantur. Jedno stwierdzenie mi się spodobało. „Wystarczy sekunda, żeby człowieka nastrój się zmienił na złe.” I jest to niebezpieczne bo właśnie w tej sekundzie ludzie robią głupie rzeczy. Wystrczy sekunda, żeby stracić kontrolę nad grą, sekunda aby przegrać wszystko, sekunda aby emocje wzięły górę i zaczęła się awantura albo co gorsza nawet szczelanina. Bo oczywiście w Nevadzie broń jest legalna. W Nevadzie wszystko jest legalne... albo prawie wszystko.
Z ciekawostek to skoro prostytucja jest legalna to jest ona uznawana za zawód taki sam jak każdy inny. W związku z tym prostytutki albo jak to się teraz nazywa (sex-worker / pracownik seksualny) może ubiegać się o bezrobocie itp. Nie wiem na ile to jest prawda ale ostatnio wyczytałam w książce, że były przypadki, gdzie kobiety które długo nie mogły znaleźć pracy w normalnych zawodach (np. Sekretarka) były zmuszane do pracy seksualnej albo traciły bezrobocie. Nie wiele się o tym pisze ale z tego co wyczytałam to było to trochę temu i naszczęście rozsądek wygrał i nikt nie jest zmuszany (przynajmniej oficjalnie) a jak jest naprawdę to nigdy się nie dowiemy. Jak widać każdy kij zawsze ma dwa końce.
My w Reno chodziliśmy po kasynach tylko żeby zjeść dobrą kolację. Poza jednym dollarem symbolicznie włożonym do maszyny omijaliśmy stoły z pokerem, black jackiem itp. Po pierwsze nigdy nas do tego nie ciągnęło, po drugie w kasynach można palić więc nie fajnie było tam siedzieć w dymie z papierosów a po trzecie to smutny widok.... przeszliśmy ze dwa razy przez te sale kasyn i smutno się zrobiło patrząc na tych ludzi przegrywających ostatnie pieniądze. Ja tam w szybką kasę nie wieżę więc tym bardziej to smutny widok.
Kasyna za to mają dość dobre restaruacje. Głównie steakhouse bo przecież amerykanie kochają zjeść dobrą krówkę. W pierwszą noc poszliśmy do kasyna Atlantis do restauracji Bistro Napa. Knajpa była całkiem dobra ale stwierdziliśmy, że na ostatnią noc może spróbujemy coś nowego. Spytaliśmy się kierowcy co poleca a on polecił dwa kasyna (no jakby mogło być inaczej). Jedno to Peppermill a drugie to Grand Sierra Reosrt. Wybraliśmy Peppermill. My przez cały tydzień jedliśmy głównie hamburgery, steaki i inne ciężkie mięso więc tym razem mieliśmy ochotę na coś lżejszego. Na szczęście mieli też pysznego łososia i short ribs czyli tak zwane rosołowe... rosołowe w innym przygotowniu niż nasze typowe polskie ale bardzo dobre.. lepsze nawet bym powiedziała.
Za pierwszym i drugim razem spaliśmy w Reno w hotelu Aloft zaraz przy lotnisku. Nic specjalnego ale blisko lotniska i ma transfer na lotnisko więc spełnił nasze potrzeby. Niestety Aloft jest podstawowym hotelem, zwłaszcza jak jest przy lotnisku gdzie większość ludzi zatrzymuje się tylko na dzień czy dwa. Hotel średni ale śniadanie nawet nie było średnie. Jakieś odgrzewane w mikrofalówce jedzenie z Costco. Żeby było tanio i szybko. Dlatego nawet pomimo, że śniadanie mieliśmy w cenie stwierdziliśmy, że pójdziemy na naleśniki.
Chyba nigdy nie jadłam naleśników na śniadanie i to z jajecznicą. Ale muszę przyznać, że całkiem fajne wyszły. Pięc minut na nogach od hotelu, pomiędzy jakimiś sklepami i domami towarowymi jest mała przytulna knajpka, i o dziwo pełna ludzi. Zjedliśmy ze smakiem naleśniki i byliśmy przeszczęśliwi, że wreście koniec z papierowym jedzeniem. Jednak jak człowiek się przyzwyczai do domowej granoli, domowego chlebka i domowych obiadków to potem ciężko jeść cały tydzień w restauracjach i to takich sobie restauracjach. Bo w Palisades Tahoe restauracji może jest trochę ale głównie to bary, hamburgery, pizzeria itp.
Lotnisko w Reno jest super małe. Remontują je czyli planuja większy ruch ale póki co za wiele tu się nie dzieje. Szybko przeszliśmy wszystkie bramki... to znaczy ja szybko przeszłam. Darek musiał przechodzić dwa razy. Okazwało się, że tak się pakował, że zapomniał z podręcznego bagażu wyciągnąć scyzoryka. Tak więc musiał wyjść na zewnątrz, znależć pocztę i wysłąć scyzoryk do domu. Okazało się, że nie był pierwszy. Pan z TSA otworzył boczne drzwi, pokazał mu budę... buda była przygotowana do wysyłki zabronionych rzeczy. Trzeba było wypsiać karteczkę włącznie z podaniem karty kredytowej, wrzucić karteczkę i przedmiot do woreczka zamykanego i wszystko wrzucić do skrzynki. Podobno ma to do nas dojść do domu za tydzień albo dwa... hmmm... zobaczymy.
Niestety wszystko jest przed skanowaniem więc Darek musiał znów przechodzić bramki. Dobrze, że lotnisko jest małe, mało ludzi stąd lata a i my byliśmy wyjątkowo wcześnie przed odlotem.
Lot do Salt Lake City minął spokojnie, półtorej godziny przesiadki (akurat na jakiś lekki lunch) i znów do samolotu. Nie lubimy latać z przesiadkami ale z drugiej strony zaoszczędzliśmy dużo na transporcie drogowym. I czasu i pieniędzy. Nie musieliśmy jechać z SF do resortu jakieś 4-5h, nie musieliśmy wynajmować samochodu na tydzień tylko po to żeby stał na parkingu, no i nie musieliśmy płacić za parking. Bo o ile nasz hotel w górkach był super o tyle był za duży wypas i za wszystko trzeba było płacić. Na szczęście my to jakoś logicznie ogarnęliśmy i ominęło nas płacenie $50 za szafkę na narty, $65 za vallet parking (albo $35 za zwykły) czy $7 za butelkę 0.5L wody... i to wszystko na dzień. Można tu popłynąć z kasą... nie?
Salt Lake City pożegnało nas przepięknym zachodem słońca.
Te góry, otoczone śnieżnymi płaszczyznami, to odbijające się słońce i ten zachód przypominały mi bardziej Islandię niż Stany... nie pamiętam, żeby kiedyś był ładniejszych zachód słóńca z samolotu.
2022.01.24-26 Palisades Tahoe Alpine, CA (dzień 4-6)
Tak jak wcześniej pisałem, dwa dni z sześciu narciarskich postanowiłem spędzić w sąsiednim resorcie w Alpine Meadows.
Jest on mniejszy od Palisades ale wystarczająco duży i różnorodny żeby przez dwa dni tam się nie nudzić.
Z Palisades gondolą w 16 minut można dostać się do Alpine.
Z budową tej gondoli to też było ciekawie. Plany budowy były już chyba z 10 lat temu, ale niestety pomiędzy tymi resortami jest puszcza o nazwie Granite Chief. Jest to ścisły rezerwat przyrody nietknięty przez cywilizację.
Długo trwały rozmowy pomiędzy resortami a parkiem o zezwolenie na budowę. W końcu po wielu latach dogadali się na ścisłych warunkach. Warunków jest wiele, znam parę.
Wszystkie tymczasowe drogi jakie musieli wybudować do transportu słupów i kabli muszą być zniszczone, drzewa zasadzone i wszystko ma wrócić do stanu jaki był przed budową.
Ma nie być żadnego śladu po ciężkim sprzęcie który tam wjeżdżał.
Wszystkie maszyny musiały mieć limitowaną ilość głośnych dźwięków jakie podczas pracy wydają.
Jak była migracja zwierzyny to wszystkie prace musiały być przerwane. Czasami to trwało nawet i tygodnie.
Słupy musiały być tak skonstruowane żeby jak najmniej szpeciły krajobraz i jak najmniej były widoczne….. i pewnie jeszcze było wiele obostrzeń których nie znam.
Może i dobrze, że tak dbają o parki. W sumie Ameryka ma ich wiele i są naprawdę piękne. Mamy w planie je wszystkie odwiedzić, zwiedzić (a nie zaliczyć). Nawet te mało dostępne na w odludnej części Alaski.
Przejazd gondolą szybko zleciał. Zwłaszcza, że jechałem z pracownikiem resortu. Młody chłopaczek z Argentyny już tu drugi sezon pracuje i wie coś niecoś o lokalnych górkach. Dał mi parę rad gdzie jechać i jakie rejony są ciekawe.
Tak też się stało. Poszedłem za jego podpowiedziami i jak tylko wysiadłem z gondoli to wsiadłem na szybki wyciąg krzesełkowy Treeline.
Była młoda godzina, więc nie spiesząc się nigdzie zrobiłem sobie parę rozgrzewających zjazdów pod wyciągiem. Super ubite niebieskie trasy idealnie do tego się nadawały.
„Kolega” z gondoli proponował dwa rejony. Jeden z nich to tylne rejony resortu. Wielkie otwarte przestrzenie, mało ludzi i przepiękne widoki. Tak też zrobiłem póki mam jeszcze energię. Jest tam mało ubitych tras, więc większość jedzie się lasami a wyżej po otwartej nieubitej przestrzeni.
Ludzie mieli rację, widoki cudowne. Zwłaszcza na jezioro Tahoe.
Było tam zachęcających parę śladów w dół w las, ale niestety za mało znam ten rejon żeby się odważyć tam pojechać. Czekałem parę minut na jakiegoś lokalnego co można zna ten rejon, ale niestety nikt tu się nie pojawił.
Pojeździłem z tyłu jeszcze trochę. Czasami po trasach, a czasami głębiej zapuszczałem się w doliny. Tam było trochę ciężej, więc wkrótce przerwę na lunch musiałem sobie zrobić.
Dzisiaj mam cały plecak odpowiedniego prowiantu, więc uczta w słoneczku z widokiem na jeziorko była. Pyszne kanapeczki ze starą szyneczką (jakieś 2 lata), serek, oliwki i napoje…. no i oczywiście ciasteczka na deser!
Po przerwie wróciłem w główną część resortu i na niebieskich trasach uprawiałem karwing. Alpine słynie z tego. Na głównej części mają takie długie, dobrze przygotowane i szerokie trasy do szybkich zlotów w dół.
Drugim rejonem jaki został mi polecony to na prawo z wyciągu Summit Express. Wielkie obszary z urozmaiconym terenem. Można ponoć tam dzień spędzić i odkrywać nowe obszary.
Dla bardziej zaawansowanych polecane jest też podejście na lokalne wzgórza co pozwala na odkrywanie jeszcze większych obszarów i ciekawe zjazdy. Ponoć można też wjechać do słynnego parku Granite Chief, ale to pewnie już z przewodnikiem albo z lokalnym co bardzo dobrze zna te tereny.
Spędziłem w tym rejonie jakieś dwie godziny starając się zwiedzić jak najwięcej terenu.
Na mapie tego tak nie widać, ale dopiero na miejscu można zobaczyć jakie to są ogromne przestrzenie.
Około godziny 15 zjechałem na dół i zapakowałem się do gondoli którą wróciłem do mojego resortu. Do Palisades.
Zrobiłem parę zjazdów i dokładnie o godzinie 16 zamknęli wyciągi i w końcu można było przestać jeździć na nartach i odpocząć w wiosce. Ilonka też już tutaj dotarła i na miejsce odpoczynku wybraliśmy irlandzki pub, Auld Dubliner Tahoe. Ponoć mają najlepsze skrzydełka w całym Tahoe i duży wybór piw.
Piw rzeczywiście mają dużo a skrzydełka były dobre, ale nie wiem czy najlepsze w Tahoe. Trochę za bardzo pikantne jak dla mnie.
Dwa dni później znowu wróciłem do resortu Alpine. Już troszkę lepiej go znam, więc szybciej można było się przemieszczać
Pogodę też miałem idealną z dobrą widocznością, co się przełożyło na kolejny świetny dzień.
Odwiedzałem miejsca w których już byłem dwa dni temu, a także starałem się w miarę możliwości nowymi trasami zjeżdżać.
Dzisiaj nie brałem plecaka z lunchem, więc musiałem odwiedzić jakąś knajpkę w górach. Wybór padł na The Chalet.
Restauracja znajduje się gdzieś w połowie góry i ma dużo miejsc na zewnątrz, co w słoneczny dzień jak dzisiaj jest świetnym pomysłem.
Za bardzo nie lubię się objadać na nartach bo potem nie chce się jeździć. Tak też było dzisiaj. Kotlet z czerwoną kapustką był pyszny, więc najadłem się jak świnka.
Szkoda marnować pięknego dnia na siedzenie w knajpie. Zapiąłem narty i ruszyłem w dół.
Dwa łatwe i szybkie zjazdy i już wszystko wróciło do normy. Dzisiaj jeździłem w Alpine do końca. Pod koniec dnia wziąłem gondolę i wróciłem do Palisades.
Dzisiaj Ilonka nie przychodziła do miasteczka, bo postanowiliśmy zjeść kolację w naszym hotelu. Zrobiliśmy rezerwację w Six Peaks Grille.
Oczywiście jak to w resortach narciarskich był to Steak House. Nie mieli wielkiego wyboru w menu ale wystarczający żeby coś ciekawego znaleźć. Wybór padł na Tomahawk. Po całym dniu jeżdżenia trzeba konkretnie uzupełnić kalorie. Dobre było!
Dzień zakończyliśmy na małym spacerku po hotelu a potem na posiedzeniu przy jego wielkim kominku. W końcu trzeba zacząć bloga pisać i tak w ogóle obyć się z hotelem. Dobrze, że do pokoju nie mieliśmy daleko bo jakoś oboje nie mieliśmy już siły na dłuższe wędrówki.