
Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 23
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 3
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- Tanzania 1
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 62
- USA - Nowy Jork 38
- USA: New England 48
- USA: Northeast 5
- USA: Northwest 25
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 67
- Watykan 1
- Włochy 11
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.04.29 Paryż, FR (dzień 5)
Paryż rocznie odwiedza 40 mln ludzi, wieżę Eiffel 7 mln. Średnio co piąta osoba która odwiedza Paryż odwiedza też wieżę Eiffel. My te statystyki zawyżymy bo z naszej ekipy 3 osoby pójdą zwiedzać wieżę a dwie wybiorą mniej oblegane ulice Paryża i eklerki w parku.
Kupienie biletów na wieżę Eiffel nie należy do łatwych. Parę miesięcy przed wyjazdem chciałam kupić bilety na wyjazd na samą górę. Niestety jedyna opcja wtedy była z szampanem i to po 80 EUR na osobę. Troszkę przesada zwłaszcza, że szampana będzie pewnie mało i nic godnego uwagi. Dlatego zdecydowaliśmy się podzielić na dwie grupy. Tą co pojedzie na wieżę i tą co będzie biegać w kółko po Paryżu.
Ostatecznie udało się kupić tydzień przed wyjazdem bilety w normalnej cenie, bez śmiesznego szampana ale planów już nie zmienialiśmy i zostaliśmy przy dwóch grupach, dwóch planach.
Ja z mamą ruszyłam na odznaczanie budynków z książki 1001 budynków, i przypominanie sobie starych ścieżek. Ruszyłyśmy w kierunku rzeki Sekwany i w miarę szybko doszłyśmy do La Madeleine. Jest to kościół i sala koncertowa z XIX wieku. Szkoda, że nie można było akurat wejść do środka. Musiałyśmy się zadowolić podziwianiem tej potężnej budowli z zewnątrz.
Wcześniej to chyba do mnie nie dotarło ale Paryż jest pełen potężnych budowli które pokazują jak potężne było to miasto w XIX wieku. Aktualnie nie buduje się dużo wysokich biurowców w historycznej części miasta. Dlatego nawet mniej znane kościoły czy budowle odznaczają się swoją potęgą i wyniosłością.
La Madeleine jest niedaleko Galerii Lafayette czy Opery. My zakupów w galerii nie planowałyśmy ale się okazało, że w jednym z budynków galerii całe piętro poświęcone jest ciastkom więc nie obyło się bez tradycyjnych francuskich eklerków.
Eklerki zjadłyśmy dopiero w ogrodach Tuileries do których bardzo łatwo jest dojść przez plac Vendome. Jest to kolejny ważny punkt spaceru po Paryżu, przynajmniej dla mnie. Ostatnio słuchałam książki Mistress of the Ritz i zauroczyła mnie historia Blanche Auzello, i hotelu Ritz w którym od wieków zatrzymywały się największe sławy jak Coco Channel czy Princess Diana (niestety dla niej ta wizyta skończyła się tragicznie). Niestety w bluzach dresowych i bez podjechania jakimś Maserati ciężko jest wejść do środka. Ale nawet bycie na zewnątrz i obserwowanie porterów i ludzi wchodzących i wychodzących z Ritza jest magiczne przez umiejscowieniu akcji książki w rzeczywistości.
Ogrody Tuileries są piękne. Ciągną się od placu Concorde do muzeum Louvre. Idealnie przystrzyżona zieleń, rzeźby i fontanny w ogrodach a do tego cudowna wiosenna pogoda. Czego chcieć więcej. Człowiek od razu przenosi się w czasie do XVIII czy XIX wieku gdzie piękne bale, promenady i pikniki były codzienną okazją do świętowania.
Z Louvre przez wyspę Cite poszłyśmy w kierunku Pantheon’u. Do Pantheon’u można wejść tylko z biletem. My byłyśmy w środku parę lat temu i nie miałyśmy w planach odwiedzać go dziś. Jeśli jeszcze nie byliście w środku to polecam odwiedzić wnętrze, szczególnie, że nie ma tam kolejek jak się kupi bilet wcześniej na internecine. No i jak można odmówić odwiedzenia Marie Curie Skłodowskiej która jest tam pochowana. Francja była kiedyś pionierem. Język francuski słychać było na dworach nie tylko we Francji, dużo Polaków emigrowało do Francji w poszukiwaniu lepszego życia a także aby skorzystać z okazji studiowania na sławetnej Sorbonie. Ciekawe co się stało, że Francja z takiej potęgi kulturowej i naukowej stała się krajem który nie wiele ogarnia.
Do Paryża ściągali malarze, pisarze, naukowcy. W czasach gdzie Fitzgeraldowie, Hemingway i inni artyści spotykali się w Paryżu aby naprawiać świat popularną restauracją był Polidor. Założony w 1845 roku. Restauracja Polidor jest nadal otwarta i jest jednym z najstarszych bistro w Paryżu. Akcja filmu “O północy w Paryżu” działa się właśnie w tej restauracji. Weszłyśmy na małą przerwę aby napić się winka i odpocząć. Niestety nie była to północ i nie przeniosłyśmy się w czasie aby spotkać imprezową śmietankę Paryża z początków XX wieku ale i tak było miło. Kiedyś fajnie by było tu przyjść na kolację, zapamiętam na przyszłość.
Jeśli chodzi o sławne albo powinnam napisać unikatowe restauracje w Paryżu to Darek z rodzicami też znaleźli dość ciekawą miejscówkę. Renoma Cafe and Gallery. We wczesnych latach 2000 Maurice Renoma otworzył restaurację która łączy kawiarnię z galerią. Cały wystrój to jedna wielka galeria prac pana Renoma i troszkę Warhola. Jak dotarłyśmy tam, żeby spotkać się z resztą ekipy to było dość pustawo… chyba wczesne popołudnie to nie najbardziej popularna godzina dla Francuzów którzy restauracje otwierają dopiero o 19:00. A te co są otwarte wcześniej to albo mają gorsze recenzje, albo są droższe. Renoma jest ok… ale czy wrócimy tam kiedyś, chyba nie.
No chyba, że po wieży Eiffel jesteś spragniony i chcesz piwko dostać szybko to polecamy Renomę…. na koniec dowiedzieliśmy czemu piwo donosili w pięć minut… jak piwo kosztuje 14 EUR to prędkość dostawy jest wliczona w cenę.
W Renomie spotkaliśmy się całą ekipą. My z mamą byłyśmy zmęczone kilometrami jakie przeszłyśmy, Darek i jego rodzice staniem. Pomimo, że mieli bilety na wieżę Eiffel na konkretną godzinę to i tak ochrona, kolejki i wąskie przejścia sprawiły, że ponad godzinę przestali w kolejkach. Męczenie i bezczynność bardziej męczy niż bycie w ruchu więc nie dziwiłam się jak po nich zmęczenie było bardziej widoczne niż po nas.
Wieża jak zwykle okazała ale robią ją coraz mniej dostępną. I tak na przykład z nowości to cała wieża jest otoczona grubym murem ze szkła. Ma to zapobiegać terrorystom ale myślę też, że ludziom zaślepionym w Instagram. Niestety przez Instagram i inne portale społecznościowe jest łatwo zobaczyć piękne zdjęcie które potem chce się skopiować w rzeczywistości. I tak w 2018 roku widzieliśmy panienki przebierające sukienki, z balonikami i berecikami robiące sobie zdjęcia. Teraz z szybą w tle trochę im to utrudniono i już fani Instagramu muszą przenieść się w inny punk widokowy a nie pod samą wieżę.
Miasto z góry robi zawsze wrażenie. Choć ja osobiście wolę widok z Łuku Triumfalnego. Po pierwsze z łuku widzisz wieżę (duży plus), po drugie możesz popatrzeć na pięcio pasmowe rondo u podnóża łuku i pośmiać się troszkę z niedzielnych kierowców, a po trzecie mogłam zobaczyć tarasy mojego CEO , bo główna siedziba Publicis jest właśnie przy Łuku Triumfalnym. Same plusy nie?
Skoro tak to poszliśmy na łuk po zregenerowaniu sił w Renomie. Jakby mi i mamie było mało to skusiłyśmy się na schody i na samą górę wyszłyśmy na nogach. Tu nie było zwariowanych kolejek i ilość ludzi też wg. mnie była idealna. Tak, że spokojnie można było podziwiać widoki i obejść wszystko ile tylko razy się chciało.
Przy łuku zaczyna się jedna z najsławniejszych ulic w Paryżu, Pola Elizejskie. Z ciekawostek to w NY sławetna 5 AV też zaczyna się łukiem… tylko troszkę mniejszym bo i ulica węższa.
Pola Elizejskie to dość szeroka ulica, w końcu armia Napoleona musiała mieć miejsce do przemarszu. A szli kawałek, trochę ponad 2 km mieli do Placu Concorde choć pewnie szli nawet dalej. My na 2 km zakończyliśmy… przeszliśmy Polami Elizejskimi do placu Concorde i podziwiając ogrody Tuileries podjęliśmy decyzję aby wskoczyć w metro i podjechać do Czarnego Kota na kolację.
Wskoczenie w metro jednak do łatwych nie należy. Niestety Francja jeszcze nie ogarnęła żeby płacić karta kredytową zaraz przy bramkach. Londyn, NY już to wprowadzili, a Paryż na coś czeka. Szkoda, że nie udało im się tego wdrożyć przed Olimpiadą. Na pewno by im to pomogło rozładować tłumy. Niestety bilety trzeba kupować, tylko jedna maszynka działa a do tego ich menu jest tak skomplikowane, że nawet nie wiadomo gdzie klikać. Chyba z 20 minut czekaliśmy, żeby kupić głupi bilet na metro. Już widzę jak te setki tysięcy turystów co ma przylecieć na olimpiadę stoi w kolejkach po bilet do jednej maszyny bo pozostałe 3 są zepsute.
Długi dzień, oj długi… ale zasłużyliśmy na nagrodę. Dziś na kolację wybraliśmy Le Chat Noir. Restauracja szczyci się swoimi powiązaniami z kabaretem Le Chat Noir. Niedaleko placu Pigalle w XIX wieku powstał i działał kabaret Le Chat Noir. Był to okres bohemy i kabarety powstawały jak grzyby po deszczu. Szczególnie upodobali sobie wzgórze Montmartre. Moulin Rouge i Le Chat Noir były chyba najsławniejszymi. Le Chat Noir (czarny kot) już nie działa ale do restauracji mam sentyment. Byłam tu za każdym razem jak jestem w Paryżu i za każdym razem Creme Brule smakuje wyśmienicie. I na tej właśnie słodkiej przyjemności zakończyliśmy cudowny dzień w Paryżu.
2024.04.28 Paryż, FR (dzień 4)
Angielska taksówka… zaliczona…
Londyn podobnie jak Nowy Jork ma specyficzne taksówki które stały się turystycznym symbolem miasta. Teraz przy Uber i innych podobnych firmach taksówki się zacierają ale nadal turyści chętnie dodają na swoją listę rzeczy do zobaczenia, żółte taksówki w NY czy czarne w Londynie. My też jak prawdziwi turyści chcieliśmy się przejechać typową angielską taksówką.
Angielska taksówka jest bardzo ciekawie zrobiona w środku. Ma 6 siedzących miejsc z czego trzy się składają i albo można rozciągnąć nogi, położyć walizki albo to i to. A gdzie taksówka nas zawozi? Na dworzec główny międzynarodowy.
Ogólnie z Darkiem zgadzamy się w 99%… jest jeden procent w którym mamy odrębne poglądy… w tym jednym procencie jest nasze podejście do podróży pociągami i samolotami. Ja zdecydowanie bardziej wolę samoloty, on pociągi. Ja pociągi uwielbiam ale te japońskie. Każde inne są ok ale jak ktoś mi daje wybór polecieć czy pojechać pociągiem z NY do DC, Bostonu czy Londyn-Paryż to zawsze stawiam na samoloty. W życiu kompromisy są jednak ważne więc do Paryża jedziemy pociągiem a wracamy samolotem.
Ja podróż do Paryża przespałam. Jakoś byłam dość zmęczona. Wcale nie poimprezowaliśmy wczoraj ale jednak nie całe 6h spania dały mi się odczuć. Tak, że jak tylko weszliśmy do pociągu to ja się wyłożyłam przy oknie i starałam się nadrobić minuty snu.
Darek za to poświęcił całą uwagę obserwowaniu ile na godzinę ma pociąg. Tak, że on może opisać coś więcej o doświadczeniu ze sławetnym pociągiem pod kanałem La Manche.
“No tak, czymś w końcu w podróżach musimy się różnić. Dobre pociągi nie są złe i potrafią przenieść cię z punktu A do B w miarę szybko i w lepszym komforcie niż samolot.
Oczywiście, że na długie międzykontynentalne podróże samoloty wygrywają (jak narazie), ale na „krótsze” dystanse pociągi stają się wielką konkurencją dla samolotów. Rozpoczynają i kończą bieg w centrum miast, więc odpada czas i koszt podróży na lotniska. Nie ma tak wielkich restrykcji na bagaże i jest znacznie więcej miejsca.
Europa goni Azję jeśli chodzi o szybkość i komfort podróży. 300km/h już pociąg Londyn Paryż osiąga. Prawie jak japońskie bullet trains co jadą 320-350km/h.
Stany „trochę” zostają w tyle za Europą i ogólnie to nie ma pociągów. Ja wiem, że to duży kraj i pociąg z Nowego Yorku do Kalifornii by jechał za długo. Ale taki NY do Miami w 6 godzi to można by jechać. Nawet samolotem ciężko jest zrobić szybciej jak się wliczy podróż z centrum miast.
Jeszcze jak się dorzuci ochronę środowiska to już w ogóle jest interesujące. Pociąg zabiera 1000+ ludzi na pokład, a samolot może z 200 pomieści. Same plusy!
Pociąg Londyn - Paryż jedzie bez przystanków i średnio leci 16 składów dziennie w każdą stronę. Dużo tego, nie? Ludzie chyba coraz bardziej podróżują. Czas przejazdu to jakieś 2:15-2:20 z czego 50 km jest w tunelu pod kanałem La Manche.
Ilonka sobie smacznie spała, a ja albo oglądałem widoki przez okna, albo zwiedzałem pociąg. Znajduje się tu też wagon restauracyjny (nawet dwa). Można się posilić albo ugasić pragnienie obserwując jak wszystko zostaje w tyle!”
Dwie godzinki szybko zleciało i wjechaliśmy w Paryż.
Do Paryża pojechaliśmy, żeby spełnić marzenie Darka rodziców. Bardzo chcieli zobaczyć Paryż więc nie pozostało nic innego jak połączyć siły i zobaczyć trochę Paryża. Oboje z Darkiem znamy Paryż ale w sumie ciekawie jest wrócić do miasta po 6 latach i zobaczyć jak bardzo się zmieniło.
Spotkanie nastąpiło w hotelu Rendez-Vous Batignolles. I bardzo fajnie się rozpoczęło. Oczywiście każdy cieszył się ze spotkania ale najbardziej Darek cieszył się z niespodzianki, Pichingera. Dziękujemy bardzo!!!! Jak zawsze był najlepszy….ciekawe czy kiedyś dorównam ekspertce i zrobię podobny. Andruty już mam. Po powrocie będę się uczyć.
Jeśli chodzi o hotel to jest bardzo fajny zwłaszcza jeśli ktoś szuka podstawowych rzeczy w dogodnej cenie. Hotel jest blisko bazyliki Sacre Coeur a w sumie do Łuku Triumfalnego też nie ma daleko. Do tego blisko metro więc ogólnie to wszystko pod ręką.
Pierwszy dzień w Paryżu mamy spokojny. Skoro jesteśmy nie daleko Montmartre to nie pozostało nic innego jak przejść się dzielnicą artystów która stała się dzielnicą turystów, odwiedzić Sacre Coeur i zobaczyć Moulin Rough bez skrzydeł bo całkiem niedawno spadły.
W XV wieku Montmartre było wioską otoczoną winiarniami…. aż ciężko uwierzyć, że kiedyś Paryż ograniczał się do małego skrawka nad Sekwaną. Wioska Montmartre została przyłączona do Paryża dopiero w 1860 roku. A kilkadziesiąt lat później (1876-1919) wybudowano słynną na cały świat bazylikę Sacre Coeur.
Wzgórze Montmartre miało też duże znaczenie militarne. Teraz podziwiać można stąd piękną panoramę Paryża ale w XV - XVIII wieku był to strategiczny punkt obserwacyjny. W XIX wieku Montmartre zostało przyjęte do Paryża i upodobali sobie je artyści. Urbanizacja trochę trawa dlatego młyny i pola nadal często pojawiają się w sztuce artystów którzy tworzyli na wzgórzu Montmartre.
Wraz z artystami pojawiały się też kabarety które szybko zaadoptowały młyny do spotkań towarzyskich i rozwoju kabaretów. Słynne kabarety to La Chat Noir i oczywiście Moulin Rouge.
Moulin Rouge teoretycznie nie znajduje się w dzielnicy Montmartre ale szybko zdobył sławę. Założony w 1889 roku kabaret zasłynął z “opatentowania” tańca Kan-kan który szybko rozprzestrzenił się po całej Europie.
Dziś Montmartre jest dzielnicą turystyczną i schodzą tam tłumy. Niestety od jakiegoś 2018 roku widzę, że ilość turystów się zwiększyła. Wydaje mi się, że też turystyka stała się bardziej intensywna. Używanie publicznych środków transportu i Google Maps ułatwia poruszanie się po nowych miastach więc zamiast łażenia po miastach i odkrywania zakątków coraz więcej ludzi podróżuje na zasadzie… trzeba zobaczyć Montmartre, podjedźmy metrem, wysiądziemy, zrobimy zdjęcie i dalej do następnego punktu. My na szczęście tacy nie jesteśmy i z hotelu na Montmartre poszliśmy na nogach, wybierając te mniej oblegane uliczki aby dojść pod sławetne Sucre Coeur.
Sucre Coeur od początku robi na mnie niesamowite wrażenie i chętnie tam wracam. Ale jednak ilość ludzi mnie odstraszyła. Dobrze, że można wejść do środka i w miarę w ciszy podziwiać wnętrza ten przepięknej bazyliki.
Kolację postanowiliśmy zjeść na Montmartre skoro już tam byliśmy. Wybór padł na La Vache et le Cuisinier. Pomimo, że to nie był mój pierwszy raz we Francji to w sumie zastanawiałam się z czego słynie ich kuchnia. No bo to, że mają pyszne sery, wina i musztardę to wiem… że jedzą ślimaki i żabie udka też, ale co oni jedzą na co dzień. Szybko przekonaliśmy się, że ich kuchnia jest oparta na mięsie… ryby się pojawiają ale jednak różnego rodzaju steaki, jagnięcina, kaczki czy wieprzowina przejawiają się w każdym menu.
Restauracja bardzo kameralna, jak to we Francji, dość ciasno, mało stolików ale jedzonko przepyszne i obsługa też bardzo miła. Dobrze było usiąść i zapomnieć o tym tłumie co jest za oknem na pobocznych ulicach.
2024.04.27 London, UK (dzień 3)
Przygodę z Londynem zakończyliśmy w stylu Churchilla, i James’a Bonda. Ostatnią atrakcją przewidzianą do zwiedzania w Londynie była kwatera główna Winstona Churchilla z której dowodził Drugą Wojną Światową.
Podziemia znajdują się w okolicy Parlamentu, zamku Buckingham i 10 Downing Street. Pomimo, że Churchill jak przystało na premiera mógł mieszkać na 10 Downing Street to ze względu na bezpieczeństwo i bliskość centrali dowodzenia przeprowadził się na dół do podziemi.
Teraz podziemne korytarze udostępnione są dla turystów. Więc czemu nie zaglądnąć zwłaszcza, że bardzo podobał nam się film Czas Mroku. Darek nawet oglądał go w samolocie w drodze do Londynu więc w ogóle miał świeżą historię w głowie. Skoro znaliśmy historię to czy nas coś zaskoczyło? Tak! Wielkość podziemi, ilość pomieszczeń, sypialni i innych pokoi oraz co za tym idzie ilość ludzi zaangażowanych w całą operację.
Wiadomo, wojna wymaga poświęceń i wiele ludzi spało w swoich mini gabinetach. Włącznie z Churchillem. On też wolał spać w gabinecie, blisko sztabu dowodzenia i prysznica niż chodzić ze swojej sypialni, codziennie rano i wieczorem, żeby wziąć prysznić.
Pewnie są ludzie, którzy Chirchilla nie lubią, nie podziwiają, i są ludzie w nim zakochani. My nie należymy do żadnych choć zdecydowanie jest jednym z tych przywódców co odznaczali się inteligencją i starali się ją wykorzystać w dobrym celu i pokonania Hitlera.
W podziemiach można nie tylko zwiedzać pomieszczenia gdzie Chirchill negocjował z Roosevelt’em aby dali mu więcej czołgów. Nie zawsze negocjacje były delikatne, czasem rzucanie słuchawkami też było. No ale tak bywa, stawka była wysoka więc i zaangażowanie. W podziemiach można też zwiedzać wystawę poświęconą życiu Chirchill’a. Mnie jednak bardziej interesowały makiety które odzwierciedlały życie załogi podczas Drugiej Wojny Światowej.
Zaangażowanie było wśród całej ekipy Churchilla. Duże ilości godzin, zero weekendów i praca w podziemiach na pewno nie były łatwe ale kiedy wojna jest łatwa. Jednak podziw jaki załoga miała dla Churchill’a był duży i ułatwiał poświecenia. Jak to się mówi opuszcza się szefa a nie pracę.
Po Churchill’u chcieliśmy odwiedzić James’a Bond ale niestety internet zrobił swoje i nie udało się zdobyć stolika. W hotelu Dukes jest bar w którym od 1908 roku siedzieli słynni ludzie a nawet rodzina królewska. Ian Fleming też lubił tam przesiadywać i dlatego umieścił tam James’a Bonda który pił tu sławetne Martini, wstrząśnięte nie mieszane. Słynny drink Bonda to Vesper. Jest to troszkę ulepszona wersja martini. Vespera napić można się też w innych miejscach i dlatego my napiliśmy się go w naszym hotelu i też było super!
Nasz hotel też jest fajny i należy do tych sławniejszych… został on wybudowany pomiędzy 1924 a 1927 rokiem. W 1996 roku został on kupiony przez markę Sheraton…a potem już wiecie, Sheraton został kupiony przez Starwood, Starwood przez Marriott i takim oto sposobem my tam wylądowaliśmy. Podobno hotel ten jest dość popularny do kręcenia filmów i tak nakręcone były tu sceny do oryginalnego filmu Titanic, Złoty Kompas czy Johnny English. W sali balowej królowa uczyła się tańczyć a Nelson Mandela jak został zwolniony z więzienia to właśnie w Sheratonie spał podczas swojej pierwszej podróży do Londynu.
Na kolacje wybraliśmy dziś Mina, ciekawa śródziemnomorska restauracja w mniej turystycznej dzielnicy. Ciekawe tak po ukrywane knajpeczki po wąskich uliczkach.
A’propo wąskich uliczek to pochowane są tam nie tylko restauracje ale też angielskie puby. Pomimo, że padał deszcz (ale to chyba nie nowość w Anglii) to ludzie nadal stali na ulicy przed knajpą ze swoimi piwkami. Ciekawe rzeczy zaobserwowaliśmy w kulturze barowej w Londynie. O pipach z których polewają piwo pisałam wczoraj. To była pierwsza różnica, druga to że bardzo mało ludzi pije/stoi przy barze. W niektórych jest to nawet zabronione. Za to Anglicy uwielbiają stać na zewnątrz i pić piwo na stojąco. Po części pewnie dlatego, że palą papierosy a po części w barach jest stosunkowo ciasno więc lepiej na zewnątrz postać.
Oczywiście my też musieliśmy doświadczyć tego lokalnego rytuału. Ostatnią różnice jaką zauważyłam to, że bardzo mało ludzi (prawie nikt) piję cos innego niż piwo. No tak do pubu się chodzi na piwko….do baru na drinka. No to na zdrowie!
2024.04.26 Londyn, UK (dzień 2)
Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje…piękne Polskie przysłowie. Chyba się sprawdza bo wstaliśmy dziś dość wcześnie i w ramach nagrody dostaliśmy piękną pogodę. W Londynie nie jest to gwarantowane a pogoda jest wybitnie w kratkę.
Dzień zaczęliśmy od typowego wakacyjnego śniadania czyli Darek omlet a ja jak najbardziej lokalnie. Może nie miałam wszystkich składników bo brakowało mi pomidorów, pieczarki i kiełbaski ale fasolka była. Fasolka zawsze była dla mnie najdziwniejszym wyborem jeśli chodzi o śniadania ale jak tak się jada to trzeba spróbować.
Dziś w planach mieliśmy Tower of London. Na nogach do Tower mamy z hotelu ponad godzinę ale spokojnie mieliśmy z czasem więc poszliśmy odkrywać kolejne zakątki miasta. Dobra rada - nie planuj więcej niż jednej atrakcji biletowej na dzień. Można połączyć Tower Bridge z Tower of London ale jest to dość męczące. Dwie atrakcje to góra. Więcej to już duża męczarnia.
Londyn ma to do siebie, że jak tylko wejdzie się w ulice poza tymi głównymi gdzie jest Big Ben, Parlament itp. to od razu nie ma ludzi. Czasem tylko przy wyjściach z metra się kotłują ale w miarę szybko się rozchodzą i znów można się cieszyć całą ulicą dla siebie.
Tak więc przeszliśmy przez China Town które tu zmieszało się z Korean Town, kościół St. Dunstan z ogrodami no i Barbacan (Barbican).
Barbakan zasługuje na osobny paragraf albo nawet dwa. Pewnie mało kto wie ale kiedyś marzyło mi się studiowanie architektury. Niestety moje umiejętności malarskie stanęły na drodze i skończyłam na zarządzaniu… W każdym razie zamiłowanie do architektury i podziwianie ciekawych projektów zostało mi. Kupiłam sobie nawet książkę 1001 budowli które musisz w życiu zobaczyć. No więc przed wyjazdem do Londynu kilka naniosłam na mapę. Wiem, że wszystkich nie zobaczę ale jak coś jest w miarę po drodze to czemu nie zerknąć. I takim właśnie budynkiem jest Barbican.
W miejscu gdzie teraz stoi Barbican w 1940 na powierzchni 35 akrów (14 ha) zniknęło wszystko. Oczywiście na skutek bombardowania. Po wojnie London County Council (LCC) zleciło architektom zaprojektowanie kompleksu z dużą przestrzenią i jak największą ilością mieszkań. Ciężkie do zrealizowania, nie? Nie było to łatwe. A do tego nadal mieli w okolicy stare mury miasta i inne ruiny które fajnie by było utrzymać. Architekci postanowili się wzorować na Wenecji i zrobić miasto pozimowe. Wyszło im to super. Z jednej strony masz przestrzeń, ogródki, kanały itp. Z drugiej masz mostki i duże wieżowce mieszkalne.
Z jednej strony przypomina mi to Nową Hutę, Ruczaj czy inne dzielnice Krakowa gdzie do wieżowców nie było fajnie wchodzić, z drugiej jest to arcydzieło architektoniczne. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się w tym Barbakanie wstąpić na jakąś przerwę na ochłodzenie ale niestety poza ławeczkami to nie mieli wiele do zaoferowania i może i dobrze bo przestrzeń ma służyć mieszkańcom a nie turystom szukających Instagramowych zdjęć.
Po Barbakanie uderzyliśmy w stronę Tamizy. Przecież przy rzece na pewno będzie jakiś fajny bar. W Anglii niestety nie jest tak łatwo z barami jakby się wydawała. Są ulice gdzie masz pub na pubie a potem głucha cisza. W okolicy zabytków jest z tym gorzej bo pewnie wszystko zabytkowe i nie można dotykać więc jak doszliśmy do Tower of London to nie mieliśmy dużego wyboru. Weszliśmy do jedynej miejscówki w okolicy, Gunpowder.
A co to za mały kufelek… fajny nie? Darek sobie zamówił normalne piwo a ja wiedziałam, że wolniej piję więc spytałam się czy mają coś mniejszego… no i mieli. Trochę mi to przypomniało trzęsienie ziemi w NY vs. trzęsienie ziemi w Kalifornii, takie mini mini.
Po przerwie ruszyliśmy na zwiedzanie Tower of London. Co to jest Tower of London to ciężko nazwać. Tak naprawdę to chyba było wszystko.
Wybudowane zostało jako pałac Wilhelma I Zdobywcy. Przez parę wieków pełnił taką funkcję. Pamiętajcie jednak, że w XI, XII wieku itp to pałac i stolica byli tam gdzie król. Królowie podróżowali wtedy dużo albo powinnam napisać długo. Ponieważ podróżowali ze wszystkim włącznie z meblami to ich poruszanie było ograniczone do parudziesięciu kilometrów na dzień. Tak więc pierwsi mieszkańcu Tower of London spędzali tam tylko ok 50-60 dni w roku.
Tower of London pełniło też rolę więzienia, miejsca egzekucji, arsenału, mennicy a teraz nawet sejfu dla klejnotów królewskich.
Co zapamiętałam z tego najbardziej? Ładny widok na Tower Bridge, przepiękne korony i insygnia królowej i misia polarnego na łańcuchu co łowił ryby w Tamizie.
W Tower of London przez długie lata przebywały dzikie zwierzęta. Królowie i władcy krajów bowiem dawali sobie w prezentach egzotyczne zwierzęta jako gest szacunku. I takim oto sposobem w Tower of London wylądowały małpy, lwy, węże, strusie i wiele innych ciekawych gatunków. Znalazł się też miś polarny. Aby jednak miś mógł nadal polować na ryby został przywiązany do muru łańcuchem i mógł sobie wskakiwać do rzeki kiedy tylko chciał. Masakra, czego to ludzie nie wymyślą a tym bardziej ludzie z kasą i władzą. Ostatnie dzikie zwierzę zostało oddane do Zoo w 1832 roku.
Tower of London nie miał najlepszego audio guide. Mieli parę ciekawych historii o więźniach których napisy w ścianach można oglądać do dziś, o klejnotach królewskich czy innych ciekawostkach z życia. Niestety jednak było to dość ciężko śledzić. Brakowało nam czegoś w stylu, naciśnij w tym miejscu 1 w tamtym 2 itp.
Troszkę czasu jednak zeszło w Tower of London. Jest to dość duży teren więc jak się chce zaglądnąć w każde miejsce to tak z 3h dobrze jest poświęcić. Do tego jak się chce zobaczyć korony i inne insygnia królewskie to trzeba postać w kolejce bo troszkę limitują liczbę ludzi. I dobrze, bo jakby na raz wszyscy się rzucili to by było nie ciekawie.
Jedyne na co mieliśmy czas po Tower of London to szybkie przekąszenie czegoś… a tym czymś okazało się tradycyjne angielskie fish and chips (ryba z frytkami). Bary angielskie mają swój klimat. Bardzo często są tu kominki, nie które jeszcze działają. Po drugie jedzenie mają barowo angielskie jak właśnie ryba z frytkami czy jakiś inny prosty specjał kuchni angielskiej. Ciężko natomiast spotkać skrzydełka z kurczaka, zapiekany ser itp. No i dobrze, nie wszystko musi być zamerykanizowane.
Co mi się jeszcze podoba to świeżość piwa w Anglii. Używają oni troszkę innych pomp do polewania piwa. Tutaj też nie dali się zamerykanizować (zresztą oni są z tym amerykanizowaniem się oporni). Angielskie pompy są przeznaczone do lekkich piw typu lager. Angielski system sprawia, że piwo jest mniej gazowane. Dziwne bo wydawało mi się, że bardziej widziałam tańczące bąbelki w szklankach w Anglii ale może to tylko takie złudzenie. Amerykański system używa więcej CO2 do pompowania piwa z beczki przez co piwo staje się bardziej gazowane, ale połączenie między beczką a dystrybutorem (nalewakiem) może być dłuższe.
Dziś nie śpimy w Lodynie. Jedziemy na obrzeża do naszych przyjaciół. W Londynie jak i w Nowym Jorku mało ludzi, którzy mają dzieci mieszka centralnie w mieście. Większość wybiera obrzeża gdzie mogą mieć domek z ogródkiem, spokojniejsze życie a dzieci lepszą szkołę. Miasto oczywiście widzi potencjał w tym rozwoje i na szczęście wspomaga okoliczne miasteczka lepszymi połączeniami z centrum. Do tej pory do naszych przyjaciół jeździliśmy pociągiem. W tym roku jednak spotkała nas niespodzianka, pociągnęli do nich metro.
Wow… Linia Elizabeth jedzie od Lotniska aż do Shenfield i przecina centrum Londynu. Cała linia ma długość 118 km (73 mile) i jest stosunkowo nowa, otwarta w 2022 roku. Widać, że jest nowa. Perony są już fajnie zabudowane więc nikt przez przypadek nie wskoczy na tory. Pociągi są nowe, wygodne, szersze i długie. Do tego nie mają wagonów tylko co tak zwanym wężem czyli wszystko jest połączone. Aż dziw, że nie ma tam bezdomnych… ale nie ma. W metrze w Londynie nie spotkaliśmy bezdomnych… na ulicy się zdarzał. Mało ale bywali. Czyli da się mieć metro z mega długą trasą i bez bezdomnych… ciekawe kiedy NY dojdzie do takiego poziomu inteligencji. “Mind the gap” które jest taką samą atrakcją turystyczną jak szczury w Nowojorskim Subwayu nadal jest. Ciekawe, że nie potrafią ogarnąć, żeby przerwa, stopień i inne nierówności między podłogą pociagu a peronem zniknęły.
2024.04.24-25 Londyn, UK (dzień 1)
Zatęskniło nam się za Europą. Lubimy Europę i raz do roku staramy się ją odwiedzić. Jakoś tak wyszło w zeszłym roku, że nam się nie udało spędzić ani jednej nocy w Europie (shh…Polska się nie liczy). Tak więc w tym roku trzeba to nadrobić. Tak mi się tęskniło za Europą, że co jakiś czas sprawdzałam bilety lotnicze i nagle bum…. 50tys punktów i możemy lecieć do Londynu. Wow… trzeba wykorzystać. No ale jak Londyn to może od razu Paryż bo po co latać tam i z powrotem przez ta dużą kałużę. Zwłaszcza, że Darka rodziców marzeniem było zobaczyć Paryż… a marzenia są po to żeby je spełniać.
Dla mnie Londyn jak dla Darka Paryż, dla Darka Londyn jak dla mnie Paryż. Tomato, tomato… ale tak serio… Darek był w Paryżu z 6 razy… dokładnie tyle ile ja byłam w Londynie. Natomiast on w Londynie był tylko dwa razy, dokładnie tyle ile ja byłam w Paryżu.
Pomimo, że oboje byliśmy w Londynie to nigdy tak naprawdę nie bawiliśmy się w turystów. Nigdy nie byliśmy na Tower Bridge, Tower of London…jedyną atrakcję turystyczną jaką zaliczyliśmy było London Eye, czyli młyńskie koło.
Tym razem, śpimy przy Hyde Park. Zakupiliśmy bilety na główne atrakcje i jesteśmy gotowi nadrobić zaległości. Już wiemy, że nie uda nam się odwiedzić króla (Buckingham Palace), parlamentu i wielkiego Bena (Big Ben). Te atrakcje są czynne głównie w lipcu jak wszyscy są na wakacjach w Szkocji. Kiedyś narobimy….polecimy do Londynu na parę dni a potem na północ do Szkocji albo na Wyspy Owcze.
Póki co jest jest 7pm a my siedzimy na lotnisku, podziwiamy samoloty i pijemy piwko…wakacje oficjanie rozpoczęte!
Udało się dolecieć bez problemów i opóźnień. Mam nadzieję, że nie zapeszę ale póki co rok nie ma najgorszych statystyk jeśli chodzi o opóźnienia.
Z lotniska do hotelu dojechaliśmy metrem. Rozważaliśmy różne opcje, ekspessowy pociąg (droższy i trzeba się przesiadać), uber/taxi (droższe a i tak stoi w korkach i jedzie tyle co metro. Tak więc stanęło na lokalnej tubie czyli underground (metro). Słowa subway nie można tu używać. Subway w Stanach to metro tu przejście podziemne. Choć o ile oznaczenia Subway widzialam dość często jakieś 15 lat temu tak teraz widzę, że zmienili to na underpass. Chyba za dużo Amerykanów tu przylatuje i się dezorientowali.
Jak Europejczyk przyjeżdża do Stanów to mówi jakie tu wszystko duże. Jak Amerykanin przylatuje do Europy to oczywiście mówi jakie to wszystko małe. Siedzieliśmy w tym ichniejszym metrze i się zastanawialiśmy jak oni ogarniają godziny szczytu. Pomyśleliśmy, że pewnie Londyn jest mniejszy niż NY….ale to nie prawda. Londyn ma ponad 1mln ludzi więcej (9.5 M vs 8.1 M). Natomiast jest trochę mniej zaludniony bo powierzvhniowo jest dwa razy wiekszy od NY.
No to zaskoczenie. Jak takie dość małe wagoniki przerzucą tyle ludzi do ich moejsc pracy o spowrotem. Pewnie chodzi o skoncentrowanie ludzi. No tak, w NY wszystko skoncentrowane jest na Manhattanie i 1.6M ludzi codziennie tam jedzie. W Londynie jest London City ale też biura są rozrzucone w innych częściach miasta. Tak więc do London City dojeżdża dziennie tylko 360tys ludzi.
To, że Londyn jest większy niż nam się wydawało, przekonaliśmy się idąc na naszą pierwszą atrakcję czyli Tower Bridge. Po krótkiej drzemce ok. 2h ruszyliśmy na miasto. Ambitnie myśleliśmy dojść tam na nogach. Przecież trzeba robić kroki. Niestety po przejściu 15 min zobaczyliśmy ze ciężko z tym przesuwaniem się na mapie i wskoczyliśmy w metro.
Metro było dobrym pomysłem bo oczywiście przywitała nas typowo angielska pogoda. Padało… i właśnie w tym deszczu musieliśmy stać w kolejce na Tower Bridge. Dobrze, że most jest zadaszony i całe zwiedzanie polega właśnie na wejściu to wież i przejściu góra, mostkiem łączącym dwie wieże.
Budowa mostu rozpoczęła się w 1886 i trwała 8 lat. Był to jeden z wiekszych i zaawansowanych mostów jakie wtedy istniały. Wyzwanie było stworzyć most który nie przeszkadzał w poruszaniu się statków po Tamizie a jednocześnie łączył dwa brzegi rzeki w celu transportu ludzi.
Połączenie dwóch wież na górze pierwotnie służyło ludziom. Miało na celu udostepnienie przejścia na drugą stronę nawet jak most jest podniesiony. Ze względu na małe zastosowanie przejście zostało zamknięte w 1910 roku. Teraz przejście na górze to jedna z większych atrakcji turystycznych. Zwłaszcza, jak zrobili szklaną podłogę i można oglądać przejeżdżające samochody.
Most jest podnoszony, żeby mogły pod nim przepływać statki. Aż do połowy XX wieku napędzany był parą. Nadal można zejść do podziemi i zobaczyć starą maszynerię.
Podobno maszyneria taka czysta była nawet w czasach używania. W przerwach między podnoszeniem mostu załoga czyściła o dbała o każdą część. W 1894 roku most był podnoszony 20-30 razy dziennie. W 1976 20-30 razy na tydzień.
Po moście nie spieszyliśmy się już nigdzie na żadną konkretną godzinę i w końcu mogliśmy się napić pierwszego piwka w Londynie w typowym barze z kominkiem.
Byliśmy dość daleko od hotelu, na szczęście przestało padać więc mogliśmy się powłóczyć i na nogach wrócić do hotelu. Włóczenie jest fajne bo zawsze można coś ciekawego zobaczyć, zwłaszcza jak robisz duże dystanse… jakieś 20tys kroków zrobiliśmy ale za to po drodze mogliśmy zobaczyć i Trafalga square, i Piccadilly Sqr … i parę innych ciekawych miejsc jak Graffiti Tunel.
Dzień nas zmęczył. Prawie nieprzespana noc, długi dzień pod kątem chodzenia i jet lag nas dołapał. Dlatego po kolacji meksykańskiej jak to się mowi grzecznie prysznic, paciorek i do łóżka. Dobranoc i do jutra!
2024.04.08-09 Breckenridge, CO (dzień 3-4)
W Breckenridge i chyba ogólnie w Kolorado czuję się trochę jak w domu. Zresztą pewnie macie już to wrażenie po ilości wpisów jakie mamy z tego stanu a zwłaszcza z Denver i rejonu gór/resortów narciarskich.
Ponieważ pojechaliśmy większą grupą i dużo ludzi było w Breckenridge po raz pierwszy to naturalnie przypadła mi rola przewodnika. Nadal są miejsca które odkryłam dopiero na tym wyjeździe ale czasem warto się zgubić, żeby odkryć coś fajnego.
W niedzielę wzięłam ekipę gondolą do bazy narciarskiej Peak 8. Jest to baza położona troszkę wyżej niż miasteczko i można dostać się tam kolejką linową z miasteczka, za darmo.
Z Peak 8 są super widoki ale to co mnie zainteresowało to było pod kolejką zanim wyjechaliśmy na górę…
Pod gondolą były ślady, i byli ludzie. Okazał się, że tak zwane Nordic Trails (czyli trasy na narty biegowe i rakiety) znajdują się na zboczu góry i nad nimi przejeżdża kolejka. Aż się zdziwiłam, że widzę je pierwszy raz bo kolejkę już parę razy brałam. Ale pewnie wtedy bardziej podziwiałam widoki niż patrzyłam na dół. Teraz wypatrując zwierzaków znalazłam ludzi…
Nie dziwota, że zwierząt nie wypatrzyłam. Zwierzęta do baru poszły a ludzie do lasów. No tak natura troszkę wariuje i zwierzęta ciągną tam gdzie jest jedzenie, nawet jeśli jest przetworzone, ludzkie i nie zdrowe dla nich. Ale jest łatwo dostępne. Ten zając na szczęście nie przyszedł objadać się frytkami. Był ze swoim właścicielem, który hoduje zające. I tak właściciel zamiast psa przyszedł na piwo z zającem. Można i tak…
Ale wracając do tras… teren pod kolejką jest terenem chronionym ze względu na zwierzęta i ptaki. Nazywa się on Cucumber Gulch Wildlife Preserve. Jak tylko wyczaiłam, że jest tam sieć tras po których można się włóczyć to plan na poniedziałek już był. I tak w ostatni pełny dzień w tym górskim raju część ekipy poszła odkrywać te nowe tereny. Zwierząt nadal nie spotkaliśmy, ludzi też nie wiele ale spacerek był bardzo przyjemny.
Rakiet ani raków nawet nie potrzebowaliśmy. Czasem troszkę się zapadałyśmy ale nie dużo. Trasy były podzielone na te dla nart biegowych i zwykłych łazików. Nasze trasy szły lasem, były węższe i przyjemniejsze. Dość dobre oznaczenia i mapa ściągnięta na telefon bez problemu pokazały nam jak mamy iść. Plan (zrealizowany) był dojść do 2 stacji kolejki (Peak 7) i stamtąd już drogą dojść do destynacji jaką znów jest Peak 8. Peak 8 to trochę takie nasze miejsce spotkań. Narciarze mają łatwy dojazd a do tego można posiedzieć na zewnątrz w słoneczku i podziwiać góry.
Oczywiście jeśli to słoneczko jest… co nie do końca było dziś gwarantowane. I nie chodzi tu o złą pogodę ani o zachmurzenie. Był to jeden z tych nie licznych dni kiedy można zaobserwować zaćmienie słońca.
Zaćmienie słońca nie jest czymś bardzo unikatowym. Tak naprawdę zaćmienie słońca jest raz, dwa razy w roku. Unikatowość polega, żeby akurat być w miejscu w którym jest zaćmienie. Oczywiście w Stanach robią z tego wielkie szaleństwo, festiwale “Solar Eclipse”, a ludzie podróżują masowo to rejonów przez które zaćmienie będzie przechodzić. To moje chyba drugie czy trzecie zaćmienie… jak widzicie nie przywiązujemy do tego większej uwagi… no chyba, że akurat popatrzymy w niebo i zobaczymy, że pół słońca nie ma.
Denver nie było na trajektorii całkowitego zaćmienia więc musieliśmy się zadowolić częściowym. Ale raban się zrobił, ludzie wymieniali się okularami i ogólnie krzyki WOW przekrzykiwały wszystko inne.
Aaa to jak już mówimy o panikujących ludziach to wspomnę o trzęsieniu ziemi… no mieliśmy jedno w NY. Kalifornia powie, że co to było… i w sumie ma rację. Tak było to dziwne uczucie, był to pierwszy raz kiedy świadomie zdałam sobie sprawę, że właśnie jest trzęsienie ziemi. Trochę się potrzęsło, potem ja się trochę trzęsłam bardziej z szoku niż czegokolwiek innego ale ogólnie obyło się bez zniszczeń czy strat. Natomiast, Nowojorczycy oczywiście zrobili z tego tragedię. No bo, że niby koniec świata, trzęsienie ziemi, zaćmienie słońca i jeszcze cykady nas czekają. Na koniec świata jeszcze musimy trochę poczekać więc póki co cieszmy się przygodami i każdym dniem.
Zaćmienie minęło i można było wrócić do kontynuacji dnia. Nie ma to jak przepyszny lunch na 3000 metrów (9950 ft). My lubimy mieć swój własny lunch ale na tym wyjeździe po raz pierwszy do zestawu lunchowego dołączył kręciołek. Czyli taki śmieszny nożyk co sprawia, że ser nie tylko ładnie wygląda (jak różyczka) ale też super smakuje. Rozpływa się jak masełko.
Po lunchu się rozeszliśmy. Chłopaki w swoją stronę, dziewczyny w swoją. To już nasz ostatni dzień w tych pięknych górkach. Wszyscy zgodnie polubili BolD. To chyba nazywa się gastro bar… miejsce niby barowe ale z bardzo dobrym jedzeniem. Tak więc zarządzona została zbiórka na Happy Hours. Każdy doszedł w swoim tempie. Jedni spragnieni byli tam już przed czwartą, inni ledwo idąc przez zakwasy doszli troszkę później. Ale najważniejsze, że każdy miał uśmiech na twarzy i opalone twarze. Bo słoneczko towarzyszyło nam cały czas (no poza sobotą).
We wtorek przyszedł czas pożegnań. Darek oczywiście nie omieszkał pójść na narty. Syn naszych przyjaciół też dołączył do grupy zatwardziałych narciarzy i nie chciał zmarnować ostatniego dnia w tak pięknych górach. Nawet początkujący narciarze widzą różnicę między pięknymi i słonecznymi górami na zachodnim wybrzeżu a wschodem.
Mi w zadaniu przypadło pakowanie ale i tak udało mi się zrobić ponad 10tys kroków. W końcu noszenie walizek tam i z powrotem to też ćwiczenie. Żartuję nie było tak źle. Pudełeczko zostało rozdysponowane po wszystkich ludziach więc nie mieliśmy dużo do pakowania.
Droga na lotnisko minęła super. Zero korków, śnieżyc itp. Samolot o dziwo też o czasie i to jeszcze przyspieszył bo miał dobre wiatry. Myślę że to zasługa części naszej ekipy co wracała z nami do NY. Nasz talizman szczęścia. Bo tak szybkich i bezproblemowych samolotów to dawno nie mieliśmy. Super by było jakby tak już zostało i szczęście i wiatry nam sprzyjały.
2024.04.07-08 Breckenridge, CO (dzień 2-3)
Po sobotniej zimie, od niedzieli wróciła wiosna.
Jeszcze w niedzielę rano trochę wiało, ale to już było nic w porównaniu do soboty.
Do południa w niedzielę patrol jeszcze nie wpuszczał na szczyty. Wiatr i intensywne opady śniegu spowodowały wysokie zagrożenie lawinowe i musieli trochę pospuszczać lawin żeby bezpiecznie można było się bawić w najwyższych partiach.
Ale nie było tak źle. Niżej też było dużo puchu. Zwłaszcza w lasach, w które wiatr intensywnie całą noc wpychał śnieg.
Koło południa patrol otworzył wszystko! 5 szczytów otwartych! Prawie 200 tras, dużo terenów, słonecznie, mało ludzi…. co za raj.
Temperatura nadal była ujemna. Dzięki temu śnieg był idealny. Nie mokry ani nie zlodowaciały jak to czasami bywa na wiosnę.
Czasami na bardzo stromych i zmuldzonych odcinkach były wielkie zlodowaciałe muldy. Oczywiście między nimi był głęboki nieubity śnieg. Za bardzo nie wiem jak w takich warunkach jeździć. Nie uczyli tego w szkole życia.
Nie można jak po puchu, bo są zlodowaciałe muldy. Nie da się jak po muldach, bo jest głęboki śnieg między nimi. Zjechanie prosto na krechę też nie wchodzi w rachubę, bo jest za strono. Z reguły omijałem tego typu odcinki. Niestety czasami się pojawiały i nie dało się je ominąć. Trzeba było ostrożnie i pomału nimi zjechać.
Dużo czasu spędziłem w krańcowych częściach resortu. Szczyt 10 i 6. Często te rejony są zamknięte. Wymagana jest dobra zima z dużymi opadami śniegu. Nie za dużo bo znowu będzie zagrożenie lawinowe i zamkną.
Teraz wszystko było otwarte. Wielkie przestrzenie, bez ludzi i bez wiatru z wystarczającą ilością śniegu na fajną zabawę.
Była nas większa grupa, więc często spotykaliśmy się w różnych częściach resortu. A to na piwko, czy coś przegryź, czy nawet razem zjechać parę razy.
Poniedziałek i wtorek to już było naprawdę ciepło. Na górze jeszcze zimowe ubranie było potrzebne, ale w niższych partiach w słoneczku można było się opalać.
W niedzielę i poniedziałek były organizowane zawody dla dzieci i młodzieży. Freeride po ciekawych terenach staje się to coraz bardziej popularne i modne. Już się nie zjeżdża po trasach, organizatorzy wybierają niezalesione tereny wysoko w górach. Wywożą tam zawodników i każą jechać w dół. Im stromiej i więcej skał tym ciekawiej. Czas z jakim zjeżdżasz nie ma większego znaczenia. Bardziej liczy się którędy jedziesz i jak jedziesz. Im więcej skoków i obrotów tym wyższe miejsce na podium. Często na start trzeba się dostać na nogach z najwyższych wyciągów. Ważniejsze zawody (te z większym budżetem) mają helikoptery do wywożenia zawodników i całego sprzętu.
Za bardzo nie miałem „czasu” na branie udziału w tych zawodach, więc wybierałem spokojniejsze dolinki.
Natomiast na wyciągach można było spotkać organizatorów i trenerów tych zawodów. Ciekawe opowieści się słyszy.
Jak np. 12-to letnie dzieci są już szybsze i odważniejsze od dorosłych trenerów. Dzieci nie boją się niczego i dalej myślą, że nie mają kości tylko całe ich ciało jest z gumy zrobione. Nic się nie połamie. Ach ta młodzież….
Ja parę kości mam więc spokojniej, ale też w ciekawych terenach się bawiłem. Słoneczko, może -3C w górnych partiach, lekki wiaterek, dużo śniegu…. ach co za raj!
Końcem sezonu można ciekawych ludzi spotkać na wyciągach. Nie takich jak ja co nie lubią nart i tylko 20 dni w sezonie jeżdżą. Spotkałem np. narciarkę z Nowej Zelandii co przyjechała na narty na 6 miesięcy! Nie ma stałego pobytu w Stanach, więc nie mogła tu jeździć pół roku. Pierwsze 3 miesiące spędziła na nartach w Kanadzie (tam też jest gdzie jeździć) a kolejne 3 miesiące w Kolorado. To się nazywa zamiłowanie do sportów zimowych. A ja nawet nie mogę należeć do klubu 100+!
Był z nami kolego co jeździ na desce. Dobrze mu to wychodzi, więc trzeba było mu pokazać ciekawe zakamarki Breckenridge.
A że dobrze jeździ to można było w górnych partiach wyszukiwać interesujące rejony i próbować nimi zjechać.
Czasami się dobrze jechało, a czasami wpakowaliśmy się w ciężkie rejony i trzeba było się ochłodzić i dać nogom parę minut przerwy.
No bo kto by przypuszczał, że piękna, mało rozjeżdżona polana zakończy się stromym leśnym urwiskiem. Teraz już wiemy dlaczego tak mało było na niej śladów.
Breck ma dwie główne i dwie pomocnicze bazy na dole. Nienarciarska część ekipy z reguły tam docierała w popołudniowych godzinach na wspólny zasłużone odpoczynek.
Później każdy udawał się w swoim kierunku. Narciarze do góry a inni w dół. Popołudniami z reguły już łatwiej i wolniej się jeździ. Nogi zmęczone, śnieg nie taki dobry, gorsza widoczność, więc i o kontuzje łatwiej.
Mimo, że jest kwiecień to dalej zima panuje w górach w Kolorado. Resorty przedłużają datę zamknięcia. Już jest mowa o czerwcu a może i dalej. Rekord chyba jest gdzieś na połowę sierpnia!
Fajnie tak, nie? Przerwa w nartach na 3 miesiące i od października znowu można zaczynać.
Ja niestety na tym wyjeździe będę kończył mój sezon. A szkoda, bo jeszcze spokojnie z 2-3 miesiące można by pojeździć. Widocznie nie kocham nart tak jak niektórzy prawdziwi narciarze.
Koniec nart na ten sezon!
Do następnego….
2024.04.06 Breckenridge, CO (dzień 1)
Trzeba jakoś ciekawie zakończyć ten sezon narciarski. Cały marzec nie byłem nigdzie na nartach, ale niestety tak jakoś dziwnie się to wszystko poukładało. Nie jest tak źle i w planie mamy spędzić 4 dni na nartach w Breckenridge w stanie Kolorado.
W kwietniu z reguły są wiosenne narty. Ciepło, słoneczko, miękki śnieg i dużo chłodnych napojów. Niestety (albo na szczęście) zima w tym roku się przeciąga i wszędzie dalej są intensywne opady śniegu. Nawet u nas, na wschodzie w górach dalej ostro sypie i resorty przedłużają zakończenie sezonu. Chyba w tym roku ocieplanie klimatu zaspało, przynajmniej w Stanach.
Dalej niestety nie mieszkamy w Denver, więc lotnisko LGA w NYC trzeba było odwiedzić w sobotę super wcześnie rano. Ale jak się chce w sobotę już jeździć na nartach to trzeba się poświęcić.
Nie jest źle, lotnisko mamy 12 minut od domu.
LGA należy do nowoczesnych lotnisk (mieli wielki remont przez ostatnie parę lat) w związku z tym z reguły wszystko idzie logicznie i sprawnie i już o 7 rano byliśmy w samolocie. Niewiele później nad chmurami śniadanko i za chwilę śniliśmy o pięknych zaśnieżonych górach skalistych.
Lecąc na zachód goni się czas. W naszym przypadku nadrabiamy dwie godziny, a do tego kapitan powiedział, że ma pomyślne wiatry i nadrobił dodatkową godzinkę. Tym o to sposobem parę minut po 9 rano wylądowaliśmy już w Denver. Tak powinno być zawsze. Niestety nie jest. Czasami nic nie idzie z planem i aż się nie chce latać. Widać, ze tym razem mieliśmy pozytywne moce na pokładzie i wszystko szło sprawnie. Tak, trochę większa grupa leciała z nami.
Ilonka zajęła się bagażami, a ja samochodem. Tu znowu wszystko się zgrało i niewiele później wznosiliśmy się autostradą 70 w góry.
Dzisiaj niestety nie ma wiosny w Kolorado tylko pełnia zimy z potężnym wiatrem. W wyższych partiach gór śniegu zaczęło przybywać, nawet na drodze. W związku tym wszystkie ciężarówki musiało założyć łańcuchy na koła, co oczywiście spowodowało korki.
Na szczęście nie było tak żle i już koło południa byliśmy w Breckenridge.
Tak jak przypuszczałem, dzisiejsze nartki nie należały do idealnych. Potężny wiatr, opady śniegu i chmury. Wszystkie górne wyciągi były zamknięte.
Oczywiście nie odbierajcie mnie źle. Dalej było fajnie, tylko ciekawiej. Poza górnymi partiami resortu wszystko było czynne.
Pogoda wygoniła dużo ludzi do barów, więc mimo tego, że była sobota to można było bez kolejek jeździć non-stop.
Ale chciało mi się jeździć. Paru lokalnych podpowiedziało mi gdzie w taką pogodę najlepiej jeździć żeby uchronić się od wiatru. Bardziej zalesione i północna stoki były najlepszą opcją.
Ogólnie było ok. Widoczność nie była najlepsza, ale za to śnieg był super. Coraz więcej go przybywało i można było w kwietniu w puszku czasami się bawić. Pod warunkiem, że wiatr nie zwiał wszystkiego.
Na jednym z wyciągów spotkałem ładnie opalonego gościa. Myślałem, że pewnie z Miami jest. Jak się okazało jeździł tu wczoraj i dzień wcześniej. Było zupełnie inaczej, tak wiosennie. 15-20C, słonecznie i bez wiatru!
Miejmy nadzieję, że wiosna tutaj wróci w najbliższych dniach.
Jeździłem do samego końca. Gdzieś o 16:15 zjechałem na sam dół i zacząłem szukać reszty ekipy.
Większość ich znalazłem w naszym ulubionym barze BoLd. Z reguły w kwietniu après ski odbywa się na zewnątrz w słoneczku i przy fajnej muzyce. Tym razem pogoda wygoniła wszystkich do środka.
Na ten wyjazd miało nas pojechać 12 osób. Niestety życie płata ludziom różne figle i pojechało tylko 7 ludzi. Dodatkowo była to też urodzinowa niespodzianka, więc było bardzo wesoło i smacznie.
Po kolacji spacer zaśnieżonymi uliczkami Breckenridge był bardzo wskazany. Mimo mrozu i wiatru każdy potrzebował przetrawić posiłek i dalej się aklimatyzować z wysokością.
Aklimatyzację zakończyliśmy w naszym hotelu obserwując z okna co tam się wyprawia. Potężny wiatr z dużą ilością opadu śniegu!
Miejmy nadzieję, że do jutra się wypogodzi i będzie można w pięknym puszku ze szczytów uprawiać białe szaleństwo.
Przecież jest wiosna, nie?
2024.02.24-25 Catamount, NY
Po wakacjach w cudownym Vail przyszła kolej na lokalny wyjazd na granicę stanu Nowy Jork i Massachusetts. Normalnie Darek opisuje dni narciarskie ale tym razem chyba więcej do opowiadania jest z perspektywy osoby która przesiedziała cały czas w barze.
Catamount to mały resort narciarski który jest uwielbiany przez rodziny z dziećmi. Ludzie którzy mają rodziny często mieszkają na obrzeżach NYC więc mają stosunkowo blisko resorty jak Catamount. Resort ten ma też zwolenników wśród ludzi którzy traktują to jak siłownię i zamiast iść do dusznej siłowni wolą podjechać na parę zjazdów i spędzić dzień na świeżym powietrzu.
No więc pierwsze co uderza w oczy to ilość ludzi z czapeczkami, koszulkami z dużych resortów narciarskich w Kolorado czy Kalifornii. Pomyślisz ale czemu oni tu są? Pewnie z tego samego powodu co i my. Żeby spędzić czas rodzinnie, podszkolić dzieciaki jazdy na nartach albo po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie wszyscy jednak z tego powietrza korzystają. Część ludzi jak ja siedziała w tak zwanej świetlicy komputerowej. W Catamount są dwie sale gdzie można usiąść i odpocząć, albo popracować. Jedna ma muzykę na żywo, bar i jest zdecydowanie nastawiona na przerwę. Druga jest cichsza, bez baru ale za to uwielbiana przez ludzi z laptopami. No tak dzieciaki na narty z jednym rodzicem a drugi musi zarabiać, żeby ktoś się mógł bawić. U nas było podobnie przy czym mnie akurat podatki dojechały i musiałam przygotować dużo dokumentów do rozliczenia.
Na szczęście szybko się uwinęłam i zanim chłopaki zjechali na drugą przerwę to przeniosłam się do tej bardziej imprezowej części… a tam były ciekawe wynalazki.
Zacznijmy od jedzenia. Ja rozumiem, że na nartach spala się kalorie i, że było południe więc czas coś przekąsić. My też mieliśmy swoje kabanosy, serki i Delicje. Ale byli ludzie którzy nas pobili… całe pojemniki, garczki i termosy przytachali z jedzeniem i piciem. Zaznaczę, że tu można kupić jedzenie i picie. Niby własne lepsze… ale żeby aż takie termosy dźwigać. Interesujące…
No nic różne są kultury i ciężko zrozumieć niektórych. Jak na przykład kolejną parę która siedziała przez ok godzinę… godzinę przy mnie choć oni już byli jak przyszłam. Siedzieli na przeciwko siebie, pomiędzy nimi pusty plastikowy kubek, na głowie kask i całe przygotowanie żeby iść na narty ale oni siedzieli… jak w jakimś transie bo nawet nie rozmawiali ze sobą. To nam trochę przeszkadzało bo akurat chłopaki przyjechały na drugą przerwę i chcieliśmy usiąść przy stoliku a tu wszystkie zajęte. Jak jesteście ciekawi to tak… w końcu poszli na te narty ale zajęło im to naprawdę długo, żeby się zebrać.
Jak już przechwyciliśmy stolik to mogliśmy zagrać w karty (Go Fish), zjeść kabanosa i pogadać o dniu na nartach. Pogoda dopisywała więc chłopaki się nawet wyjeździli. Jak na jeden dzień to resort jest fajny. Chłopaki po lunchu poszli na ostatnie zjazdy a ja przesiadłam się do baru… akurat leciał hokey. Zaczęłam oglądać bo stwierdziłam, że w sumie to ciekawa gra. Wywijać na tych łyżwach, trafić w taką małą bramkę z bramkarzem ubranym tak, że podwaja swoją objętość to nie jest łatwo. No i tak już moje zaciekawienie tym sportem wzrastało aż się zaczęli bić. Ale tak dość mocno, a sędzia nic tylko patrzy. Dopiero jak się położyli na łopatki to sędzia ich rozdzielił i wyprosił z boiska…. hmmm. …. jakoś nie kojarzyłam, że hokej połączyli z boksem i teraz masz dwie konkurencje sportowe w jednym.
Moje zauroczeniem hokejem było szybkie, prawie tak szybkie jak chłopaków druga połowa dnia. Niestety słoneczko zachodziło i robiło się dość zimno więc około 3 pm zjechali do bazy na pożegnalne piwko i rozjechaliśmy się każdy w swoim kierunku. My z Darkiem postanowiliśmy zostać w okolicy i wynajęliśmy sobie hotel w miasteczku Hudson.
Hotel The Wick (którego zdjęcia nie udało nam się zrobić) należy do sieci Marriotta i dlatego go wybraliśmy. Dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że hotel znajduje się w budynku starej fabryki świeczek i mydeł. Lubię jak zaadoptują stare fabryki czy inne budynki na biura, hotele czy apartamenty. Google jest w tym mistrzem i prawie wszystkie jego biurowce to albo stary terminal kolejowy (St. John’s Terminal) albo fabryka ciastek (Chelsea Market). Tym razem nie Google a Marriott przejął fabrykę i zrobił bardzo fajny hotel. Dostaliśmy nawet upgrade do większego pokoju więc mieliśmy apartament na jakieś 50 metrów kwadratowych z super wysokimi sufitami.
Niestety potężne okna, duży metraż i wysokie sufity nie były przez nas chwalone jak się obudziliśmy na drugi dzień ale to za chwilę. Póki co cieszyliśmy się, że mamy fajny hotelik i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Miałam parę restauracji na uwadze ale niestety te fajniejsze były pełne. Jednak trochę turystów się tu zjechało. A nie dziwię się. Hudson to bardzo urocze, małe miasteczko blisko gór. Może nie jest centralnie w górach położone ale do Catamount jest jakieś 20 min i podobnie w góry Catskills. My poszliśmy do restauracji która była 3 na mojej liście i się okazała ok. Pewnie dlatego też dostaliśmy stolik bez problemu. Co ten internet robi ze światem. Ale nie ma co narzekać, jedzenie było dobre.
Po kolacji spacer jest wskazany więc przez jakieś łąki poszliśmy w kierunku jakiś baraków gdzie miał być browar… no i był. Siedliśmy przy barze w części dla turystów jak się potem okazało. Bar był długi i bliżej drzwi wybitnie siedzieli turyści którzy się bali wejść dalej (tak jak my) a dalej w głąb sali lokalni rozrabiali i wraz z barmanami bawili się w DJ-ów. Ale dobrze im to wychodziło bo akurat puszczali nasze standardy z lat 80-90s.
Nie siedzieliśmy długo bo i zmęczenie nas dopadało i chcieliśmy się wyspać po ciężkim tygodniu pracy i przygotować na hike na drugi dzień. Wróciliśmy do hotelu i jakoś tak było zimno… ale stwierdziliśmy, że ustawimy grzanie na więcej i się zagrzeje.. no właśnie ale 50 metrów kwadratowych z mega wysokimi sufitami łatwo się nie grzeje. Zadziałała zasada, że najlepiej śpi się w chłodzie więc my noc przespaliśmy, ale jak się obudziliśmy rano ze zgrzytaniem zębów i zobaczyliśmy, że na termostacie jest tylko 13C to bardzo szybko się ubieraliśmy i lecieliśmy na ciepłą kawę.
Niestety okazało się, że hotel miał awarię ogrzewania. Nie jest to najfajniejsza rzecz w środku zimy. Nie tylko nasz pokój złożył skargę i na szczęście się zreflektowali i dali nam zniżkę. Powinni w ogóle dać pokój za darmo no ale cóż… może zarobią na lepsze ogrzewanie.
Zimno wygoniło nas z hotelu do samochodu i dalej na szlak w góry. Na dziś wybraliśmy Overlook Mountain. Podobno fajny spacerek w lesie, taki na 3-4 godzinki z widokami. Można tam podobno też spotkać resztki samolotu który kiedyś się tu rozbił i ruiny hotelu. Brzmiało super więc wpisaliśmy w GPS destynację i ruszyliśmy z kopyta…
Jechaliśmy do góry i jechaliśmy aż się nie zorientowaliśmy kiedy dojechaliśmy w Himalaje. A mówią, że na wschodzie nie ma wysokich gór.
Wg. Google zaraz na przeciwko szlaku jest Tybetańsko-Buddyjska księgarnia. Mi to wygląda na trochę więcej niż tylko księgarnię. Pewnie jest to cały kompleks a księgarnia to tylko mały dodatek i jedyna rzecz dostępna dla zwykłych ludzi z ulicy.
My na Tybet jeszcze siły nie mamy więc skromnie ruszyliśmy w kierunku szlaku na górę o miłej nazwie Overlook (Widok). Wzięliśmy ze sobą raczki bo wyczytaliśmy, że mogą być połacie lodu. I tak w sumie było od samego początku. Śnieg i lód na przemian z ziemią a potem już tylko śnieg i lód. Widać od razu gdzie słońce przyświeca a gdzie nie.
Szło się bardzo przyjemnie. Trasa dość szeroka delikatnie wspinała się do góry. Pewnie to była stara droga do hotelu. Na trasie mijaliśmy nawet trochę ludzi. Nie dziwne, słoneczny dzień zachęca aby wyjść na spacer przed obiadkiem.
Wraku samolotu niestety nie znaleźliśmy ale hotel jak najbardziej był na naszej trasie.
W początkach XIX wieku rejon Catskill był bardzo popularny wśród arystokracji. Piękne widoki na rzekę Hudson, lasy, górki i chłodniejszy klimat zachęcały arystokrację do spędzania tu letnich miesięcy. Napływ turystów, jak to zazwyczaj bywa, przyciągnął inwestorów i tak w 1833 powstał tu hotelik. W 1871 rozbudowano go i powstał hotel z 300 pokojami. Niestety cztery lata później spłonął w pożarze. W 1878 ponownie go odbudowano. Dość duża konkurencja jednak sprawiła, że hotel przeszedł w ręce innego właściciela który postanowił go przebudować. W 1917 roku Morris Newgold przebudował hotel i niestety historia się znów powtórzyła i po czterech latach znów się spalił. W trzeciej próbie odbudowy Morris użył więcej betonu/cementu aby zredukować prawdopodobieństwo pożaru. Dodał on również stadninę koni i osobny domek dla siebie i rodziny. Niestety ze względu na brak budżetu hotel nigdy nie został ukończony. Ruiny hotelu teraz po mały przejmują drzewa i rośliny a górołazy mogą tylko uruchomić wyobraźnię i przenieść się do początków XX wieku kiedy to miejsce tętniło życiem.
Hotel znajduje się mniej więcej w 3/4 szlaku do szczytu. Na szczycie jest wieża pożarowa która nie wiem w którym roku była wybudowana ale jak w XIX wieku to za bardzo nie uchroniła hotelu przed spaleniem. Ze szczytu widoków za bardzo nie ma bo jest zadrzewiony ale wyjście na wieżę pozwala podziwiać połoniny Catskill.
Zejście nie zajęło nam długo. W sumie cały szlak tam i z powrotem zajął nam nie całe 3h. Ale fajnie tak było rozprostować kości i dotlenić się. Zanim wjechaliśmy na autostradę, wiedząc, że pewnie czekają nas korki postanowiliśmy zjeść lunch w miasteczku Woodstock.
My w Woodstock byliśmy paręnaście lat temu więc teraz nie chodziliśmy po miasteczku ale tak, to jest to słynne miasteczko od festiwalu muzycznego z 1969 roku. Co prawda sam festival był na farmie w Bethel, oddalonej 69 mil od Woodstock to nazwa Woodstock przyjęła się, i każdy ma tylko jedno skojarzenie.
Przy takiej historii nie pozostaje im nic innego jak rozwijać muzykę i utrzymywać muzyczny klimat miasteczka. Kiedyś były tam porozstawiane gitary, teraz gitar nie widzieliśmy ale widać, że muzyka nadal gra tu w duszy każdego i brunch zjedliśmy przy miłej muzyce na żywo.
Pearl Moon to restauracja którą polecamy w Woodstock. Fajne jedzonko, muzyczka i ogólnie miła atmosfera. Najedzeni byliśmy gotowi na korki w kierunku NYC których się spodziewaliśmy. Nie było nawet tak źle i koło czwartej byliśmy już na Manhattanie oddając auto.
Rzadko widuje się ludzi z nartami w metrze. Ale Darek lubi być ten pierwszy więc po oddaniu auta jak każdy Nowojorczyk poszliśmy na metro i w 30 minut później byliśmy już na bez śnieżnej Astorii. Zapomnieliśmy już, że małe miasteczka na wschodnim wybrzeżu też mają swój klimat i historię. Tak więc to był miły weekend, żeby sobie przypomnieć, że na własnym podwórku też może być fajnie, inaczej ale fajnie.
2024.02.12-16 Vail, CO
Czy różnią się dni na nartach jak się jest tydzień w resorcie?
Nie narciarz powie, że raczej nie. Rano wstajesz idziesz na narty, wyjeżdżasz wyciągiem w górę i zjeżdżasz w dół na nartach. I tak cały dzień, cały tydzień. Nudne, nie?
Narciarz powie, że tak, każdy zjazd, każdy dzień jest inny.
Ja powiem, że raczej tak. W malutkim resorcie gdzie jest tylko parę wyciągów i parę tras to pewnie przez tydzień bym się nudził. W resortach z kilkudziesięcioma wyciągami, kilkuset trasami i praktycznie nielimitowaną przestrzenią ciężko się nudzić.
Do tego dochodzą zmiany pogody, różny śnieg i teren, odkrywanie nowych miejsc, ciekawi ludzie na krzesełkach…. jest tego trochę.
Nie będę opisywał każdego dnia, bo to raczej nie ma sensu. Pewnie by brakło miejsca w internecie.
Vail należy do drogich resortów, a nawet do bardzo drogich. Na szczęście nie jest tak źle jak się dobrze wszystko zaplanuje.
Cena biletu na wyciągi na dzień kosztuje prawie $300. Dużo, nie? Bardzo dużo bym powiedział. Na szczęście Vail jest na moim Epic bilecie który kosztuje $800 na cały sezon (pół roku +) i też działa na wiele innych wielkich resortów na 4 kontynentach.
Ceny za noclegi w Vail spokojnie dochodzą do $1,000 za noc. Na szczęście Vail jest duże i można spać dalej od centrum znacznie taniej.
Parkingi też są drogie. Spokojnie z $50 na dzień. Ale po co jechać samochodem na narty jak spod naszego mieszkania co 15 minut jedzie autobus i w 12 minut dowozi cię do centrum. Wszystkie autobusy w Vail są za darmo.
Vail posiada trzy dolne bazy. Lions Head, Vail Village and Golden Peak. Nasz autobus z East Vail przyjeżdża do Vail Village, wiec z reguły tam rozpoczynaliśmy nasz narciarki dzień.
Jak to zwykle w górach pogoda jest nieprzewidywalna, więc trzeba było być przygotowanym na wszystkie możliwości. Mieliśmy ciepłe prawie wiosenne dni, a także wiatry, chmury, śnieżyce…
Śnieg też był różny jak to w wielkich resortach.
Od idealnie ubitych tras, przez muldy, gdzieniegdzie puch, głębszy w lasach, do niestety zbitego śniegu na dole w głównej części resortu.
Tak jak pisałem, Vail jest ogromny, wiec staraliśmy się nie jechać dwa razy tą samą trasą w ciągu jednego dnia. Wiadomo, każdy ma swoje ulubione trasy, więc następnego dnia trzeba było raz nią zjechać. W Back Bowls praktycznie nie ma tras, więc tam nie było tego problemu.
Przerwy na lunch zależały od pogody albo od rejonu w którym się znajdowaliśmy. Była to albo kanapeczka na śniegu, albo grillowana przez nas kiełbaska na jednym ze szczytów, albo bardziej cywilizowana przerwa gdzieś na dole w knajpie z nienarciarską częścią grupy.
W Vail poza paroma na dole dla dzieci wszystkie wyciągi są ekspresowe. Ogólnie to dobrze, nie? Prawie. Nie ma za bardzo kiedy odpoczywać. Na wolnych wyciągach to się siedzi po 10 minut i nogi odpoczywają. Tutaj w ciągu paru minut znowu jesteś na górze i znowu trzeba jechać w dół.
Dlatego, po lunchu to raczej staraliśmy się łatwiejszymi trasami zjeżdżać, żeby na następny dzień coś tej siły zostało.
Vail ma fajne, takie europejskie miasteczko. Dużo sklepów, barów, kafejek, restauracji.
Dlatego grzechem by było tak po nartach wsiąść do autobusu i pojechać do nas na wioskę czyli East Vail.
Après ski czyli piwko po nartach obowiązkowe. Wydawałoby się, że to proste jak jest tutaj tyle barów. Niestety nie takie proste. Ilość ludzi którzy chcą piwka po nartach jest tak duża, że bez rezerwacji jest ciężko. Chyba, że chcesz stać gdzieś w kącie w głośnym i zatłoczonym barze.
Na szczęście Ilonka albo robiła rezerwacje, albo już wcześniej była w barze i trzymała miejsca.
Tym to sposobem można było odpocząć, napić się chłodnego, lokalnego i podzielić się wrażeniami z minionego dnia.
Vail może też się poszczycić wspaniałymi restauracjami. Prawie na każdym rogu jest jakaś fajna knajpeczka.
Niestety rezerwacje do nich są wymagane, najlepiej z paro-tygodniowym wyprzedzeniem. Im lepsza restauracja tym wcześniej trzeba robić rezerwacje. Szefowie kuchni prześcigają się z pomysłami żeby przyciągnąć klientów.
Jedzenie oczywiście jest pyszne i ładnie podane. Z reguły są to lokalne dania z pastwisk czy rzek i jezior. Przoduje jagnięcina, steaki czy rybki z górskich potoków. Serwis na najwyższym poziomie i interesujące menu.
Oczywiście żeby docenić taki poziom restauracji trzeba czasami na kolację zjeść kiełbaskę upieczoną w kominku, czy żeberka odchodzące od kostek. Też pyszne!
Tak jak pisałem w poprzednich wpisach, dawno nie byłem na tygodniowych nartach w Vail. Wiadomo, jest tyle resortów, że ciężko jest wybrać ten jeden i ciągle do niego jeździć. Ale powiem szczerze, że Vail dla mnie jest w samej czołówce najlepszych resortów w Północnej Ameryce.
Jeśli bym musiał wybrać 3 najlepsze resorty to pewnie Vail, Big Sky i Whistler znalazły by się na mojej liście.
Przez cały tydzień nie mieliśmy jakiś większych opadów śniegu. Wiadomo, coś tam sypało od czasu do czasu, ale nic wielkiego.
5-10cm spadało, ale nie jakieś wielkie opady.
Oczywiście wieczorem, w dzień przed wyjazdem zaczęło sypać. I to nawet ostro sypać.
Co godzinę sprawdzaliśmy stan dróg do Denver. Cały czas były przejezdne, ale śniegu na nich przybywało. Pługi non stop jeździły i próbowały utrzymywać główną drogę przejezdną. Nawet im się to udawało.
Normalnie mieliśmy wyjechać o 8 rano na lotnisko, ale wiedzieliśmy, że droga będzie ciężka i wyjechaliśmy o 6 rano. Oczywiście śnieg fajnie sobie sypał.
Żeby wydostać się z Vail trzeba autostradą 70 wyjechać na przełęcz Vail, na wysokość 10,662 stóp (3,250m).. Potem zjechać w dół, gdzie znajduje się kolejnych parę resortów. Następnie wyjechać jeszcze wyżej na kolejną przełęcz i potem już cały czas z górki przez 50 mil (80km) aż do Denver.
Jak tylko wjechaliśmy na autostradę to już widzieliśmy, że nie będzie łatwo. Wszystkie ciężarówki miały obowiązkowo zakładać łańcuchy. Bardzo dobrze, bo one są największym zagrożeniem. Zaczną się ślizgać pod górę i zablokują całą drogę.
Śnieg ostro sypał. Było ciemno i pusto. Mieliśmy prawie nowy samochód z napędem na 4 koła. Przejechane niecałe 1000 mil, więc opony jeszcze miały dobry bieżnik i przyczepność.
Pomału do przodu, kilometr po kilometrze posuwaliśmy się w stronę Denver. Gdzieś tak w połowie podjazdu na przełęcz dogoniliśmy pługi.
Pługi jechały wolno! Jakieś 25 mil na godzinę (40 km/h). Może i wolno, ale lepiej wolniej niż wcale.
Dzięki nim droga była dalej przejezdna. Oni mają też system blokowania przed idiotami. Jadą koło siebie i nie ma możliwości ich wyprzedzić. Wiadomo, nikt nie chce jechać przed pługiem w śnieżycy, ale zdarzają się piraci drogowi. Niektórzy myślą, że jak mają wielkie samochody SUV to już mogą wszystko na drodze. Prawa fizyki ich niestety dotyczą i potem wpadają w poślizg i blokują całą autostradę.
Wyjechaliśmy na przełęcz. Zaczęło się rozwidniać. Niestety na przełęczy jest też zmiana hrabstwa. Wyjechaliśmy z Eagle i wjechaliśmy do Summit. Niestety pługi zawróciły. Inne hrabstwo, inne pieniądze. Coś jak drogi rejonowe w Polsce. Tu są dziury a za chwilę ich nie ma.
Nie czekaliśmy na pługi z hrabstwa Summit tylko pomału ruszyliśmy w dół. Z góry się trudniej zjeżdża niż do góry wyjeżdża. Droga hamowania jest znacznie dłuższa. Najlepiej nie hamować tylko z jednostajną prędkością zjeżdżać.
Spokojnie dojechaliśmy w rejony Silverthorne. Tutaj znajduje się wiele dużych resortów takich jak Breckenridge czy Copper. Zwiększyła się też ilość samochodów na drodze, ale dalej nie było korków. Nawet lepiej, bo droga była czarna mino -5C.
Wyjazd na kolejną przełęcz nie sprawił żadnego problemu. Potem tylko 80km w dół i już byliśmy w Denver. Samochód oddaliśmy i w końcu można było odpocząć.
Byliśmy prawie dwie godziny za wcześnie. Ale lepiej było wyjechać wcześniej niż później stać w potężnych korkach (jak miesiąc temu) i nie zdążyć na samolot.
Na szczęście na lotnisku jest fajny hotel Marriott Westin i podają dobre śniadania. My przecież prawie o głodzie jesteśmy. O 5 rano nikomu nie chciało się jeść.
W Denver na lotnisku jest wielki plac budowy. Cały port lotniczy jest rozbudowywany na maxa. Spodziewają się coraz więcej pasażerów. Nie dziwię się, pięknie jest w Kolorado.
Ogólnie to dobrze, ale okres budowy nie jest ciekawy. Jest wiele utrudnień i opóźnień. Mają zakończyć wszystko do końca 2025. Pożyjemy zobaczymy. Życzę in powodzenia!
Wiedząc o tym wyszliśmy wcześniej z hotelu i odstali swoje w kolejkach do odprawy. Wszystko przebiegło sprawnie (jak na wielką budowę) i już godzinę później siedzieliśmy w samolocie do Nowego Yorku.
Tym razem lot był bezproblemowy i 3h póżniej przywitał nas lekko zaśnieżony NYC.
Niestety będę miał przerwę od fajnych nartek aż do kwietnia. Takie życie. Ale jak wszystko się uda to może w lato nadrobię zaległości narciarskie.
✈️🌴🌵🌁❄️⛷🍷
2024.02.14 Vail, CO
Darek zadał mi dziś pytanie czy wolę Vail czy Breckenridge jako miasteczko, czy destynację dla nie narciarzy. Większość przemawia za Vail i tylko do jednego mogę się przyczepić. W końcu nic nie jest idealne. Vail jest bardziej ekskluzywne niż Breckenridge, głównie jeśli chodzi o restauracje.
Są tu tanie miejscówki jak meksykańska restauracja czy bar irlandzki ale głównie to raczej lepsze restauracje z białymi obrusami i przepysznym ale nie za tanim jedzeniem. W Breckenridge mamy swoje miejscówki jak BoLD czy Gravity House które są lepsze niż zwykły bar z hamburgerem a jeszcze nie fancy, że człowiek musi się zastanawiać który widelec użyć.
Miasteczko jednak powinno się przede wszystkim oceniać po ilości rzeczy dla nie narciarzy. I tu zdecydowanie przoduje Vail. Po pierwsze ma autobusy które dowiozą cię na szlaki górskie, np. Bighorn Trailhead, Pitkin Trailhead etc. Większość tras zaczyna się w East Vail (wschodnie Vail), dokładnie tam gdzie mieszkamy.
Parę tych tras robiłam w 2012 i 2013 roku. Był to koniec marca więc i słoneczko dopisywało i śniegu nie było już tyle na trasach. Miałam też fajnych towarzyszy do wspinaczki, i motywowaliśmy się aby iść wyżej pomimo śniegu i śladów kuguarów. Tym razem w połowie lutego i po dość dużych opadach śniegu jakie były w weekend i w środę stwierdziłam, że nawet nie ma co się tam wybierać na szlak bez rakiet (które tym razem nie poleciały z nami).
Kroki i mile trzeba było jednak zrobić. Znalazłam super trasy które w zależności jak szybko i jak daleko się pójdzie mogą być dla początkujących piechurów jak i dla tych co idą na ilość i długość.
Gore Valley Trail przechodzi przez cały Vail. W lecie jest to trasa rowerowa która ciągnie się od miasteczka Minturn (rejon West Vail) do East Vail. Tam trasa łączy się z trasą Ten Mile Canyon, która przez Vail Pass (prawie 11tys ft wysokości) idzie przez Copper (inny resort narciarski) aż do Frisco. Jak jakimś cudem człowiek ma jeszcze siłę to z Frisco może pociągnąć do Breckenridge ale to już będzie spory wyczyn. Chyba nawet nie realny w jeden dzień na rowerze. Obszar tras rowerowych pokazuje jednak, że nie ważne w którym resorcie jesteś Copper, Vail czy Breckenridge to znajdziesz trasę do zimowych spacerów.
Gore Valley to nie tylko nazwa doliny w której położone jest Vail. Dawno temu była tu wioska która właśnie nazywała się Gore Valley. Niestety ciężkie warunki atmosferyczne zmusiły ludzi do przeniesienia się w inne rejony Kolorado. Tereny jednak nie pozostały zapomniane i w 1962 powstał tu resort narciarski.
W pierwszy dzień stwierdziłam, że przejdę się trasą Gore Vally trail na odcinku East Vail do centrum. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jak fajnie to zrobili. Na odcinku ok 4-5 mil (6-8km) zrobili szlaki dla łazików, nart biegowych i rowerów na grubych kołach tzw. fat tire. Każdy ma swój wydzielony szlak i tylko czasem szlaki się przecinają aby dalej iść w kierunku miasteczka. Spacer wg. Google zajmuje prawie 2h. Przy dobrym marszu 1.5h jest idealne. I ponad 10tys kroków zaliczone lekko.
W środę planowałam pójść w przeciwnych kierunku i dojść do trasy Ten Miles Canyon. Niestety pogoda się zmieniła i zaczął padać śnieg. Przy większych opadach śniegu nie było sensu wspinać się wyżej gdzie na pewno będzie coraz bardziej sypać z każdym metrem wysokości. Po raz kolejny wybrałam Gore Valley Trail ale tym razem poszłam dalej i odkryłam drugą trasę, Północną (North Recreational Trail). To był bardziej chodnik niż łąki ale też się super szło a licznik nabijał kilometry.
Nie zawsze trzeba zdobywać szczyty. Jeśli o mnie chodzi to samo spacerowanie w szybkim tempie na długie dystanse też jest przyjemne. Czasem słuchałam sobie książek, czasem ptaszków i natury, czasem podziwiam przyrodę a czasem wpadnę po kolana w śnieg i stracę całą energię na wygramolenie się z niego. Piękno gór nie jest tylko w najwyższych partiach i szczytach ale też w dolnych partiach w dolinach, strumykach itp.
A jak już człowiek się zmęczy to zawsze może wstąpić i ochłodzić się przy piwku w jakimś barze w miasteczku albo wsiąść do autobusy i przy kominku zagrzać się w domku.
2024.02.11 Vail, CO
Jest takie świetne uczucie i taka wewnętrzna (i zewnętrzna) radość jak się wsiada na pierwszy wyciąg na tygodniowych narciarskich wakacjach. Wiesz, że przed tobą jest cały tydzień szusowania w tym raju, a ty dopiero jesteś na jego samiutkim początku.
Tak też było i dzisiaj. Poranne godziny a ja już siedzę w gondoli udającej się w góry. Może nie było tak łatwo dzisiaj rano na dole, bo przecież jest niedziela, czyli weekend.
Duże i popularne resorty mają to do siebie, że ściągają mnóstwo narciarzy, zwłaszcza w weekendy. Vail nie należy do wyjątków i rano na dole była dłuuuga kolejka, na jakieś 10-15 minut stania do gondoli. Nie jest to może jakiś ogromny problem, ale szkoda każdej minuty. Zwłaszcza w pierwszy dzień.
Na szczęście istnieją kolejki dla pojedynczych narciarzy. Z reguły są bardzo krótkie i w niecałe 5 minut już możesz być na wyciągu.
A tak w ogóle to jest cały system jak omijać kolejki w górach. Te informacje nie są łatwe do zdobycia i musisz trochę czasu spędzić w danym resorcie (i ich barach) żeby to opanować. Tak jak pisałem wcześniej, kiedyś tu dużo jeździłem i trochę wiadomości mi zostało.
Z gondoli przesiadłem się na krzesła i w 20 minut byłem w rejonach szczytów. Wow…. Ale tutaj są widoki!
Piękna słoneczna pogoda, brak wiatru, dużo śniegu…. co za idealne warunki.
Lokalni mówią żeby się nie wracać na dół, tylko prosto jechać dalej, w kotliny. Tym o to sposobem unikasz tłumów na trasach i na wyciągach.
Tak też zrobiłem i wjechałem w słynne Vail Back Bowls.
Tutaj można spędzić parę dni i nie będzie się człowiek nudził. Jest gdzie jeździć.
A jak to wciąż jest za mało to można jechać dalej, do Blue Sky Basin. Są to kolejne wielkie tereny trochę bardziej zalesione niż Back Bowls. Na trasach drzewa rosną rzadko i można szybki karwing między nimi uprawiać.
Śniegu było dużo, wszystko otwarte. Może nie był to idealny puch jaki czasami tutaj można spotkać, ale wystarczająco dobry. Trochę już rozjeżdżony.
Głębszy puch dopiero znalazłem we wschodniej krańcowej części Back Bowls, w Syberia i Mongolia Bowls.
Te tereny są mało uczęszczane przez narciarzy ze względu na odłegłe ich położenie. Trzeba spędzić trochę czasu żeby tu się dostać. Ale jest warto!
Lekko zalesione rozległe tereny o różnym stopniu trudności i nachylenia. Od prawie płaskich odcinków do ekstremalnie trudnych terenów (EX).
Jest to też idealne miejsce na przerwę. Zwłaszcza podczas słonecznej i bezwietrznej pogody. Z dala od ludzi i cywilizacji. Można tak siedzieć godzinę, podziwiać widoki i nie spotkać nikogo.
Chciałem jak najbardziej wykorzystać ten mój pierwszy dzień w Vail, więc jeździłem do samego końca, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 15:30.
Nagrodą za cały dzień „ciężkiej pracy” na stokach było après ski w barze Red Lion. Jest to miejsce gdzie kiedyś często tam się przesiadywało, słuchało muzyki na żywo i jadło ich pyszne żeberka.
Tym razem też tak było. Piwka i żeberek nie brakowało. Czy są tam najlepsze żeberka w Vail? Pewnie nie, ale tradycji i wspomnień nigdy za mało.
Dzionek zakończyliśmy przy kominku w naszym mieszkaniu w East Vail na wspomnieniach i planowaniu kolejnego dnia w tym górskim raju.
2024.02.10 Vail, CO
Vail, dla wielu uznawany za jeden z najlepszych resortów narciarskich w Ameryce Północnej. Kiedyś prym wiódł Aspen, który też znajduje się w stanie Kolorado. Bardziej w jego zachodniej części. Aspen przez ostatnią dekadę, albo dwie coś nie ogarnął i teraz coraz mniej się o nim słyszy. Vail otworzył potężną ilość terenów, zbudował całę infrastrukturę, jest o wiele bliżej lotniska w Denver i zaraz koło autostrady.
Kiedyś do Vail jeździłem prawie co sezon. Parę lat temu jak zmieniłem mój bilet z Epic na Ikon to musiałem niestety wykreślić Vail z moich resortów.
Dla niewtajemniczonych: w Stanach są dwa główne bilety na narty, Epic i Ikon. Tutaj nie ma znaczenia który jest lepszy i gorszy. Oba są świetne i oba posiadają kilkadziesiąt resortów na 4 kontynentach. Cena też jest porównywalna. Dla narciarzy co jeżdżą przynajmniej 6+ dni w sezonie posiadanie jednego z nich jest bardzo wskazane. Każdy z tych biletów daje nielimitowane dni na nartach
Różnica polega w których resortach chcesz jeździć. W każdym głównym resorcie działa tylko jeden bilet. Bardzo popularne jest to co ja robię, czyli co parę lat zmieniam bilet. Tym oto sposobem co parę lat jeżdżę w innych miejscach. Coraz więcej ludzi po prostu kupuje oba i ma problem z głowy. Jak chcesz jeździsz tam gdzie śnieg sypie i 10+ dni w sezonie to posiadanie obu ma sens. Nie ograniczasz się do resortów na jednym bilecie i możesz jechać tam gdzie śnieg spadł albo świeci słońce, a nie tam gdzie masz bilet.
Jak narazie mieszkam z dala od fajnych gór, ale jak będę już mógł osiedlić się w Denver to posiadanie obu biletów będzie tak ważne jak dobra kawa rano.
Tak jak pisałem, zmieniłem z Ikon na Epic i drzwi do Vail dla mnie się otworzyły. Mimo, że przez ostatnie lata nie miałem biletu do Vail to i tak tam parę razy jeździłem. Nie mogłem tak po prostu omijać ten resort i kupowałem jedno-dniowe bilety. Za dużo mam z nim ciekawych wspomnień i trzeba było cały czas je podtrzymywać.
Tym razem jedziemy na tydzień. Myślę, że tydzień wystarczy żeby odwiedzić najdalsze zakamarki resortu i stworzyć nowe wspomnienia. Pewnie będzie ciężko bo w Vail znajduje się prawie 300 tras i słynne Back Bowls. Są to otwarte przestrzenie słabo zalesione w tylnej części gór. Siedem potężnych dolin o szerokości 6 mil (10km) praktycznie bez tras. Raj dla narciarzy lubiących przestrzeń, puch i swobodę.
Jak narazie jest 4:45 rano i budzik próbuje nas obudzić. Oczywiście ciężko mu to idzie, ale niestety nie ma wyjścia trzeba się zbierać. Ja to chyba muszę kochać narty.
Po ostatnich nieciekawych przygodach na lotnisku LGA dzisiejszy lot wzięliśmy z JFK. Jest to większy port lotniczy oddalony jakieś 20 minut samochodem od LGA. Wyznając zasadę, że większy może więcej spróbowaliśmy szczęścia tutaj. Był to dobry pomysł. Wszystko bezproblemowo i już parę minut po siódmej wszyscy siedzieliśmy w samolocie. Mimo, że jest to super-bowl weekend i była zwiększona ilość ludzi na lotniskach to nawet to ogarnęli.
Planowy start to i planowe lądowanie. Samolot troszkę wolniej leciał, bo niestety „miał pod górkę” czyli pod wiatr, który wiał na wysokości 10km z prędkością 160 mil na godzinę (260km/h). Pilot jakoś to omijał, trochę nad Kanadę poleciał, trochę nad Wielkimi Jeziorami się pobawił i wylądował w Denver tylko z 15 minutowym opóźnieniem. Dobra robota!
Na lotnisku w Denver troszkę nas przytrzymało. Nie ogarnęli specjalnych, niewymiarowych bagaży. W naszym przypadku nart i skrzynki z winem.
Kiedyś to wszystko wyjeżdżało na specjalnych taśmach i każdy odbierał swoje. Chyba niestety za dużo kradli i musieli wprowadzić bardziej kontrolowany system. Musisz pokazać swój kwitek bagażowy albo dowód osobisty żeby ci wydali narty czy inny niewymiarowy bagaż. To niestety powoduje dodatkową, niepotrzebną kolejkę i bałagan. Zwłaszcza, że większość ludzi co teraz ląduje w Denver jedzie na narty i ma swój sprzęt. Może nie każdy ma skrzynkę winka, ale ktoś przecież musi być fajny.
Na szczęście wypożyczalnia samochodów nie miała dzisiaj problemów i w ciągu niecałej minuty siedziałem już w samochodzie. Załadowanie 4 osób i 7 bagaży nie należało do łatwych zadań, ale przebiegło pomyślnie.
Zanim wyruszyliśmy dalej w góry to musieliśmy coś przekąsić. Dobre i szybkie śniadanie z dużą kawą w Common Good postawiło nas na nogi i ruszyliśmy w góry.
Mimo, że autostrada 70 z Denver na zachód jest przejezdna to jednak była ciekawa. Duże opady śniegu powodowały utrudnienia w ruchu.
Czasami droga była czarna i szybka, a czasami niestety zwłaszcza w wyższych partiach gór była biała i śliska. Pomału i do przodu. Nie było innej opcji.
Za resortem Copper było ciężko. Zwłaszcza do przełęczy Vail która znajduje się na na wysokości 10,600 stóp (3,250 metrów). Opady śniegu i słaba widoczność.
Na szczęście pług się pojawił, który ułatwił nam zadanie. Jechał nawet z dobrą prędkością aż na samą przełęcz. Czyścił nam drogę cały czas.
Z przełęczy w dół było ciężej bo pług zawrócił na szczycie. No i z góry zawsze jest trudniej niż pod górę. Ale pomału, ostrożnie i zjechaliśmy do Vail. Nasz dom na tydzień!
Resort przywitał nas dużą ilością śniegu i narciarsko-górskim klimatem. Miejmy nadzieję, że pogoda dopisze i będzie można na maxa zwiedzić wszystkie tereny. Ponoć wszystko jest otwarte i dostali dużo śniegu. Mam nadzieję, że to jest prawda.
Jutro rano wyruszam!
2024.01.14-16 Breckenridge, CO
Tak jak Ilonka pisała, ten przylot do Colorado nie należał do łatwych. Niestety nie zawsze idzie wszystko po myśli i z 4 narciarskich dni zrobiły się tylko 3. Mam nadzieję, że Delta kiedyś odda mi ten stracony dzień.
Zaraz po śniadaniu razem z kolegą i jego synem ruszyliśmy w kierunku wyciągów. Mieszkamy w wiosce narciarskiej, więc w 5 minut dostaliśmy się do jednej z paru dolnych stacji jakie Breckenridge posiada.
Tutaj niestety lekkie załamanie. Kolejka na dole na jakieś 15-20 minut stania. Chyba nie tylko my sprawdzamy pogodę i wiemy że wielkie śniegi idą.
Jak do tej pory to w tym sezonie Colorado nie ma dobrych warunków. Jakoś te słynne zachodnie śnieżyce omijają ten narciarski raj. Sypie w Utah, Kalifornii, Montanie… a w Colorado jakoś mało. Na szczęście to od dzisiaj ma się zmienić. Ma sypać parę dni!
Nasz samolot tak jak i pewnie wszystkie inne były pełne narciarzy i sprzętu (dlatego był problem z wagą samolotu). Każdy w końcu w tym sezonie chce się wyszaleć w puchu.
Mimo, że zapowiadają potężne mrozy i wiatry to i tak to ludziom nie przeszkadzało. Chyba wyznają zasadę, że nie ma złej pogody tylko człowiek źle przygotowany i się dobrze ubrali.
Breckenridge (dla lokalnych: Breck) posiada prawie 200 tras położonych na pięciu górach, połączonych kilkudziesięcioma wyciągami.
Niestety nie wszystko jest aktualnie otwarte. Jeszcze nie ma na tyle śniegu żeby szczyty były otwarte. Nawet jak dobrze sypie to i tak wiatr zwiewa śnieg w doliny.
Miejmy nadzieję, że po tej śnieżycy 100% terenów będzie dostępnych.
My na początek, na rozgrzewkę jeździliśmy w niższych partiach resortu. Nie na samym dole, bo tam kolejka dalej była ogromna.
Wyżej już praktycznie bez kolejek można było się bawić. Dobrze, bo stanie w kolejce do wyciągu na tym mrozie nie byłoby ciekawe. Było naprawdę zimno, jakieś -15C. Może to nie jest jakaś mrożąca krew w żyłach temperatura, ale w połączeniu z silnym wiatrem dawało spokojnie -25C.
Śnieg sypał. Z każdą godziną go przybywało, zwłaszcza w lasach. Na dole już go było sporo, a co dopiero wyżej w górach. Tam niestety nie mam video bo było stromo i potrzebowałem dwie ręce do balansu.
W takich warunkach nie da się być cały czas na zewnątrz. Dobrze, że na zachodzie to jakoś ogarnęli i bary znajdują się na każdej górze. Wiadomo, ciężko się do nich dostać, bo nie tylko my wyznajemy zasadę, że w takich warunkach to parę zjazdów i do baru!
Po 20-30 minutach można było wracać na mróz i przez godzinę czy dwie się bawić.
Im wyżej tym bardziej wiało. Trzeba było dużo czasu spędzać w lasach, które skutecznie chroniły od wiatru.
Około południa patrol uporał się z zagrożeniem lawinowym i otworzyli szczyt 6. Jest to najnowsza góra w Breckenridge. Należy do resortu może tylko od paru lat. Większość ponad lasami.
Oczywiście pojechaliśmy ją sprawdzić.
Trzeba było wziąć parę wyciągów i tak jechać jakieś 45-60 minut. Sama podróż była ciekawą przygodą, więc nie narzekaliśmy. Ta część resortu była nawet jakoś osłonięta górami od wiatru i znacznie mniej wiało.
Nigdy tutaj nie byłem i nie znam tych terenów. Za bardzo nie wypuszczaliśmy się głębiej w góry zwłaszcza, że było już popołudniu i słaba widoczność. Zjechaliśmy główną „trasą” w dół.
Tak jak przypuszczaliśmy, bardzo dużo jeszcze nie rozjeżdżonego śniegu. Była słaba widoczność i brak kontrastu, więc nie można było w pełni wykorzystać tego dziewiczego terenu. Ale i tak było ciekawie.
Spędziliśmy tu jakieś czas i około godziny 15 zaczęliśmy wracać w nasze rejony, czyli szczyt 9. Nie chcieliśmy po zamknięciu wyciągów wracać autobusami.
Następny dzień też cały spędziliśmy w Breckenridge. Mimo, że w pobliżu jest 6 dużych resortów to nie ma sensu się przemieszczać. Po pierwsze drogi są zasypane śniegiem i ciężko jest podróżować, a po drugie w Breck jest co robić nawet przez tydzień.
Ilonka też dzisiaj miała aktywny dzień. Zwiedzała Breckenridge ze wszystkimi jego zakątkami. Szukała ewentualnego transportu z powrotem do cywilizacji jak wszystkie drogi dalej będą zamknięte….
Dzisiaj jeszcze bardziej wiało, a temperatura była porównywalna do wczorajszej. Czyli zimno!
Niestety nie zawsze w Kolorado jest ciepło i słonecznie.
Dzisiaj tak samo jak wczoraj większość wyciągów w górnych partiach była zamknięta. Nie ze względu na brak śniegu (tego już było dużo), ale ze względu na silny wiatr i zagrożenie lawinowe.
Na szczęście jest poniedziałek i niektórzy muszą pracować więc nie było dużych kolejek do dolnych wyciągów.
Ponoć spadło ponad 2 stopy śniegu(60cm.). Było gdzie nogi zagrzać.
Tak jak wczoraj, jeździliśmy trochę na stokach, trochę w lasach żeby się zagrzać, a jak to nie pomagało to w barze barman miał odpowiednie ogrzewacze.
Oczywiście wykorzystaliśmy dzień na maxa i jeździliśmy do ostatniego krzesełka. Aż pomału zaczynało się ściemniać.
Ze względu na bardzo trudne warunki na lotniskach dużo samolotów jest opóźnionych albo odwołanych. Także droga przez góry na lotnisko nie jest łatwa, ale na szczęście już jest otwarta.
Kolega obliczył, że musi wyjechać już o 4 rano z Breck żeby spokojnie zajechał na lotnisko i zdążyć na samolot. Czyli pożegnanie trzeba było zacząć prosto po nartach.
Tak jak Ilonka pisała, mamy swój ulubiony bar w Breck, BoLd. Miła atmosfera, nie za głośno, dobre jedzenie i super ceny w Happy Hours (14-18h).
Posiedziało się, pogadało i zaplanowało kolejne narciarskie wypady….
Ostatniego dnia już sam jeździłem na nartach. Kolega z synem bezpiecznie dotarli do Denver i zdążyli na samolot.
Z tym dzisiejszym dniem to też było ciekawie. Ilonka dzisiaj rano mówi, że są problemy z naszym samolotem i może być odwołany albo dużo opóźniony.
Mamy dwie opcje. Pierwsza to, że szybko wstajemy (jest 7 rano) i jedziemy na lotnisko i łapiemy wcześniejszy samolot co leci do NYC, albo ryzykujemy i lecimy naszym. Tylko nie wiadomo czy poleci, a jak poleci to będzie opóźniony.
Wyglądam przez okno i widzę piękne góry, dużo śniegu, mało ludzi…. i mówię do Ilonki, że za bardzo nie rozumiem pytania. Delta ukradła mi sobotnie narty, więc na pewno nie pozwolę jej zabrać mi wtorkowych!
Zjadłem śniadanie i poszedłem w góry.
Z dobrych wiadomości to jest to, że samolot jest opóźniony parę godzin, więc więcej mogę się wyszaleć w górach. Dzięki Delta, że oddałaś mi moje stracone sobotnie godziny!
Oczywiście wiedzieliśmy, że główna droga z Breck do Denver nie będzie łatwa. Jest otwarta ale są potężne korki. Google już mówi, że zamiast 1.5h pojedziemy 4. Większość innych dróg jest pozamykana, więc wszyscy muszą jechać autostradą 70. Ale to na szczęście jest popołudniowy problem. Teraz przede mną są puste i zaśnieżone góry!
Tak też było. Pusto i śnieżnie. Śnieg nie sypał, ale było go wszędzie pełno. Nawet słońce czasami przebijało się przez chmury!
Jest wtorek i problemy na drogach. Mało kto dzisiaj dojechał w góry. Całe stoki należały do lokalnych i takich szczęściarzy jak ja co są już tutaj od weekendu.
Jeździł bym tak pewnie cały dzień, ale niestety wiem, że droga na lotnisko dzisiaj jest długa i ciężka. Ilonka mi napisała, że nasz samolot nie jest odwołany i że pewnie poleci późno wieczorem.
No nic, trzeba się niestety żegnać z zaśnieżonymi górkami i wracać do domu.
Szybkie przebranie się w mieszkanku i w drogę. Tutaj niestety przyjemna część dnia niestety dobiegła końca.
Normalny czas przejazdu z Breck do lotniska w Denver to jakieś 1:30-45. Dzisiaj niestety GPS pokazał nam 3:30 na start, a po pół godzinie jazdy niestety zmienił się na ponad 4h.
Na początku droga była biała, ale w miarę pusta. Można było poruszać się do przodu. Przecież nikt normalny nie opuści gór jak są tak idealne warunki! Niestety jak dojechaliśmy do autostrady 70 to się wszystko zaczęło.
Droga była czarna i można by szybko jechać, ale niestety się nie dało. Większość dróg jest zamknięta i wszyscy musieli tędy jechać. 3h zderzak do zderzaka niestety. Dobrze, że był wygodny samochód, fajna muzyka i piękne widoki. Jakoś zleciało….
Samolot był oczywiście dużo opóźniony, ale dalej miał dzisiaj lecieć. Jak narazie był gdzieś w powietrzu w drodze do Denver.
Na szczęście na lotnisku jest hotel Marriott który ma dobry bar. Lokalne piwka, w miarę dobre jedzenia i można jakoś zabić godzinkę czy dwie. Nasze ubezpieczenie pewnie i tak pokryje rachunek.
Około godziny 21 (czasu Denver) udało nam się zająć miejsca w samolocie i o 2 rano czasu lokalnego wylądować w NYC.
Trochę długi dzień, ale na szczęście zakończył się ok.
W Nowym Yorku Delta przywitała nas ciekawym napisem. „Delta, budujemy lepsze linie lotnicze dla Nowego Yorku.”
Delta, jeszcze „troszkę” musicie pobudować…..
2024.01.13 Breckenridge, CO
Pierwszy wpis w roku i wypadło na 13-tego. Nie jesteśmy przesądni więc czemu mielibyśmy 13-tego nie lecieć na zachód, na jakieś narty, zwłaszcza, że przed nami długi weekend (Martin Luther King).
5 am - dzwoni budzik…. ja to muszę kochać Darka, że tak wcześnie wstaję w sobotę, żeby jechać/lecieć na nartki i to do miejsca gdzie prognozują temperatury koło -15C.
6:10 am - zapakowani wyjeżdżamy Uberem spod domu. Nawet nam się udało, że przyjechał duży samochód w cenie małego. Chyba o tej porze nikt nie jeździ więc i wybór jest duży.
6:51 am - zapięci w pasy siedzimy w samolocie. Dziś po raz pierwszy użyliśmy Digital ID. Delta wprowadziła rozpoznawanie twarzy jako ich odpowiedź na Clear. Podchodzisz więc, żeby nadać bagaże i nie potrzebujesz już dokumentu tożsamości tylko uśmiechasz się do kamerki i wszystko wiadomo. To samo z przejściem przez bramki ochronne. Oczywiście nadal cię skanują ale nie jest osobna kolejka dla ludzi z digital ID i znów tylko uśmiech i po sprawie. Fajna sprawa. Szkoda tylko, że póki co tylko 5 lotnisk to ma. Ale myślę, że będą wprowadzać tego coraz więcej.
Przeszczęśliwi…nie cała godzina od wyjścia z domu a my już w samolocie pijemy soczek pomarańczowy.
9:15 am - dalej siedzimy w samolocie i dalej na LaGuardii w NY…. na tym soczku pomarańczowym skończyło się chyba nasze szczęście. Mieliśmy wylecieć o 7:30 am. Niestety w pewnym momencie obsługa powiedziała, że płaci $1000 dla ochotników którzy polecą następnym samolotem. Potrzebowali trzech ochotników. Hmmm… stwierdziliśmy, że chyba ktoś ważny musi wsiąść albo muszą załogę dostarczyć do Denver, żeby inne samoloty poleciały. Trzech ochotników szybko się zdecydowało więc byliśmy pewni, że już po sprawie. Niestety to nie o zamianę pasażerów chodziło ale o wagę samolotu. Podobno nasz samolot był za ciężki a lotnisko LaGuardia ma krótki pas startowy. Do tego przewidywane są wiatry w Denver. Wiatry, krótki pas startowy więc musieliśmy zabrać więcej paliwa. Do tego cały samolot to narciarze więc każdy ma dość dużo bagażu. Ciężar szybko się zrobił. Ja naliczyłam 30 par nart na naszym samolocie… a zaczęłam liczyć jak już trochę załadowali. Czyli z 50 myślę, że było. Do tego inne bagaże i problem się robi. Co się dziwić, my z Darkiem na samolot Delty możemy zapakować z 500 lb (ponad 200kg) bagażu. Dlatego wypakowywali ludzi.
Niestety wypakowanie 3 ludzi nie pomogło i liczyli dalej ile jeszcze ludzi musza wyprosić. Już nawet nasz pilot który wyglądał, że swoje już w życiu wylatał dziwił się, że tyle im to zajmuje. Niestety w dzisiejszych czasach każdy boi się podjąć decyzji, Atlanta (centrala główna) śpi więc czekaliśmy a oni liczyli. Wypakowali jeszcze czterech ludzi, trochę bagaży i stwierdzili, że możemy lecieć.
9:23 am - komunikat przygotować kabinę do startu i odjeżdżamy od terminala.
9:30 am - zawracamy do terminala. Jednak nie da się wystartować. Coś się wiatry zmieniły i jednak nie mamy pozwolenia na start. Ehhh… jak sobie możecie wyobrazić, nasza cierpliwość dobiega końca.
9:45 am - o jednak możemy startować ale ponieważ straciliśmy już trochę paliwa, żeby odjechać i wrócić do terminala to muszą nas dotankować.
10:36 am - wszyscy mają usiąść bo startujemy. W tym momencie jest to 3 raz kiedy to słyszymy, trzeci raz puścili nam video bezpieczeństwa i mamy nadzieję, że jak to się mówi do trzech razy sztuka i tym razem wystartujemy.
10:48 am - odjeżdżamy do terminala. Hmm… było ciemno jak wsiedliśmy do tego samolotu. Teraz już nawet nie jest wschód, teraz jest dzień w pełni i piękne niebieskie słońce.
10:56 am - startujemy… w końcu. Jaka ulga jak koła oderwały się od asfaltu. Jak fajnie popatrzeć na oddalającą się ziemię. Lubię starty i lądowania bo lubię podziwiać świat z góry. Ale szczególnie to startowanie mnie ucieszyło. Choć wiedzieliśmy, że z dnia na nartach nici. Ja już zaczynałam tworzyć w głowie maile jakie napiszę do Delty i firmy ubezpieczeniowej. Jak trzeba gdzieś wyładować złość to najlepiej napisać maila z opinią do firmy która nawaliła.
12:56 pm (w NY 2:56 pm) - wylądowaliśmy w Denver. Cudo… ale nie zapominajcie, dziś jest 13-tego. Po tych wszystkich problemach ze startem stwierdziłam, że na chwilę stanę się przesądna. Ten start i brak konkretnych decyzji sprawił, że straciłam nadzieję. Już nawet nie byłam zła, byłam bezsilna, i bez nadziei. Chyba się starzeję ale powiem jak mój dziadek “co z tego nowego pokolenia wyrośnie”.
Wylądowanie to tylko mała część sukcesu. Powiedzmy, że jesteśmy na etapie 3 z 7 rzeczy które muszą nam się dziś udać.
Wystartowanie, wylądowanie, wylądowanie w dobrym miejscu, odebranie bagaży, odebranie samochodu, przejazd autostradą (która może być zamknięta) i dojechanie do apartamentu w górach.
Na tym wyjeździe spotykamy się z przyjacielem i jego synem. Oni nie mieszkają w NY więc lecieli innym samolotem. O ile wylot mieli tylko z małym opóźnieniem (20 min się nawet nie liczy) to potem w Denver czekali ponad godzinę na bagaże. Ponad godzinę bo nie mogli otworzyć luku bagażowego. Dobrze, że przynajmniej ich wypuścili. No tak w jednych samolotach drzwi same odpadają w innych nie można ich otworzyć. Bez komentarza.
My o dziwo bagaże dostaliśmy wszystkie i w miarę szybko. Samochód… kolejny krok i kolejne niepowodzenie. Darek chciał być fajny i cieszył się jak małe dziecko bo wyrwał naprawdę dobrą cenę na bardzo dobry samochód. Uczy się ode mnie, żeby rezerwować a potem bliżej podróży sprawdzać czy cena czasem nie spadła. No i spadła. Więc Darek zarezerwował jakiś ekskluzywny samochód (BMW X5). Super, samochodzik wypasik… tylko, że Darek chciał z napędem na 4 koła. A skoro jest Platynowym klientem to Pan w wypożyczalni go nie zbył tylko zaczął szukać BMW z napędem 4WD. No i szukał… szukał godzinę. Po pół godzinie co prawda zidentyfikował dokładnie który model dostaniemy ale auto było w myjni. Po kolejnej pół godzinie już 3 osoby latały do myjni pogonić ludzików i w końcu o godzinie 3 pm mogliśmy wyjechać z lotniska. Normalnie jakby wszystko było o czasie wyjechalibyśmy ok. 11 am - 11:30 am. Pięknie… i po co tak wcześnie zrywać się z łóżka jak los ma i tak dla nas inne plany. Jak się domyślacie zero nartek, spacerków i innych atrakcji, wyjazd nam się skrócił prawie o dzień.
5:10 pm - w końcu w apartamencie w górach. Przynajmniej apartament super. Zdecydowanie polecamy jeśli ktoś się wybiera do Breckenridge.
5:30 pm - kolacja… nie ma czasu na wiele rozpakowywania, rozłożenia nóg przy kominku. Po pierwsze to w Breckenridge w okresie zimowym jest dużo ludzi i lepiej jest robić rezerwacje. My mamy bardzo fajną miejscówkę BoLD i tam postanowiliśmy zjeść pierwszą kolację. Niestety najpóźniejsza rezerwacja to 5:30 pm. Później już wszystko zajęte. Nie narzekaliśmy bardzo bo w sumie byliśmy dość głodni. W końcu poza słabym śniadaniem w samolocie, bananami i croissantami przywiezionymi z domu to nic nie jedliśmy przez cały dzień. A jakby nie patrzeć to już 14h odkąd wstaliśmy. Dobrze, że trochę udało nam się zdrzemnąć w samolocie.
Ale fajnie było w końcu, zostawić cały zawrót podróży za sobą, usiąść i napić się zimnego piwka. Darek był troszkę rozczarowany bo mieli tylko jedno nie hazy IPA. W listopadzie mieli trzy… ale wytłumaczyli się. Autostrada z Denver jest ciężko przejezdna i ciężarówki nie mogą dowieźć piwa jak się skończy. Nic tylko otworzyć browar w Breckenridge i polegać na lokalnych dostawach. Browary tu są ale chyba nie wyrabiają na ilość restauracji i turystów jak przyjeżdża tu w sezonie.
2023.11.23-27 Breckenridge, CO
Zima idzie! Pewnie sobie myślicie, że będą narciarskie wpisy. Dokładnie. Nie ma to jak rozpocząć sezon wcześniej i kontynuować prawie do lata. 6 (albo więcej) miesięcy można w miarę ciekawie i intensywnie uprawiać narciarstwo w Stanach.
Tym o to sposobem w drugiej połowie listopada siedzę w samolocie do Denver. Ilonka już poleciała tydzień wcześniej, bo mogła. Nie każdy ma tak fajną pracę i może tyle zdalnie pracować.
Miałem bardzo wczesny lot, więc zaraz po starcie z NYC w promieniach wschodzącego słońca ukazała się dolina rzeki Hudson. 15 minut póżniej pojawiły się chmury które z małymi przerwami towarzyszyły mi aż do samego Denver. Na szczęście większość lotu przespałem i obudziłem się przy lądowaniu.
W Denver z reguły jest słoneczna, pustynna pogoda. Z bezchmurnymi dniami przekraczając 300 dni w roku. Na szczęście pozostałe dni są z opadami i w górach spada duża ilość śniegu. Średnio 9-10 metrów w sezonie! Do tego spora wysokość (3,000+ metrów) i już mamy sześcio-miesięczny sezon narciarski.
Na ten sezon zmieniłem mój bilet narciarski na Epic. Pozwala mi on cały sezon bez ograniczeń jeździć w wielu resortach w Stanach i nie tylko. Przez ostatnie parę sezonów miałem podobny bilet, Ikon. To prawie to samo co Epic tylko do innych resortów. Ileż można po tych samych górkach jeździć.
Na ten długi weekend wybraliśmy Breckenridge. Jest to potężny resort w samym sercu Gór Skalistych. W pobliżu znajdują się takie ośrodki narciarskie jak Vail, Copper, A Basin…. Dawno, dawno temu jeździłem w Breckenridge (lokalnie nazywany: Breck), ale po zmianie biletu nie mogłem tu niestety jeździć. Teraz posiadając Epic mogę tu znowu zacząć szaleć po ich stokach.
Znalazłem Ilonkę w Denver i już oboje razem ruszyliśmy w góry. Do Breck z Denver jedzie się około 1.5h prawie cały czas pod górę.
Ilonka jak zwykle dobrze ogarnęła hotele i wylądowaliśmy w Marriottcie w miasteczku i przy samych stokach.
Dzisiaj już było za późno żeby iść na miasto. Zrobiliśmy sobie hamburgery na hotelowych grillach i wraz z dobrym winkiem zjedliśmy kolację w hotelu. Oboje byliśmy też za bardzo zmęczeni żeby zwiedzać lokalne bary. Mamy jeszcze trzy kolejne wieczory. Na pewno je odwiedzimy.
Na tym wyjeździe planowałem jeździć 4 dni na nartach. Tak też się stało. No może 3.5 dnia. Ostatni musiałem wcześniej skończyć, bo na lotnisko trzeba było wracać.
Breck jest wielkim resortem. Ma 5 gór połączonych kilkudziesięcioma wyciągami. Spokojnie można tu wiele dni jeździć i się nie nudzić. Teraz niestety jest początek sezonu i większość tras jest zamknięta. Są tylko dwie góry czynne i tak gdzieś tylko do połowy. Wszystkie szczyty dalej są zamknięte.
Szczyty otwierają dopiero gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia jak już metry śniegu spadną i pokryją wielkie skały.
Jak narazie pokrywa śnieżna może jest 30-40 cm. Jest wystarczająca żeby na otwartych trasach już nie jeździć po korzeniach czy kamieniach.
Czasami w wyższych partiach, gdzie jest więcej śniegu, można było wjeżdżać do lasów. Trzeba było jednak uważać bo często wystawało coś z ziemi.
Dlatego też większość czasu spędzałem na ubitych i zaśnieżonych trasach.
Chyba globalne ocieplenie dotyka też resortów położonych wysoko w górach. Widać to po ilości armatek do zaśnieżania. Dawniej jak pamiętam to armatki znajdowały się tylko na dole i w miejscach gdzie się wiele tras krzyżuje i jest większy ruch.
Teraz, to całe trasy od dołu do góry są zaśnieżane.
Niestety jak resorty chcą być czynne przez 6 miesięcy to muszą już w listopadzie zaśnieżać góry. Pewnie w grudniu czy styczniu spada tyle śniegu, że armatki są już mało potrzebne. Ale niestety mamy listopad a narciarze chcą już się wyszaleć i śnieg trzeba robić.
Czy sztuczny śnieg jest aż tak bardzo zły? Oczywiście że nie. Jest cięższy i zbity, ubija się tworząc lód. Szybciej tępi i niszczy spód nart. Poza tym to jest ok. Wiadomo, każdy narciarz marzy o jeżdżenie w miękkim puchu, ale to pewnie nie w listopadzie. Na to przyjdzie czas w pozostałych miesiącach.
Tak jak pisałem, jeździłem prawie 4 dni i uważam, że się fajnie wyjeździłem. Nie ma co opisywać poszczególnych dni, bo w sumie nie wiele się różniły jeden od drugiego.
Może poza pogodą. Trzy dni miałem słońce a jeden dzień chmury ze słabymi opadami śniegu. W niektóre dni rano było -18C, ale już koło 10-11 rano temperatura podnosiła się do -5C, a w słońcu jeszcze cieplej.
Mam zamiar tu wrócić w styczniu. Mam nadzieję, że wszystko będzie otwarte i zdam relacje z każdego szczytu.
Jak narazie nie jest źle. Listopad a ja już mam za sobę 4 dni narciarskie w pięknym resorcie.
Oby tak dalej….
2023.09.23-25 Colorado
Czy leci z nami pilot?
Ups – nie leci... czyli my też nie lecimy?
No właśnie... co się dzieje jak pilot się rozchoruje. Nie będę wnikała czy choroba czy kacówka ale dzień wolny czasem trzeba wziąć w ostatniej chwili. Myślę, że te najlepsze linie lotnicze mają zawsze załogę na dyżurze i jak ktoś wypadnie to wtedy wskakuje kolejna osoba i wszystko sprawnie leci. Słyszałam też, że nawet ściągają na lotnisko więcej ludzi, żeby byli pod ręką jak ktoś wypadnie albo zadzwoni o chorobowe.
No tak, ale czy jedna z największych linii lotniczych może też tak zrobić. Chyba nie bardzo. Delta lata do 252 miast w Stanach więc musiałaby na każdym lotnisku, w każdym mieście mieć zapasową załogę. Trochę dużo ludzi jakby na to nie patrzeć. I właśnie dlatego nasz weekendowy wypad zaczął się od opóźnionego samolotu.
Dobrze, że my na La Guardę pojechaliśmy na styk to jakoś tego czekania nie odczuliśmy. Nie zmienia to faktu, że dowiedzenie się o 7 rano, że samolot jest opóźniony o godzinę nie jest najlepszą wiadomością... ta godzina mogła być dodatkową godziną spania. No ale nic... jest sobota, deszczowa i cały weekend się taki zapowiada więc my postanowiliśmy uciec tam gdzie słońce jest 300 dni w roku.
Denver – znów? No tak jakoś wyszło. Mieliśmy parę spraw do załatwienia tam a skoro już będziemy weekend to czemu nie pójść na hike. Przecież góry już nas wołają - chodźcie.
No to poszliśmy albo raczej polecieliśmy. W końcu udało się Delcie znaleźć pilota i w południe w ciepłym Denver byliśmy już po śniadanku gotowi na wspaniały dzień. Sobota była bardziej biznesowa. Parę rzeczy do ogarnięcia w Denver więc zeszło nam. Za to niedzielę spędzimy cały dzień w górkach.
Colorado tak jak i Adirondack ma swoją listę szczytów. Jest ich jednak trochę więcej i są wyższe. W Kolorado jest 58 szczytów które mają powyżej 14tys ft. (4,267 m). My już niby jakieś czternastki (albo blisko) robiliśmy ale w sumie nigdy w CO. Darek raz próbował ale mocny wiatr zmusił go do zawrócenia. Postanowiliśmy to zmienić i wybraliśmy szczyt Quandary. Jest to najłatwiejszy szczyt z listy czternastotysięczników. Niestety nie tylko nas górki wołały. Była niedziela, początek jesieni a jednak o 7:30 rano nie było już miejsca na parkingu. Wiedzieliśmy, że ten szczyt jest popularny. Ale aż tak? Masakra.
Pokręciliśmy samochodem po okolicy, wjechaliśmy w boczne uliczki ale niestety wszędzie były zakazy parkowania albo czyjeś podwórka. Olaliśmy to. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny więc wróciliśmy do miasteczka Breckenridge i stamtąd trasami narciarskimi poszliśmy do góry. Teraz nie ma sezonu więc i ludzi mało tak że można iść.
Szczyt miał tylko numerek (Peak 10) i nie jest na liście czternastotysięczników. Wiadomo, że lepiej się idzie piękną leśną trasą ale przecież ładnie jest zawsze jak się wyjdzie trochę do góry. Pomimo, że trasa szła szerokimi trasami narciarskimi to wiedzieliśmy, że nie będzie łatwa. W Kolorado trasy są łatwe ale wysokość się zdecydowanie odczuwa. My założyliśmy, że pójdziemy jak najwyżej się uda. Najważniejsze, żeby dzień spędzić w górach.
Szczyt numer 10 ma 13,633 ft (4,155 m) wysokości i jest najwyższym szczytem pasma górskiego Tenmile. Pasmo górskie Tenmile ciągnie się przez 9 mil od Frisco do Breckenridge. Szczyty 6-8 tworzą resort narciarski Breckenridge a szczyt numer 8 jest najwyższym punktem tego resortu.
Do przejścia mieliśmy około 14 mil i prawie 4tys ft więc nie był to lekki szlak. Nie był techniczny ani nic takiego bo fajnie szło się do góry szerokimi trasami narciarskimi. Wysokość i długi dystans jednak wymaga kondycji. Darek chyba do końca nie zdawał sobie sprawy co go czeka. Dopiero gdzie w połowie drogi zaczęły do niego dochodzić numerki, że to wcale nie jest łatwy spacer w parku.
Prawie nie spotkaliśmy ludzi na dolnej części szlaku. Jeden rowerzysta nas prześcignął (szacun!) I trochę pojedynczych ludzi z pieskami czy biegaczy było na dole. Ale ogólnie trasa była nasza. Tak więc miarowym tempem doszliśmy do Overlook, czyli górnej bazy narciarskiej. Normalnie w sezonie można tam odpocząć i coś zjeść ale teraz oczywiście było zamknięte. Na szczęście stolik na zewnątrz były więc mogliśmy uzupełnić kalorie i trochę odpocząć. W tym miejscu opuszcza się resort narciarski i idzie się bardziej szlakiem … choć powinnam powiedzieć drogą.
Siedzieliśmy na tarasie, podziwialiśmy góry i nagle zobaczyliśmy tu auta. Na początku myśleliśmy, że to jakaś obsługa czy coś ale nie… to byli zwykli turyści. Idąc do góry samochodów przybywało. Tak jakby nasz szlak połączył się z jakąś drogą. I tak dokładnie się stało.
Zagadaliśmy do jednego z kierowców. Drugi raz podchodził do tej drogi. Można wyjechać na przełęcz prawie pod sam szczyt. Pierwszy raz był zwykłym SUV, tym razem wziął autko z potężnymi oponami którym to żadna trasa off-road nie jest jest groźna. Podobno każdy może wyjechać zarejestrowanym (czyli z tablicami rejestracyjnymi samochodem). Nie można tylko wyjeżdżać ATV. I dobrze bo by pewnie tego było tu za dużo.
Auta zabrały trochę uroku pięknego spaceru w górach ale widoki nadal to balansowały. My byliśmy jedynymi ludźmi którzy doszli tak daleko na nogach. Szacunek dla nas… czasem trzeba się samemu poklepać po plecach.
Jak przekroczyliśmy 12 tys ft (3,700 m) to poczułam, że kondycja/energia nie jest ta sama co na dole ale nadal fajnie się szło. Zwolniliśmy na wysokości około 12,700 ft (3,900 m). Tutaj zrobiliśmy sobie przerwę na czekoladę i postanowiliśmy uderzyć wyżej. Ze względu na późny start obawialiśmy się, że szczytu dziś nie zrobimy ale przynajmniej chcieliśmy dojść do 13tys ft.
Ostatnie kroki zaraz przed trzynastką były super wolne. Krok - oddech - krok - oddech. W takim tempie ostatnie 600 ft zajęłoby nam jakieś 2h (a nie 30 min jak normalnie). Postanowiliśmy zawrócić. My ludziki ze wschodniego wybrzeża pomimo, że parę wysokich szczytów zrobiliśmy nadal odczuwamy przekraczanie pewnych granic wysokościowych.
Dało nam to jednak do myślenia… ile szczytów powyżej 13tys zrobiliśmy w życiu?
1) Ekwador - ja zrobiłam schronisko pod Iliniza Norte (4700 m / 15,419 ft) a Darek przekroczył magiczne 5tys metrów wychodząc na szczyt Iliniza (5,130 m / 16,831 ft), no i Darek pobił tą wysokość wspinając się na Cotopaxi. Niestety z Cotopaxi musiał zawrócić.
2) Maroko - Toubkal 4,167 m / 13,671 ft
I to by było na tyle… powyżej 10tys ft uzbiera się znacznie więcej szczytów. Dlatego ten hike pomimo, że nie doszliśmy do szczytu był takim co można powiedzieć wow…
Zejście było dużo łatwiejsze choć nadal męczące. Skoro wyszliśmy te 3tys ft do góry to teraz trzeba tyle samo zejść. Podczas tego zejścia zrozumieliśmy dlaczego tydzień temu pani w sklepie sportowym w Lake Placid mówiła, że szczyty w Adirondacks robi się w lekkich butach. Moje ciężkie górskie buty już swoje wysłużyły więc na ten wyjazd kupiłam sobie nowe. Jak Darek je potem w hotelu podniósł to aż powiedział wow… bo w porównaniu do jego są super lekkie. Dla mnie zejście nie było wyczerpujące. Darek poczuł je w nogach bardziej… dlaczego? Buty… jego buty ważyły zdecydowanie większe i z każdym krokiem on musiał podnosić ten ciężar. Czyli da się zrobić wszystkie szczyty w Adirondack tylko trzeba mieć lżejsze buty i pogodę bez błota.
To był piękny hike. Słoneczny dzień spędzony w górach zawsze jest dobrym pomysłem. Pierwotnie mieliśmy spać w Breckenridge. Była by to fajna opcja bo Breckenridge jest górskim miasteczkiem z masą restauracji i knajpek. Niestety ceny były dość duże albo hotele w remoncie. Recenzje tak nas odrzuciły, że postanowiliśmy spać w Dillon. Odpoczęliśmy tylko w Breckenridge, zagasiliśmy pragnienie piwkiem, posiedzieliśmy w słońcu z widokiem na góry, obczailiśmy gdzie chcemy spać jak w styczniu przyjedziemy tu na narty i wróciliśmy do Dillon.
Tym razem śpimy w Hiltonie. Miałam jakieś punkty które by przepadły więc musiałam zdradzić Marriotta. Hotelik fajny. Duże pokoje, podstawowe rzeczy miał. W hotelu jednak było wesele więc na kolację ubraliśmy kurtki puchowe, czapki i poszliśmy do najlepszej restauracji w wiosce. Dużego wyboru nie mieliśmy ale wybraliśmy tą która w rankingu wg. recenzji była na pierwszym miejscu. Chyba nie trudno być numer 1 w malej miejscowości bo jedzenie było ok ale nie powalało.
Na kolację wybraliśmy lokalne BBQ. Miasteczko Dillon jest położone nad jeziorem a restauracja jest przy samej przystani. Idealne miejsce dla developerów. I chyba nie tylko my tak myślimy po czytałam w gazetach, że są pewni ludzie co mają na tą lokalizację chrapkę. Szkoda bo Arapahoe Cafe & Bar ma swój klimat. Może muszą popracować troszkę nad menu i klimatem ale w lecie w ogródku musi ty być przytulnie, jak u babci.
To był krótki wypad do ciepłych krajów. Dla nas Denver to takie tropiki bo rzeczywiście w ciągu dnia temperatura była koło 20C a w nocy przyjemnie spadała nawet do 0C. W poniedziałek już wracaliśmy do NY. Na szczęście lot z powrotem udał się bez żadnych problemów.
2023.09.16 Seymour, Adirondacks, NY
Dawno, dawno temu Stanisław Jachowicz powiedział: Cudze chwalicie a swego nie znacie. Dokładnie, wystarczy chwalenie tej Nowej Zelandii, trzeba po lokalnym podwórku troszkę pochodzić!
Wiem, porównanie NZ do lokalnych górek to jak jeżdżenie na nartach na zlodowaciałym wschodzie Stanów do np. puszystego Kolorado. Niestety nie mieszkamy w NZ, a organizm domaga się długiego fizycznego zmęczenia. Nie pozostaje nic innego jak wykreślić kolejny szczyt z długiej listy szczytów w Adirondack.
Adirondack posiada 46 szczytów powyżej 4,000 stóp. Zrobiliśmy już 38 z nich. Trzeba tą listę w końcu zakończyć i wpisać się do ich klubu. Zostały nam niestety już same „ciekawe” szczyt. Albo bardzo oddalone od cywilizacji, albo nie posiadające szlaku, tylko wydeptaną przez ludzi i zwierzęta ścieżkę. Albo to i to, jak Seymour, szczyt który planujemy zdobyć w ten weekend. Pogada zapowiada się OK, bez opadów, co znacznie zwiększa szanse na wyjście na szczyt.
Za bardzo nie chcemy brać wolnego z pracy, więc niestety wyjazd z miasta musiał być w piątek po południu. Dalej jest letni klimat więc wiele ludzi ucieka na weekend z miasta, co oczywiście powoduje dosyć spore korki. Ale nawet nie było tak źle i już od mostu G. Washington wszystko puściło i można było bardziej wciskać pedał gazu.
Czas przejazdu między NYC a Lake Placid w Adirondack to około 5 godzin plus przystanki. Oczywiście mój najlepszy pilot Ilonka znalazła idealne miejsce na przerwę/kolację w rejonie Saratoga Springs. Przyjemne, małe miasteczko położone na granicy parku Adirondack. Wiele razy go odwiedzamy jadąc w te rejony. Czasami tylko coś zjeść a czasami tutaj nocujemy.
Tym razem była tylko godzinna przerwa na posiłek i coś chłodnego. Ilonka znalazła fajny browar z dużą ilością ciekawych piwek i oczywiście w miarę dobrym jedzeniem. Browary mają to do siebie, że nasz świeże i dobre piwko plus szybko podane jedzenie. I ceny też są dobre. Zwłaszcza ceny piwa na wynos. Za 0.5L dobrego i świeżego piwka płacisz tyle co za Heineken czy inne piwo przemysłowe w supermarkecie. A chyba nie ma co porównywać jakości.
Około 10 wieczorem przyjechaliśmy do Lake Placid. Ilonce udało się znaleźć hotel na głównej ulicy co było dobre i złe. Dobre, bo wszędzie blisko. Natomiast wadą było, że za dużo jest barów i knajp w okolicy. Z chęcią by się gdzieś usiadło i zamieniło parę zdań z lokalnymi czy przyjezdnymi, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas ciężki hike i to może się źle skończyć. Omijaliśmy wszystkie bary szerokim łukiem i schowaliśmy się w naszym pokoju. Jutro niestety mamy wczesną pobudkę, więc dzisiaj nie wolno rozrabiać.
Jak o 5:30 rano dzwonił budzik to oboje się zastanawialiśmy czy my na pewno aż tak kochamy Adirondack. Ale też oboje wiemy, że najtrudniejszy odcinek dnia jest poranna pobudka, potem już leci. Tak też było i dzisiaj. Pół godziny później przy kawce i śniadaniu już z entuzjazmem planowaliśmy hike, sprawdzaliśmy pogodę, obliczaliśmy głębokość błota na trasie, oboje nakręcaliśmy się na ten długi a zarazem wspaniały dzień.
Do parkingu na początek trasy mieliśmy jakieś 40 minut samochodem. Około 7:45 zameldowaliśmy się na miejscu, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy przed siebie. Było gdzieś 7-8C.
Tak jak pisałem wcześniej, zostały nam już tylko „ciekawe” szczyty do zdobycia w Adirondack. Seymour do nich oczywiście należy.
Żeby dojść do podnóża góry trzeba przejść jakieś 5.5 mili (9km) w miarę łatwą i płaską trasą.
Tutaj jest szlak, więc nie ma większego problemu. Jedyne na co trzeba uważać to błoto i strumyki. Na szczęście już parę dni nie padało i błotne odcinki nie są wielkie, a strumyki mają niski poziom wody.
Około 10 dotarliśmy do podnóża góry Seymour. Znajdują się tutaj dwie „szopy” zwane Lean-to.
Jest to schronienie na około 8-10 osób na noc albo przed deszczem. Ludzie co nie chcą robić szczytów w jeden dzień i nie chcą nosić namiotów mogą się tutaj przespać. Szopa posiada 3 ściany, drewnianą podłogę i dach. Przed nią jest miejsce na ognisko i campingowa ławka na przyrządzanie posiłków.
Deszcz nie padał, więc szopa do niczego nam nie była potrzeba. Natomiast ławeczkę wykorzystaliśmy na odpoczynek. Od tego momentu zaczyna się ciekawa część wyprawy. Prosto do góry, bez szlaku, po wydeptanej ścieżce.
Gdzieś 2 mile (3.5km) do góry i ponad 2,000 stóp (600 metrów) w pionie. Jak na „spacer” poza szlakiem jest trochę roboty.
Pierwsze 1/4 drogi była nawet ok. Nie stromo, bez większych skał i nawet błotko nie dokuczało.
Zabawa zaczęła się później. Nachylenie się znacznie zwiększyło, pojawiło się wiele korzeni, stromych i długich skał, a także ścieżka nie była łatwa do odnalezienia. Myślę, że zdjęcia bardziej oddadzą klimat niż słowa.
Około południa doszliśmy do rejonu w okolicach szczytu. Ogólnie to oboje spodziewaliśmy się trudniejszych warunków niż te co właśnie przeszliśmy. Nie odbierajcie mnie źle, dalej było ciężko i trudno, ale znając Adirondack to spodziewaliśmy się gorszych warunków i klasycznego burdelu na trasie. Widocznie wichury omijają ten rejon i nie ma tutaj aż tyle połamanych drzew.
Ostatni hike tych butów… przynajmniej nie trzeba będzie ich czyścić.
Pod szczytem zrobiło się płaściej, w związku z tym błotko się pojawiło. Na szczęście nie były to wielkie, prawie nie do przejścia połacie głębokiego błota jakie występują w dużej części Adirondack i około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Była ładna, słoneczna pogoda z temperaturą w słońcu około 20C. Idealna na dłuższy odpoczynek i uzupełnienie kalorii. Za wiele ludzi na ten szczyt nie wychodzi, wiec w ciszy i spokoju podziwialiśmy piękne widoki gór Adirondack.
Myślę, że na takie szczyty jak ten za wiele ludzi nie przychodzi. Większość, albo wszyscy to są ludzie którzy robią wszystkie 46 szczytów w Adirondack. No bo po co masz łazić w błocie i bez szlaków jak jest wiele innych szczytów w tych górach na które prowadzą bardziej wydeptane i popularne szlaki.
Wszyscy co chodzą po górach wiedzą, że schodzenie jest trudniejsze niż wspinaczka na górę. Na tym szlaku też tak było. Stromo w dół po skałach, korzeniach i błocie. Trudno i niebezpiecznie. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na mokrym i wyślizganym terenie.
Schodzenie w dół zajęło nam około dwóch godzin. W końcu ręce mogły odpocząć od trzymania się wszystkiego co jest w miarę stabilne.
Dalej wiedzieliśmy, że jeszcze mamy 5.5 mil (9.5km) do samochodu, ale tutaj już było łatwo. Spokojnie, spacerkiem i około 17:30 dotarliśmy na parking.
Ilonka, jako prawidłowy górołaz wypisała nas z trasy i można było oficjalnie uznać, że 39 szczyt w Adirondack został zaliczony!!!
Zostało już „tylko” 7!
Wróciliśmy do hotelu, trochę odpoczęliśmy w pokoju i zgłodnieliśmy. Nie chciało nam się za bardzo niczego szukać w miasteczku, więc skończyliśmy w hotelowej restauracji. Zresztą w sobotę zjeść kolację gdzieś w restauracjach w Lake Placid bez rezerwacji jest ciężko.
Po kolacji mieliśmy się gdzieś przejść, ale za bardzo nam się już dzisiaj nie chciało chodzić. Przeszliśmy się od stolika do hotelowego baru gdzie jakiś lokalny coś tam na instrumentach zagrywał. Nawet mu to wychodziło, więc dotrzymaliśmy mu towarzystwa do końca.
W niedzielę, po spacerze w miasteczku ruszyliśmy na południe, w kierunku domu. Po jakieś 30 minutach jazdy w okolicach Keene Valley zobaczyliśmy ciekawy lokalny targ.
Ilonka powiedziała żeby się zatrzymać i wspomóc lokalnych farmerów. Zawsze jakieś świeże i organiczne warzywa się przysadzą.
Tak też zrobiliśmy. Z ciekawostek trzeba dodać, że na tym targu spotkaliśmy pana Krzyśka. Jest to Polak, mieszkający w tych rejonach który promuje polską kuchnię. Ma tu swoje stanowisko z domowej roboty wyrobami. Sam robi kabanosy, pierogi, kiszoną kapustę… i pewnie jeszcze wiele innych wyrobów.
Ponoć udało mu się załatwić miejscówkę w resorcie narciarskim obok Lake Placid, White Face. Ma tam w zimie sprzedawać zgłodniałym narcirarzą swoje wyroby. Stanowisko ma mieć w budynku Mid-mountain. Serdecznie nas, Polaków zaprasza na degustacje domowych wyrobów.
Już niewiele się dzisiaj wydarzyło poza bardzo brzydką pogodą i korkami w rejonie Nowego Jorku. Już byłem zmęczony i nie chciało mi się dzisiaj zawozić samochodu do wypożyczalni na Manhattan. Postanowiłem, że to jutro zrobię.
To był mój wielki błąd. Nie wiedziałem, że od poniedziałku jest spotkanie przywódców krajów ONZ i miasto będzie sparaliżowane. Tak też było. Normalnie dojazd do wypożyczalni zajmuje mi 15-20 minut. W poniedziałek jechałem 1:45 godziny! Masakra!
Nie mogą ci wspaniali spotykać się i gadać gdzieś w lasach, tylko utrudniać życie wszystkim wokół.
2023.08.11-12 Auckland, NZ (dzień 12-13)
12 sierpnia był najdłuższym dniem w naszej historii. No może porównywalny do szóstego listopada 2016 roku. Pomyślicie, że przecież każdy dzień zawsze trwa 24h… czy aby na pewno? Nasz dwunasty sierpień trwał 40h. Zanim jednak obudziliśmy się w Auckland 12 sierpnia to musieliśmy się do niego dostać…
Queenstown jest piękne. Jest stolicą południowej półkuli i chyba nie ma fajniejszego miasta w tej części świata. Nie ma też za dużej konkurencji bo większość miast to jednak Europa i Stany ale zdecydowanie Queenstown pobija wiele miast, nawet tych na północnej półkuli. Niestety jest daleko. Dlatego 11 sierpnia (w piątek) zaplanowaliśmy powrót do domu. Tak powrót nam trochę zajmie więc już w piątek rozpoczęliśmy przemieszczanie się na północ.
Dziś lecimy do Auckland, śpimy tam jedną noc a potem długi lot przez Pacyfik i trzeci z zachodniego na wschodnie wybrzeże Stanów. Troszkę się nalatamy. W Queenstown mieliśmy cudowny czas i cudowne góry więc w piątek już nic nie planowaliśmy. Samolot mieliśmy o 2 popołudniu więc akurat, żeby się wyspać, spakować i wio na lotnisko.
Lot minął spokojnie i po ok. 2h byliśmy w Auckland. Uber i prosto do hotelu, JW Marriott. Marriott ma tylko dwa hotele w Nowej Zelandii i to oba w Auckland. Chcieliśmy spać w Marriocie bo mamy late check-out czyli możemy opuścić pokój dopiero o godzinie 16. To jest nam na rękę bo samolot do Stanów mamy dopiero późno wieczór (koło 8 w nocy).
W hotelu przywitali nas kieliszkiem. Pojawiały się słowa miód, herbata ale przy tych ich akcencie dalej się pogubiliśmy co oni właściwie nam oferują. Zgadzaliśmy się jednak na wszytko i Pani polała nam po kieliszeczku i dała kartkę wyjaśniającą co to jest. Widzę, że nie tylko my mamy problemy ze zrozumieniem, chyba więcej ludzi potrzebuje karteczkę.
Na spróbowanie dali nam herbatę na zimno z miodem Manuka. Powiem, że całkiem dobre to było. Na zimno więc orzeźwiało, jednocześnie miód dodał słodkości a herbata balansowała smak. Miód Manuka jest bardzo popularny w Nowej Zelandii. Sam miód pochodzi z drzewa Manuka które występuje tylko w NZ i części Australii. Podobno ma on niesamowite właściwości lecznicze. Pani w recepcji jeszcze dodała, że z tego co wie to w stanach jest trudno dostępny. Hmmm… chyba wiem co przywiozę na pamiątkę z NZ.
Potem jak Darek odpoczywał w pokoju a ja goniłam po sklepach, żeby kupić pamiątki to miód, albo kosmetyki z miodem widziałam wszędzie. A jak już wylatywaliśmy z Auckland to na bramkach częste było sprawdzanie kto ma ile miodu. Chyba rzeczywiście jest trudno dostępny albo drogi w innych krajach.
My jednak zamiast za miodem woleliśmy się uganiać za piłką. Pamiętacie nasz drugi dzień w Auckland? Troszkę czasu minęło i parę meczy zostało rozegranych. Póki co załapaliśmy się na ćwierć finały. Dziś był mecz Portugalia - Holandia i Japonia - Szwecja. Poszliśmy w kierunku portu bo tam jeszcze nas nie było i zaczęliśmy szukać restauracja/baru gdzie można zjeść jakąś kolację a jednocześnie oglądnąć mecz.
Auckland ma potężny port ale jakie wypasione w nim stoją łódki. Niektóre na wynajem ale niektóre to chyba bogatych ludzików. Światło niby się świeci ale okna tak przyciemnione, że nie można podglądnąć kto jest w środku. Ciekawe ile bogatych Rosjan tu uciekło na swoich yachtach.
Bardzo przyjemnie się chodziło. Aż nie chce się wracać do upalnego Nowego Jorku. Tutaj wieczorem lekka kurtka się przydaje. Jest cieplej niż było w Queenstown ale co się dziwić. Auckland jest w końcu położone w podobnej odległości od równika jak Charlotte w Północnej Karolinie.
Nawet mają trochę knajpek, restauracji nad wodą tak, że weszliśmy do pierwszej która nam się spodobała, nie była za głośna i miała telewizory.
Nie było jednak kibicowego nastroju. Mało kto się emocjonował. Parę ludzi oglądała ale bardziej w spokoju, a zagłuszani byliśmy większymi grupami które schodziły się na kolację. My też zjedliśmy tu kolację, ale jak tylko była przerwa to stwierdziliśmy, że przeniesiemy się w miejsce z większą ilością kibiców. Pamiętaliśmy taki jeden bar koło którego często przechodziliśmy na początku naszego pobytu tu. Zawsze tam było głośno jak były mecze więc mieliśmy nadzieję dołączyć do reszty kibiców. I tak też zrobiliśmy.
Tu już każdy kibicował. A najgłośniej Japończycy… no tak, oni tu mają najbliżej. Nikt nie będzie za jakąś odległą Europą kibicować. Przecież dla nich to jakiś koniec świata. Niestety Japonia nie wygrała ale starali się. Wygrała Szwecja i muszę powiedzieć, że bardzo ładnie dziewczyny grały. Dużo lepiej niż amerykanki.
Po meczu wróciliśmy do centrum dowodzenia czyli do naszego hotelu. Chyba trochę ważnych ludzi z FIFA też tu śpi. No całkiem niezłe sobie wybrali miejsce na centrum dowodzenia. Niestety amerykanki już się spakowały więc nie mamy żadnych autografów ani zdjęć. A szkoda bo mogła być nie lada pamiątka.
Sobota - najdłuższy dzień w życiu podróżnika. Ciekawa jestem jak najdłużej można naciągnąć jeden dzień? 48h przychodzi na myśl ale czy zdąży się człowiek tak szybko przenieść i cofnąć w czasie? No chyba, że wynajmiemy jedną łódkę z portu podpłyniemy pod południk 180C i myk, szybkie przekroczenie i cofnięcie w czasie o 24h jest możliwe.
Nas na łódkę jednak nie stać ale na piwo jeszcze tak. Tak więc przetransportowaliśmy się do browaru… I też cofnęliśmy się w czasie aż do 1898 roku. Właśnie wtedy powstał pub i hotel Shakespeare Tawern. Jest to najstarszy bar w Auckland i niestety tak się składa, że najbliższy bar od naszego hotelu.
Tak więc po śniadaniu (w końcu mogliśmy zjeść jajka), ja poszłam na zakupy, Darek do pracy.. bo ktoś musi zarabiać, żeby ktoś mógł wydawać, a potem na piwko. Normlanie nie jadamy jajek częściej niż raz w tygodniu. Tak więc fakt, że przez ostatnie 6 dni w hotelu nie mieli jajek nie powinien na nas zrobić wrażenia. Jednak człowiek jest takim dziwnym stworzeniem, że najbardziej chce tego czego nie ma albo nie może mieć. I tak skoro przez cały tydzień hotel nie serwował jajek to najbardziej nam się właśnie ich chciało. Marriocik stanął na wysokości zadania i nie tylko serwował jajka ale też przepyszne świeżo wyciskane soczki.
Potem były zajęcia w podgrupach ale koło południa znów nasze drogi się spotkały i postanowiliśmy odwiedzić Shakespear’a. Bardzo przyjemny bar, typowo angielski. Pogoda też była angielska więc człowiek w ogóle nie czuł się jak na końcu świata.
Fajnie się siedziało i wspominało kolejną cudowną wycieczkę. Co zrobiło na nas największe wrażenie… góry, góry i jeszcze raz góry. Byliśmy tu drugi raz i drugi raz nas oczarowały. Za pierwszym razem chodziliśmy po najbardziej znanych szlakach. Były piękne ale tego właśnie się człowiek spodziewa po najbardziej znanych szlakach. Natomiast tym razem chodziliśmy bardziej po lokalnych trasach… i te lokalne szlaki były niesamowite. Nie wiem czy jest drugi taki raj dla górołazów. Ktoś powie, że Himalaje, Patagonia… pewnie tak, tylko tamte góry nie są aż tak dostępne. Tutaj wychodzi się prawie z podwórka i już jest idealnie.
Samolot mamy dopiero o ósmej wieczór, pokój musimy opóźnić o czwartej. Wszystko dobrze się składa do tego stopnia, że jeszcze możemy skorzystać z szybkiej drzemki. Trzeba akumulować sen bo następny dopiero za dużo godzin. Nawet nie chce mi się liczyć bo się załamię.
Pożegnanie z barmanem, pożegnanie z Auckland, pożegnanie z Nową Zelandią, pożegnanie z jagnięciną… Darek nie mógł wybrać nic innego na swój ostatni posiłek w tym kraju. Ciekawe czy kiedyś tu jeszcze wrócimy. Bardzo byśmy chcieli. Mam nadzieję, że jak wrócimy to polecimy już lepszą klasą bo ten SkyCouch nie jest najlepszą opcją dla dwóch dorosłych ludzi.
Wystartowaliśmy o czasie i nawet nadrobił trochę w powietrzu. Lot był jak to lot. Kręcenie się, lekkie przysypianie i ogólnie to próby zabijania czasu ile się da. Człowiek jednak był dość zmęczony więc za cokolwiek się wzięliśmy to zaraz nam opadały głowy. Tak więc film, drzemka, książka i powtórka. I tak minęło 10h. Wylądowaliśmy w San Francisco nawet o sensownej godzinie. Samolot do NY mieliśmy za 11h. Na szczęście udało nam się szybko wskoczyć na wcześniejszy lot. Odebraliśmy bagaże, przeszliśmy kontrolę paszportową i miły pan celnik powiedział nam po polsku “Witajcie!”. Nie było krzyczenia jak na JFK, nie było ponurych twarzy. Jakoś sprawniej tu to poszło. Nie idealnie… nadal Stany muszą się nauczyć jak się robi odprawę paszportową od innych krajów, SFO robi to lepiej niż JFK.
Nie wiem czy to adrenalina, czy jakaś część naszego mózgu się wyłączyła ze zmęczenia ale po wyjściu z samolotu stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi na następny. Delta się super zachowała i nie dość, że przerzuciła nas na wcześniejszy lot to jeszcze dała nam bardziej komfortowy rząd i dostaliśmy trzy siedzenia na nas dwoje. Dziękujemy! Kolejne 6h lotu. Przynajmniej Delta miała w swojej kolekcji Władcę Pierścieni więc mogłam przypomnieć sobie film… niestety dość szybko usnęłam. Ale i tak fajnie było zobaczyć parę kadrów i powiedzieć… tam byliśmy.
Nasza sobota skończyła się dokładnie jak wsiadaliśmy do Ubera na lotnisku. To był zdecydowanie długi dzień ale teraz mamy cały dzień na odespanie… niedziela będzie krótka… bo większość prześpimy.
2023.08.10 Queenstown, NZ (dzień 11)
Niestety to już jest nasz ostatni dzień w Queenstown. Jutro wylot do Auckland a następnego dnia do San Francisco.
Czas stanowczo za szybko leci. Ale cóż, trzeba korzystać z każdej chwili w tym górskim raju.
Dzisiaj mam narciarską wisienkę na torcie. Jedziemy do resortu The Remarkables. Przez wielu uważany za najlepszy resort w okolicach Queenstown. Zanim to jednak nastąpi musimy wrócić się na lotnisko i oddać samochód. Na szczęście jest to po drodze i dwa razy nie musimy stać w korkach.
Samochód oddany i scone na lotnisku zjedzony. Tak, mają tutaj chyba najlepszy scone jaki jadłem w życiu. Zrobiony z pomarańczami i daktylami. Już za nim tęsknię. Ilonka mówiła, że podobny upiecze w domu.
Jest chyba niewiele lotnisk na które można wejść/wyjść pieszo. To w Queenstown do takich należy. Dobrze się składa, bo autobus jadący do resortu The Remarkables ma przystanek zaraz obok lotniska. 10-12 minut na nogach i już byliśmy na przystanku.
Trochę się ludzie patrzyli na mnie jak po oddaniu samochodu chodziłem po lotnisku z nartami, w kombinezonie i kasku. Pewnie myśleli, że ja tak już przyleciałem.
Jak zwykle podróż autobusem trwała 45-60 minut i po niezliczonej ilości ostrych serpentyn wyjechaliśmy na 1,610 metrów. Dla przypomnienia Queenstown jest na 310 metrów. To tak jak by wyjechać z Krakowa do Czarnego Stawu nad Morskim Okiem w 45 minut. Powiem wam, ciekawe przeżycie!
Tutaj była wspaniała zima. Idealnie bezchmurne niebo, brak wiatru i w nocy spadł śnieg!
W końcu idealne warunki na narty! Nie tracąc ani minuty wsiadłem na pierwszy lepszy wyciąg, a Ilonka ubrała raki i ruszyła w góry.
Wiem gdzie Ilonka idzie to postaram się tam później jakoś na nartach dojechać. Spadła duża ilość śniegu, więc wszystko jest otwarte.
Pierwsze parę zjazdów zrobiłem non-stop. W końcu miękko, bez lodu i szeroko. Do wyciągów wjeżdżałem z kolejki dla pojedynczych. Nie czekałem na „zaproszenie” na krzesełko, więc praktycznie bez kolejki wsiadałem.
Dzisiaj mieliśmy szczęście do pogody. Chmury zostały w dolinach, a cały resort był ponad chmurami
Czasami się podnosiły, a czasami praktycznie znikały. Jaka ta nasza przyroda jest niepowtarzalna i cudowna.
Ilonka mi napisała, że dochodzi już do jeziora. Z góry wypatrzyłem jak tam dojechać. Ciekawymi rejonami praktycznie bez podchodzenia udało mi się tam dojechać.
Rejon jeziora Alta jest taki cichy i spokojny. Parę śladów narciarskich i górołazów. Czasami ktoś przejedzie na nartach, ogólnie nie ma tu nikogo. Idealne miejsce na odpoczynek w słoneczku z cudownymi widokami.
Po przerwie Ilonka postanowiła dalej zwiedzać te cudowne rejony, a ja postanowiłem troszkę się powspinać.
W sumie są tu tylko 3 główne wyciągi. Ze szczytu każdego z nich jest parę szlaków dla narciarzy co szukają czegoś więcej niż tylko wyjazd wyciągiem i zjazd w dół.
Niestety nie mam czasu żeby każdą trasą wyjść. Wybrałem wspinaczkę z wyciągu Shadow Basin.
Nie bardzo stroma, a wychodzi na przełęcz z której widać cały Queenstown. A także zjazd jest ciekawy i tylko dostępny dla ludzi którzy wyjdą do góry.
Podejście nie było aż takie meczące, chociaż zadyszki dostałem. Ale w sumie podchodzić w butach narciarskich w głębokim śniegu do góry przez około 15-20 minut na 2,000 metrów to można się zmęczyć. Warto było. Widoki były cudowne.
Z jednej strony szczyty pokryte białym śniegiem, a z drugiej w dole zielone Queenstown i niebieskie jezioro Wakatipu.
Ciekawie jest wkomponowany międzynarodowy port lotniczy (międzynarodowy bo lądują tutaj też samoloty z Australii).
Można by tak godzinami wpatrywać się w te Alpy, albo obserwować samoloty startujące 1.5km niżej, ale niestety nartki czekają!
Zjazd w dół był podwójnym diamentem, ale nie jakiś trudny. Idealna pogoda i suchy śnieg ułatwiły zjazd.
Nie miałem już za wiele czasu na inne wspinaczki, więc resztę dnia spędziłem tradycyjnie jeżdżąc po trasach albo obok nich. Zostaliśmy w resorcie prawie do końca. Za dobre warunki były żeby wcześniej zjeżdżać.
Niestety większość ludzi zrobiła to samo i musieliśmy swoje odstać w kolejce do autobusu. Ale warto było. Dzisiaj był mój najlepszy dzień narciarski w NZ!
Czy kiedyś wrócę do NZ? Na pewno tak! Czy na narty? Raczej nie. Mieszkając w Stanach czy Europie ma się wiele większych i ciekawszych resortów znacznie bliżej. A jak w lato jest za gorąco i chcesz się ochłodzić to Chile czy Argentyna mają lepsze resorty niż Nowa Zelandia i też są bliżej. Natomiast raz w życiu polecam. Doświadczenie, które zostanie w pamięci na całe życie. No i to chodzenie po lotniskach z butami narciarskimi w lato jest interesujące…
Słońce trochę stopiło śniegu na drodze. Samochody z napędem na 4 koła (tak jak nasz autobus) nie musiały zakładać łańcuchów na koła. Natomiast wszystkie z napędem na dwa koła musiały. W związku z tym zjazd w dół znowu zajął trochę czasu. Z łańcuchami musisz jechać wolno.
Dzisiaj już niestety żegnamy się z Queenstown. Ostatni spacer po mieście, ostatnie pożegnanie z barmanem w naszym ulubionym barze, no i ostatnia kolacja. Na dzisiaj wybraliśmy knajpę Jervois Steak House. Ciężko było zrobić rezerwację.
Z tego że Nowa Zelandia słynie z pysznej jagnięciny to już chyba wszyscy wiedzą. Jadaliśmy ją prawie codziennie.
Steaki są tutaj mnie popularne. Nie wiemy dlaczego. Przecież jest tyle pastwisk w NZ na których pasą się tysiące krów.
Wiem, żeby było dobre mięso to nie może być byle jaka krowa. Musi być odpowiedniej rasy i oczywiście na odpowiedniej diecie. To tak jak z szynką iberyjską. Świnka musi być z rodowodem, papierami i jadać orzeszki codziennie.
Nie sądzę, że w NZ nie ma takich krów. Pewnie myśmy na nie jeszcze nie trafili. Obiecujemy wzmorzyć intensywność naszych poszukiwań jak następny raz będziemy w tej części świata.
Jervois słynie jako najlepszy Steak House w Queenstown. To pewnie dlatego ciężko było dostać stolik. Ale udało się. Ilonka to ogarnęła i siedzimy przy stoliku i czekamy z niecierpliwieniem na menu. Ciekawe jakiego rodzaju krówki tutaj mają.
Kelner przyniósł menu i listę win oczywiście.
Tak jak przypuszczaliśmy, główne menu składało się ze steaków. Krówki były z 3 krajów. Nowa Zelandia, Australia i Japonia. Najwyższa jakoś mięsa była z Australii i Japonii. NZ też miała swoje Wagyu Steaki ale nie były najwyższej jakości.
To może teraz dla przypomnienia troszkę o jakości i klasyfikacji najlepszych steaków na świecie.
Wagyu mięso może pochodzić z każdego kraju. Oczywiście to nie znaczy, że każdy kraj posiada najwyższej jakości mięso. Jak do tej pory tylko Japonia ma odpowiedni system i procedury do kwalifikacji mięs. Australia i Stany mają swoje oddzielne klasyfikacje na wysokim poziomie. Ponoć dalej nie są aż tak przestrzegane i kontrolowane jak Japońskie, ale są blisko. To nie znaczy, że mięso jest gorsze. Ponoć jest inne w smaku, wyglądzie i w ilości tłuszczu. Reszta krajów nie posiada odpowiedniej rasy bydła, umięjętności, przepisów i pieniędzy żeby wychodować krówki na poziom tych 3 krajów z czołówki.
Po dogłębnej analizie menu zamówiliśmy Wagyu z Australii i czerwone wino Pinot Noir oczywiście z Nowej Zelandii. Dlaczego mięso z Australii? Bo cena Wagyu z Japonii była chora.
Dlaczego Pinot Noir do wołowiny? Dwa powody:
Po pierwsze Wagyu jest tak delikatne, że spokojnie Pinot Noir sobie z nim poradzi.
Po drugie PN z Central Otago (środkowa część południowej wyspy) z Lowburn jest cięższe i ma odpowiednią ilość taniny która idealnie pasuje do takiego rodzaju mięsa.
Wagyu dzieli się na 3 kategorie: A, B, C. Gdzie A jest najlepsze.
Kategoria A dzieli się na 5 podkategorii (1 do 5). Gdzie oczywiście 5 jest najwyższe.
Do tego dochodzi jeszcze Marbling (marmurkowatoś). Ogólnie chodzi o zawartość tłuszczu w mięsie. Im więcej tym mięso jest miększe i lepsze. Marbling jest w skali od 1 do 12. Żeby mięso miało kategorię A5 to musi mieć przynajmniej Marbling 8.
Zamówiliśmy Wagyu A5-8 z Australii. Było na menu A5-12 z Japonii ale tak jak pisałem wcześniej, cena była „trochę” niepoważna. A po drugie za mało jadam takiej jakości mięsa i pewnie bym nie wyczuł różnicy. To tak jak ktoś kto mało pija dobrych win za bardzo nie wyczuje różnicy w Burgundy za $50 od Burgundy za $150.
Dla przykładu słynne Kobe beef.
Kobe jest to odmiana Wagyu beef. To tak jak Szampan, musi być z Szampanii zęby mógł się nazywać Szampan. Wszystko inne to jest wino musujące.
Żeby mięso mogło być nazywane Kobe to musi spełniać wiele warunków. Oczywiście nie znam wszystkich ale podstawowe to:
musi być z rejonu Kobe
krówki muszą być odpowiedniej rasy
oczywiście mieć odpowiednią dietę
odpowiedni wiek i wagę
najniższa kategoria mięsa musi być A4 - 6
Dużo tego, nie? A pewnie to jest tylko początek tej długiej listy. Więc teraz już wiecie dlaczego najlepsze mięsa są tak drogie i cieżko dostępne.
Wystarczy tego pisania, jedzenie stygnie.
Czy to mięso jest pyszne. Tak, jest przepyszne! Rozpływa się w ustach długo zostawiając pyszny smaczek. Jest bardzo soczyste i aromatyczne. Smak jest tak intensywny, że nawet mały kawałek mięsa w ustach wystarczy żeby poczuć ten unikatowy smak. Do tego jak wino jest dobrze dobrane to raj na ziemi. Gdyby nie cena to można by jeść codziennie.
Myśle, że jak następnym razem będę w Japonii to odwiedzę rejon Kobe. Chyba nie muszę pisać dlaczego….
Ale już pewnie od dzisiaj zacznę zbierać pieniądze na kolację.
Jak narazie to musimy się zbierać do hotelu i się pakować. Jutro już niestety wylot z Queenstown.
Smak mięsa i doświadczenie na długo zostanie w naszym umyśle.