Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Tanzania, Qatar Ilona Tanzania, Qatar Ilona

2025.05.30-31 Doha, QA (dzień 12-13)

Kilimandżaro zobaczyliśmy dopiero dwie godziny przed opuszczeniem kraju, z afrykańskiej autostrady (nie mylić z europejską), jadąc na lotnisko.

Ja rozumiem Pole, Pole (śpiesz się powoli) i te wszystkie inne stwierdzenia, że czasem trzeba zwolnić. Ale jeśli zwolnienie oznacza, że muszę wcześniej wstać albo się spóźnić na samolot to już nie cieszy mnie ta cała filozofia.

Wczoraj z właścicielem hotelu ustaliliśmy, że dobrze by było mieć śniadanie o 5:30 tak żebyśmy koło 6:00 wyjechali na lotnisko. Niby się jedzie około 45 minut ale zawsze jest lepiej wyjechać troszkę wcześnie. Zgadzamy się bo też nie lubimy się spieszyć więc pomimo, że nas to nie cieszyło, to nie marudziliśmy za bardzo, że musimy wstać o 5 rano. Przyszliśmy punktualnie na śniadanie na 5:30, wybraliśmy co chcemy jeść i dopiero 20 minut później dostaliśmy kawę, sok i jedzenie. Ehh… a mogliśmy zamówić dzień wcześniej, i pospać prawie pół godziny dłużej. Zero optymalizacji czasu.

O szóstej nam się nie udało wyjechać ale piętnaście minut opóźnienia to znów nie było tak źle. Nadal powinniśmy zdążyć bo liczyliśmy, że lekki zapas czasu mamy.

Nie wzięliśmy tylko po uwagę, że dostaniemy beznadziejnego kierowcę co nie będzie umiał wymijać. A w Tanzanii jak i w Polsce kilkadziesiąt lat temu wszystkie drogi są jedno pasmowe i jak nie umiesz wyprzedzać to się wleczesz 10km/h za jakąś ciężarówką. Na początku byliśmy podekscytowani Kilimandżaro bo w końcu udało nam się zobaczyć górkę ale jak już dwudzieste auto nas wyprzedziło to zaczęliśmy tracić cierpliwość. Poprosiliśmy kierowcę, żeby wyprzedził jak tylko będzie mógł bo trochę się spieszymy na to lotnisko. No to wyprzedził i od razu dodał tak gazu, że aż nas w fotele wcisnęło. Nie była to najbezpieczniejsza decyzja więc powiedzieliśmy mu, że aż tak to my się nie spieszymy. Masakra z nim była… kontrolka braku paliwa mu migała prawie całą drogę i tylko patrzyliśmy na ile km ma jeszcze benzyny i ile wg. Google Maps mamy jeszcze do przejechania. Zajechaliśmy na oparach, dobrze, że nie stanął na środku drogi bo nie wiem jakbyśmy zajechali na lotnisko. Tu przecież nie wezwiesz Ubera. Aż nam się zatęskniło za naszym przewodnikiem Kim’em, który widać, że miał duże doświadczenie i umiejętności.

Jak już wjechaliśmy na parking to aż odetchnęłam z ulgą. Parking pusty, gostek stanął to my wysiadamy a on, że musi poprawić bo w liniach nie zaparkował. A my na niego… Co? Zanim on zaparkuje w tych liniach to my już w Doha będziemy albo przynajmniej w Dar es Salaam. Wysiedliśmy, wzięliśmy bagaże i pobiegliśmy na terminal. Oczywiście zmożona ochrona, najpierw sprawdzali samochód przed wjazdem na parking, potem wszystkie bagaże przed wejściem na lotnisko. Na szczęście w miarę sprawnie to poszło. Gorzej było z odprawą. Już zapomnieliśmy, że u nich komputery wolno działają ale na szczęście nie było kolejki, lotnisko małe to jakoś pewnie nas przeprowadzą szybko, żebyśmy na samolot zdążyli. Dostaliśmy karty pokładowe no i idziemy do odprawy celnej.

A tu kolejne wynalazki. Tylko jeden celnik i już dwóch ludzi stoi przy nim i się z czegoś tłumaczy. Ten, że się nie da a oni, żeby zadzwonił do ich adwokata to on wszystko wytłumaczy. Na szczęście celnik kazał im czekać na boku wziął kolejną osobę z kolejki no i kolejna akcja. Kolejny pasażer też czegoś nie miał. Z tego co zrozumieliśmy to za dużo razy latał do Doha na wizie biznesowej i nie może teraz jechać. Znów miał do kogoś dzwonić coś wyjaśniać… jak przyszła nasza kolej to się celnik przez 10 min śmiał z ich wszystkich. Mówi, że do Jezusa niech dzwonią, bo jak prawo im się nie podoba to tylko siła wyższa może im pomóc.

Wygląda, że dobrego tego Jezusa mają bo coś im pomogło i przeszli granicę i załapali się nasz samolot. Nasz lot trwa 8h ale głównie dlatego, że mamy między lądowanie w Dar es Salaam. Nie będziemy tam wysiadać z samolotu ale wyładowanie części ludzi i załadowanie kolejnych trwa tak z 1.5-2h.

Mieliśmy cichą nadzieję, że samolot nie będzie pełny i uda nam się rozsiąść wygodnie ale niestety od Dar es Salaam było 100% obłożenia. A wszystko przez kolejne wynalazki. Ale my się cieszyliśmy, że mamy cały rząd dla siebie i nie będą takie wynalazki koło nas siedzieć. Bo szczerze to wcale mi się nie uśmiechało siedzieć koło gościa w samym ręczniku spod którego wystawał mu gruby brzuch. I nie oni nie wracali z Zanzibaru a mogli… Dar es Salaam to duże biznesowe miasto w Tanzanii ale też lotnisko wypadowe na Zanzibar. Zanzibar z kolei to wyspa należąca do Tanzanii i słynąca z resortów, plaż i ogólnie kurortów wypoczynkowych.

W samolocie mi to wyglądała na jakąś grupę religijną. Wszyscy tak samo ubrani, tak samo “pachnący” jakąś niby to lawendą niby to różą, ale za dużo kręciło w nosie bardzo. I do tego te ich stroje. Jedna płachta materiału który wygląda jak biały frotte ręcznik i drugi zarzucony na górę, ale pod tym nic… gołe ciało. Nie wiem czy bieliznę mieli ale na górze żadnego t-shirt nie mieli. I tu się zastanawiam. Gdzie jest granica a gdzie jest wyrozumiałość. Ja rozumiem, że są różne religie i różne stroje ale dopóki te stroje w miarę zakrywają ciało to mi nie przeszkadza co kto nosi. Ale skoro my nie możemy wejść w Doha na śniadanie bo kolana mamy odkryte a tu w samolocie faceci jakby właśnie wyszli spod prysznica? Nie podobało mi się to i tylko się cieszyłam, że idą na tył samolotu i nie będę musiała ich więcej oglądać.

W domu pogadałam sobie z Copilotem (AI) i mi ładnie wytłumaczył kto to był. Podobno byli to muzułmanie którzy podróżują do Mekki na co roczny zjazd Hajj. Akurat w tym roku wypada on od 4 do 9 czerwca więc się już zjeżdżali. Ale po co oni podróżują w tych dziwnych szatach i pachnidłach a nie zrobią to sobie jak już wylądują?

No więc wszystko sprowadza się do tak zwanego Miqat. Miqat to granic terytorium w Arabi Saudyjskiej gdzie pielgrzymi którzy przyjeżdżają na Hajj muszą przejść w stanie Ihram. Stan Ihram to stan czystości i aby w niego wejść trzeba przejść cały obrzęd. Który kończy się ubraniem dwóch białych szat i wysmarowaniem się olejkami (stąd ich dziwny zapach). Ponieważ lecąc samolotem przekracza się tą granicę w powietrzu to już w samolocie trzeba być “czystym”. Czyli nie tylko katolicyzm ma problemy z adoptowaniem się do współczesnego świata. Muzułmanie też chyba powinni wprowadzić jakieś udoskonalenia zanim cały samolot będzie śmierdział różą i lawendą.

Na szczęście ta cała pielgrzymka siedziała daleko z tyłu i nam nie przeszkadzała. Dolecieliśmy do Doha. I znów ten upał, i znów te suchoty. Tym razem szybko wyszliśmy z lotniska bo nie odbieraliśmy bagażów. Teoretycznie to my mamy tylko przesiadkę więc bagaże gdzieś na lotnisku będą czekać i zostaną od razu zapakowane na samolot do NY. My w sumie nawet nie musieliśmy opuszczać lotniska ale 14h przesiadka to jednak za długo, żeby spać na lotnisku. Zresztą my chcieliśmy taką przesiadkę. Chcieliśmy wyspać się wygodnie w łóżeczku, odświeżyć się i zjeść dobrą kolację zanim wsiądziemy do najdłuższego lotu na tej wycieczce. Jutro bowiem 14h lot do domu.

A łóżko to było fajne! Na ostatnią noc zarezerwowaliśmy pokój w Ritz Carlton w Doha. Do tego dostałam upgrade i skończyło się, że mieliśmy apartament z dwoma sypialniami, trzema łazienkami, salonem i dwoma balkonami. Wow! Chyba nigdy nie spałam w lepszym hotelu. Szkoda, że jutro nie załapiemy się na śniadanie bo musimy wcześnie wyjechać.

Przy zameldowaniu skakali koło nas jakby nie wiem co. Polewali herbatki, częstowali daktylami, nawet sam manager hotelu przyszedł się przywitać. Czy oni wiedzą, że nas to kosztowało tylko 42tys punktów? 42tys to czasem jakiejś średniej klasy hotel kosztuje w stanach a tu taki wypas, że aż nie umieliśmy się zachować.

Hotel ma swoją plażę, baseny, SPA, kilka restauracji, bary i sklepy. Jest to kolos i w sumie to nawet nie trzeba z niego wychodzić, żeby sobie odpocząć. My wybraliśmy jedną z hotelowych restauracji na kolację. Pamiętajcie, że tu tylko się chodzi do hotelowych restauracji bo inne nie sprzedają alkoholu. My chcieliśmy, żeby było smacznie i na nie daleko… udało się idealnie.

Było pysznie, przyjemnie i wesoło bo znów się spotkaliśmy ze znajomymi którzy tu mieszkają. W Qatar chyba za bardzo kasą się nie przejmują. Widać to na każdym kroku, ceny wcale nie są wygórowane, serwis, wystrój i czystość na najwyższym poziomie a do tego rzucają zniżki na prawo i lewo. Nasz znajomy pracuje w liniach lotniczych Qatar więc mają 40% zniżki na jedzenie i picie w restauracjach w hotelach Marriott. Pomysł ze spędzeniem jednej nocy w podróży między samolotami w hotelu był cudowny.

Po kolacji pozwiedzaliśmy jeszcze hotel. Jest tu gdzie chodzić, jest też plaża, widok na biznesową część miasta, no i znaleźliśmy też bar. Bar co prawda nie miał najlepszego klimatu więc długo nie siedzieliśmy ale ostatni drink na pożegnanie był mile widziany.

Na drugi dzień pobudka była znów koło 5:30 rano. Spało się cudownie, chyba najlepsze łóżko na jakim kiedykolwiek spałam. Do tego cisza i spokój. Chętnie pospałabym dłużej ale niestety nie dla podróżnika takie wygody. Znów czeka nas droga na lotnisko, przeprawa i 14h w samolocie… jak to przeżyliśmy? Było ciężko. Lecisz z 7h i dopiero jesteś gdzieś nad zachodnią Europą… masakra a tu jeszcze tyle przed nami. Lot dzienny więc też za bardzo nie pospaliśmy, trochę się przysypiało na godzinę czy dwie ale potem znów nuda, jakiś film, jakaś książka, coś pogadać… zleciało bo co miało zrobić ale ciężko było. Nie dziwię się, że niektórzy nawet chcieli wysiadać w połowie lotu. Niestety to nie pociąg i nie ma przystanków, jak wsadzą nas do metalowej puszki to wypuszczą dopiero po 14h miejmy nadzieję, że w chłodniejszym bo na pewno nie czyściejszym miejscu.

Read More
Tanzania Ilona Tanzania Ilona

2025.05.29 Moshi, TZ (dzień 11)

Safari dobiegło końca… hike dobiegł końca… więc i wycieczka dobiega końca. Ostatnią rzeczą jaką chcieliśmy zobaczyć w Tanzanii było Kilimandżaro. Najwyższy szczyt Afryki, dach Afryki, ma on 5,895 m wysokości (19,341 ft). Na tym wyjeździe nie planujemy na niego wychodzić. Może kiedyś Darek zdecyduje się zaatakować tego potwora. Na wyjście potrzeba od 5-7 dni i oczywiście wiele miesięcy wcześniejszych przygotowań. Tak więc wychodzić na niego nie planowaliśmy ale zobaczyć to chętnie. Przecież on jest tak wielki, że go powinno być wszędzie widać.

No niestety nie jest to prawda. Dziewiąty dzień w Tanzanii a my dalej nie widzieliśmy najsłynniejszego wulkanu na świecie. Żeby jednak być w 100% pewnym, że go jednak zobaczymy to na koniec wycieczki postanowiliśmy spędzić dwie noce we Moshi. Miasteczko Moshi jest u podnóża Kilimandżaro. Wybraliśmy hotel, który ma ładny widok na górę (chyba, że są chmury) i ma klimat bogatych górołazów. Przez Kenya Airways “najcudowniejsze” linie lotnicze, które nam popsuły plany niestety pobyt w Moshi musieliśmy skrócić do jednego dnia. Ale nadal jak rano wstaliśmy to mieliśmy bardzo duże nadzieje, że właśnie dziś jest ten dzień kiedy zobaczymy Kilimandżaro.

Dzień standardowo zaczęliśmy koło 8 rano, nawet jakbyśmy chcieli pospać więcej to się nie dało. Z jednej strony upał a z drugiej ptaki walące pyskami w szybę. Ciekawe co one tam próbowały wygrzebać. Może trochę wody z porannej rosy? Bo w sumie to pukały tymi dziobami tylko rano, potem leciały na drzewo robić gniazda.

Ten wyjazd jest typowo samochodowy. Spędzamy w samochodzie zazwyczaj 1/3 doby i tym razem nie było inaczej. Podobno droga do Moshi zajmie nam ok. 6h… czyli znając lokalne drogi pewnie zajmie nam trochę więcej. Dlatego po śniadaniu nie traciliśmy czasu i wskoczyliśmy do naszego autka.

Darkowi wczorajszy wulkan nie dawał spokoju. Teraz w końcu zrozumiał, że nie był to łatwy szlak. Bo pomimo, że góra jest “tutaj, niedaleko” to jedzie się do niej godzinę. Przez to, że mało jest tu zabudowań, rzeczy wydają się być bardzo blisko i dość małe. Dopiero jak człowiek się zbliży to widzi ogrom tego i jest ups, duże to.

Wulkan towarzyszył nam przez pierwsze prawie 2h jazdy. Idealny stożek, idealny kształt ale podejście ostre, nie da się ukryć. Czy kiedyś tu wrócimy go zdobyć? Może, kto wie. Na świecie jest dużo innych pięknych gór z lepiej przygotowanym szlakiem więc nie jest to miejsce gdzie musimy wrócić. Ale nigdy nie mów nigdy bo nie wiadomo co życie ma dla nas w planie. Póki co na pożegnanie stwierdziliśmy, że chcemy sesję zdjęciową z wulkanem w tle. No więc mówisz i masz…. Hakuna Matata…

Reszta drogi minęła bez większych zaskoczeń, te same krowy tarasujące nam drogę od czasu do czasu, te same wyboje na których ciężko było spać i ci sami Masaje, którzy od czasu do czasu machali nam. Zbliżaliśmy się bardziej do miasta, do Arushia a potem Moshi więc już mniej było dzikiej zwierzyny a więcej samochodów. Z każdym kilometrem było więcej i więcej cywilizacji. Zdziwiło nas, że miejscami i to całkiem dużo widzieliśmy bary i to takie, że nie balibyśmy się wejść. Na pewno w Tanzanii też jest dużo ludzi z pieniędzmi, ktoś na tych safari musi się bogacić. Ale jakoś wkomponowanie zachodniego baru w sklepiki gdzie sprzedają jedzenie bez przesadnej higieny nam nie do końca pasowało.

Koło piątej po południu zajechaliśmy do Mount Kilimanjaro 360 View Cottage. Jak pisałam wcześniej ten hotel wybraliśmy ze względu na vibe, bo ma ognisko, bo na zdjęciach w opiniach widać było, że czasem ktoś tu gra na gitarze, no i ze względu na widok. Nic z tego niestety się nie stało. Góra schowała się za chmurami, ludzi w hotelu prawie nie było, tylko inna para, z Denver która troszkę z nami pogadała ale potem sobie poszła w swoim kierunku. Tak więc sami sobie musieliśmy zrobić klimat.

A może to i dobrze, że w hotelu było cicho. Mogliśmy się wyciszyć i powspominać ostatnie dwa tygodnie. Ze względu na miejsce w którym byliśmy góra Kilimandżaro przejawiała się w naszych rozmowach. Darek chce kiedyś na nią wyjść tylko szuka jakiegoś fajnego partnera. Ja jestem mało chętna na kliku dniowe wypady więc sobie odpuszczę ale Darka rozumiem. Bo jest coś takiego, że góry przyciągają, bardziej niż odpychają. Ja myślę, że ja jednak zostanę, tu właśnie w tym hoteliku, otoczona palmami i będę podziwiać górę z daleka i kibicować górołazom z odległości. Póki co pozostaje nam tylko piwko Kilimangaro.

Po kolacji posiedzieliśmy jeszcze trochę. W sumie to im mniej pośpimy tej nocy tym łatwiej będzie nam zasnąć w samolocie. A jutro mamy 8h lot do Doha więc przespanie choć części było by wskazane.

Tutaj już jesteśmy sami, nasz przewodnik odstawił nas, wypił z nami piwko i pojechał w swoją stronę. Moshi jest ok 45 min od Arusha gdzie mieszka nasz przewodnik jak nie jest w Serengeti. Tak więc dla niego nie miało sensu zostawać z nami cały kolejny dzień, zwłaszcza, że nic nie zwiedzamy. Na lotnisko ma nas odwieźć ktoś inny, załatwiany przez hotel. Plusem takich małych butikowych hoteli jest to, że właściciele naprawdę się przejmują. Przy około 10 pokojach spokojnie mogą pogadać z każdym gościem i zadbać aby nic im nie brakowało.

Komary nas wygoniły z baru. Tak gryzły, że masakra. Już nie wiem co lepsze, te muchy tse-tse z naszych pierwszych dni czy komary na pożegnanie. To i to swędziało na maksa i nic nie pomagało, żeby je odgonić. Bar też zamykali więc nie pozostało nam nic innego jak wrócić do pokoju i troszkę się przespać zanim budzik znów zadzwoni o jakiejś nie ludzkiej porze.

Widok na Kilimanjaro z naszego pokoju

Read More