Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

Tanzania Ilona Tanzania Ilona

2025.05.29 Moshi, TZ (dzień 11)

Safari dobiegło końca… hike dobiegł końca… więc i wycieczka dobiega końca. Ostatnią rzeczą jaką chcieliśmy zobaczyć w Tanzanii było Kilimandżaro. Najwyższy szczyt Afryki, dach Afryki, ma on 5,895 m wysokości (19,341 ft). Na tym wyjeździe nie planujemy na niego wychodzić. Może kiedyś Darek zdecyduje się zaatakować tego potwora. Na wyjście potrzeba od 5-7 dni i oczywiście wiele miesięcy wcześniejszych przygotowań. Tak więc wychodzić na niego nie planowaliśmy ale zobaczyć to chętnie. Przecież on jest tak wielki, że go powinno być wszędzie widać.

No niestety nie jest to prawda. Dziewiąty dzień w Tanzanii a my dalej nie widzieliśmy najsłynniejszego wulkanu na świecie. Żeby jednak być w 100% pewnym, że go jednak zobaczymy to na koniec wycieczki postanowiliśmy spędzić dwie noce we Moshi. Miasteczko Moshi jest u podnóża Kilimandżaro. Wybraliśmy hotel, który ma ładny widok na górę (chyba, że są chmury) i ma klimat bogatych górołazów. Przez Kenya Airways “najcudowniejsze” linie lotnicze, które nam popsuły plany niestety pobyt w Moshi musieliśmy skrócić do jednego dnia. Ale nadal jak rano wstaliśmy to mieliśmy bardzo duże nadzieje, że właśnie dziś jest ten dzień kiedy zobaczymy Kilimandżaro.

Dzień standardowo zaczęliśmy koło 8 rano, nawet jakbyśmy chcieli pospać więcej to się nie dało. Z jednej strony upał a z drugiej ptaki walące pyskami w szybę. Ciekawe co one tam próbowały wygrzebać. Może trochę wody z porannej rosy? Bo w sumie to pukały tymi dziobami tylko rano, potem leciały na drzewo robić gniazda.

Ten wyjazd jest typowo samochodowy. Spędzamy w samochodzie zazwyczaj 1/3 doby i tym razem nie było inaczej. Podobno droga do Moshi zajmie nam ok. 6h… czyli znając lokalne drogi pewnie zajmie nam trochę więcej. Dlatego po śniadaniu nie traciliśmy czasu i wskoczyliśmy do naszego autka.

Darkowi wczorajszy wulkan nie dawał spokoju. Teraz w końcu zrozumiał, że nie był to łatwy szlak. Bo pomimo, że góra jest “tutaj, niedaleko” to jedzie się do niej godzinę. Przez to, że mało jest tu zabudowań, rzeczy wydają się być bardzo blisko i dość małe. Dopiero jak człowiek się zbliży to widzi ogrom tego i jest ups, duże to.

Wulkan towarzyszył nam przez pierwsze prawie 2h jazdy. Idealny stożek, idealny kształt ale podejście ostre, nie da się ukryć. Czy kiedyś tu wrócimy go zdobyć? Może, kto wie. Na świecie jest dużo innych pięknych gór z lepiej przygotowanym szlakiem więc nie jest to miejsce gdzie musimy wrócić. Ale nigdy nie mów nigdy bo nie wiadomo co życie ma dla nas w planie. Póki co na pożegnanie stwierdziliśmy, że chcemy sesję zdjęciową z wulkanem w tle. No więc mówisz i masz…. Hakuna Matata…

Reszta drogi minęła bez większych zaskoczeń, te same krowy tarasujące nam drogę od czasu do czasu, te same wyboje na których ciężko było spać i ci sami Masaje, którzy od czasu do czasu machali nam. Zbliżaliśmy się bardziej do miasta, do Arushia a potem Moshi więc już mniej było dzikiej zwierzyny a więcej samochodów. Z każdym kilometrem było więcej i więcej cywilizacji. Zdziwiło nas, że miejscami i to całkiem dużo widzieliśmy bary i to takie, że nie balibyśmy się wejść. Na pewno w Tanzanii też jest dużo ludzi z pieniędzmi, ktoś na tych safari musi się bogacić. Ale jakoś wkomponowanie zachodniego baru w sklepiki gdzie sprzedają jedzenie bez przesadnej higieny nam nie do końca pasowało.

Koło piątej po południu zajechaliśmy do Mount Kilimanjaro 360 View Cottage. Jak pisałam wcześniej ten hotel wybraliśmy ze względu na vibe, bo ma ognisko, bo na zdjęciach w opiniach widać było, że czasem ktoś tu gra na gitarze, no i ze względu na widok. Nic z tego niestety się nie stało. Góra schowała się za chmurami, ludzi w hotelu prawie nie było, tylko inna para, z Denver która troszkę z nami pogadała ale potem sobie poszła w swoim kierunku. Tak więc sami sobie musieliśmy zrobić klimat.

A może to i dobrze, że w hotelu było cicho. Mogliśmy się wyciszyć i powspominać ostatnie dwa tygodnie. Ze względu na miejsce w którym byliśmy góra Kilimandżaro przejawiała się w naszych rozmowach. Darek chce kiedyś na nią wyjść tylko szuka jakiegoś fajnego partnera. Ja jestem mało chętna na kliku dniowe wypady więc sobie odpuszczę ale Darka rozumiem. Bo jest coś takiego, że góry przyciągają, bardziej niż odpychają. Ja myślę, że ja jednak zostanę, tu właśnie w tym hoteliku, otoczona palmami i będę podziwiać górę z daleka i kibicować górołazom z odległości. Póki co pozostaje nam tylko piwko Kilimangaro.

Po kolacji posiedzieliśmy jeszcze trochę. W sumie to im mniej pośpimy tej nocy tym łatwiej będzie nam zasnąć w samolocie. A jutro mamy 8h lot do Doha więc przespanie choć części było by wskazane.

Tutaj już jesteśmy sami, nasz przewodnik odstawił nas, wypił z nami piwko i pojechał w swoją stronę. Moshi jest ok 45 min od Arusha gdzie mieszka nasz przewodnik jak nie jest w Serengeti. Tak więc dla niego nie miało sensu zostawać z nami cały kolejny dzień, zwłaszcza, że nic nie zwiedzamy. Na lotnisko ma nas odwieźć ktoś inny, załatwiany przez hotel. Plusem takich małych butikowych hoteli jest to, że właściciele naprawdę się przejmują. Przy około 10 pokojach spokojnie mogą pogadać z każdym gościem i zadbać aby nic im nie brakowało.

Komary nas wygoniły z baru. Tak gryzły, że masakra. Już nie wiem co lepsze, te muchy tse-tse z naszych pierwszych dni czy komary na pożegnanie. To i to swędziało na maksa i nic nie pomagało, żeby je odgonić. Bar też zamykali więc nie pozostało nam nic innego jak wrócić do pokoju i troszkę się przespać zanim budzik znów zadzwoni o jakiejś nie ludzkiej porze.

Widok na Kilimanjaro z naszego pokoju

Read More